Gdy mówimy o ojcu Beyzymie, mamy przed oczyma obraz wielkiego misjonarza i wiernego posługacza trędowatych, o którym pamięć żyje wśród potomków ludzi uratowanych przez ojca Beyzyma od śmierci na skutek choroby lub głodu. Zapominamy natomiast, że ten wybitny człowiek był kiedyś małym chłopcem, pochodził z zamożnej szlacheckiej rodziny i miał wszystko. Być może, gdyby jego ojciec nie brał udziału w powstaniu styczniowym w 1863 roku, jego życie potoczyłoby się całkiem inaczej. Kiedy Jan Beyzym miał 13 lat, przeżył utratę ojca, który musiał uciekać przed represjami popowstaniowymi, stratę domu, a także warunków i standardów życia, do których był przyzwyczajony. Uczył się daleko od rodziny, w gimnazjum w Kijowie, żył w skromnych warunkach i zmuszony był zarabiać na kawałek chleba. Wszystko to ukształtowało jego osobowość i charakter. Ojciec Beyzym miał dar rozumienia i współczucia dla ludzi w potrzebie, co później dodawało mu sił i pomagało w pracy w obcym dalekim kraju, gdzie posługiwał jako misjonarz pośród chorych na trąd.
W monografii o. Ludwika Grzebienia SJ pt. „Błogosławiony Jan Beyzym” znajdujemy ciekawe fragmenty listów przyjaciółek z lat dziecinnych ojca Beyzyma oraz wspomnienia o jego młodzieńczych latach, które pozwalają spojrzeć na postać ojca Beyzyma w zupełnie innym świetle.
„O studenckich latach ks. Jana znajdujemy szczegóły w liście pani Oktawii z Górskich Padlewskiej, jego drugiej ciotecznej siostry z Kotiużan, z 1905 roku: «Wakacje spędzał Janek zwykle w gronie rodzinnym w Śledziach na Podolu, u rodziców moich Władysławowstwa Górskich (moja matka była rodzoną siostrą jego matki). Jan zawsze poważny, jako najstarszy wiekiem był opiekunem młodszego rodzeństwa, stronił od panienek. Prawda, że i ubiór jego nie nadawał się do życia salonowego. Raz zrzuciwszy mundur gimnazjalisty, stale nosił długie buty i kurtkę, tak zwaną u nas hunię, z grubego sukna, lub kitel płócienny, i nie było siły, która by go zmusiła do ubrania się w modny strój wizytowy lub balowy». Chętnie pracował w polu, opiekował się dziećmi chłopskimi, ale stronił od życia dworskiego i rozgwaru życia towarzyskiego. «W czasie wakacji i potem przez rok prawie (1871-1872), jaki spędził u nas przed wyjazdem do Galicji, pomagał zawzięcie memu ojcu w zajęciach gospodarskich, a tak lubiał i potrzebował pracy fizycznej, że był najszczęśliwszym, spędzając większą część dnia na koniu, lub zmęczywszy się porządnie kosą, cepem lub siekierą, tak ̔że aż kości mokre̕ – jak się wyrażał. Dla włościan i służby tak był ludzkim i wyrozumiałym, że w porównaniu do niego niczym dzisiejsi ludowcy galicyjscy. To też kiedy opuszczał Śledzie, żal ogólny mu towarzyszył»”.
Inna przyjaciółka lat dziecinnych Jana panna Janina Górska – siostra stryjeczna cytowanej powyżej Oktawii z Górskich Padlewskiej – pisała:
„Wspomnienia moje nieliczne, gdyż znałam go w moim dzieciństwie, a ostatni raz widziałam go, gdy miałam sama co najwyżej 11 lub 12 lat, a on był uczniem, zdaje mi się, 7 gimnazjalnej klasy. Przez lat kilka mego dzieciństwa widywałam go stale podczas wakacji i podczas świąt Bożego Narodzenia i Wielkiejnocy, które on i jego bracia z matką spędzali u stryja mojego Władysława Górskiego, po smutnych przejściach 1863 roku. Wspomnienia moje o Beyzymach datują się jednak dopiero od roku 1865, gdy zostałam pięcioletnią sierotą po śmierci mojej matki. Wtedy Beyzymowie okazywali mi wiele dobroci, gdyż wszyscy ci chłopcy mieli niezmiernie dobre serce, zwłaszcza Jaś i Kazio. Jaś był zawsze poważny nad wiek, małomówny i unikający gwarnych zebrań. Dobry był bardzo. Nie pamiętam nigdy, ażeby choć raz Jaś i Kazio kiedykolwiek kłócili się lub bili. A sprzeczki były bardzo częste w moim gronie, było nas bowiem bardzo dużo dzieci w dwóch domach śledzińskich. Wszystko, co w przygotowaniach do gier, a następnie podczas zabawy było przykrego, ciężkiego, trudnego do zrobienia, to robił Jaś, a nawet z tego nie korzystał, gdyż my wszyscy ze zwykłym egoizmem dzieciństwa zapominaliśmy o nim, skoro już jego dobroć, siła, zręczność były nam niepotrzebne, on bowiem usuwał się od nas, gdy już zanadto rozfiglowaliśmy się. Co prawda, był najstarszym z nas wszystkich i może go to nudziło, ale pomocy swej nigdy nam w niczym nie odmawiał. Często przyjeżdżali jego kuzynkowie, starsi od niego, pustaki, pozwalając sobie na mówienie nie zawsze stosownych żartów. Jaś do tego nigdy nie należał. Nie pamiętam, aby kiedykolwiek zrobił lub powiedział coś głupiego albo złego. Ostatnie wspomnienie o nim, które utkwiło w mej pamięci, to gorliwa jego działalność podczas strasznego pożaru, który zniszczył wszystkie budynki gospodarskie i świeżo zwiezione zboże mego ojca. Przez całą noc stał on przy sikawce z wujem Mikołajem Stadnickim i własnoręcznie pracowali, jak prości robotnicy, tylko nierównie gorliwiej”.
Literatura: L. Grzebień SJ, Błogosławiony Jan Beyzym. Człowiek i dzieło, Wydawnictwo WAM, Kraków 2014, s. 76-78.