Śladami bł. Jana Beyzyma
Kochając ponad życie swoje powołanie zakonne, Ojciec Beyzym kochał je w konkrecie swej przynależności do Towarzystwa Jezusowego i do Prowincji Galicyjskiej czy po prostu polskiej. Kochając powołanie, kochał swój zakon. Gotów był na wszystko, nawet na „tysiąc śmierci”, tylko nie na opuszczenie Towarzystwa, bo jego powołanie zakonne było wolą Boga, bo kochał ten zakon, z którym się zrósł od nowicjatu, od roku 1872.
Zakon jako duchowa rodzina
Ile razy dowiadywał się, że ktoś opuścił zakon, smucił się szczerze, a zarazem mówił samemu sobie ku przestrodze: „Służ Bogu wiernie, stary durniu, żeby to i ciebie nie spotkało”. Myśl, że on sam musiałby opuścić zakon, napełniała go bólem aż do łez. Wierny syn Towarzystwa Jezusowego był przywiązany do niego uczuciem wprost rodzinnym. W chwili śmierci modlił się za swoją prowincję, za Ojca Prowincjała i za wszystkich przełożonych, pod których władzą pozostawał. Zakon był jego duchową rodziną. W zakonie czuł się związany z Matką-Kościołem i z Matką-Ojczyzną, bo to była polska cząstka Towarzystwa służącego Kościołowi.
Ufał, że „wszystko będzie dobrze, byle Bóg dał wytrwać do śmierci i umrzeć w Towarzystwie Jezusowym, a nie wpaść w diabelskie łapy”. Prosił o to ustawicznie Matkę Najświętszą. Kochał swoją prowincję i za nic nie chciał być przeniesiony do Prowincji Tuluskiej.
Kiedy myślał o sposobach przedostania się na Sachalin, jako jedną z możliwości widział przejście do diecezji mohylewskiej, by jako kapłan tej diecezji mógł być wysłany do pracy wśród więźniów. Zastrzegał się jednak, żeby przez to nie utracił przynależności do zakonu i do Prowincji Galicyjskiej. Niech de facto zostanie jezuitą, a pro forma, w oczach władz rosyjskich, niech uchodzi za kapłana diecezjalnego. Jedynie gdyby Ojciec Generał, dla większej chwały Bożej, kazał mu opuścić Towarzystwo, by mógł za tę cenę służyć większemu dobru bliźnich żyjących w nędzy duchowej, gotów był to uczynić, choć z wielkim bólem serca. Większa chwała Boża, dobro dusz i posłuszeństwo – oto cały Ojciec Beyzym jako jezuita.
Nie było w nim nic z zuchwalstwa i pewności siebie. Pokornie wiedział, że jest słaby i że potrzebuje pomocy z góry, od Boga. Dlatego w swoich modlitwach prosił często Matkę Bożą, by go uchroniła od utraty wiary świętej i powołania, czyli od odpadnięcia od Towarzystwa Jezusowego.
Troska o dobrą sławę Prowincji Galicyjskiej
Miłując zakon, dbał bardzo o jego dobre imię – tak całego Towarzystwa, jak i obu Prowincji – Galicyjskiej i Szampańskiej, do której należała misja w Betsileo, a więc i Marana. Chodziło mu o dobre używanie nadchodzących obficie jałmużn na budowę schroniska-szpitala dla trędowatych, o postępy w rozpoczętej budowie, żeby nadmierna zwłoka nie budziła u ofiarodawców podejrzeń, że pieniądze są źle używane na inne cele lub po prostu defraudowane.
Pragnął i prosił, by po jego śmierci lub ewentualnym wyjeździe na Sachalin, schronisko było oddane w dobre ręce, najlepiej jezuity z Polski, bo chodziło mu także o dobrą sławę Prowincji Galicyjskiej, która w dużej mierze wzięła na siebie troskę o to schronisko. Uważał bowiem, że schronisko bardziej należy do polskiej prowincji niż do francuskiej, ponieważ i on sam jest z Polski i za polskie pieniądze jest budowane.
Ojciec Beyzym chciał zawsze utrzymać żywy kontakt z macierzystą prowincją. Dlatego prosił o katalogi prowincji, o „Nasze Wiadomości”, o „Głosy Katolickie” i „Intencje Apostolstwa Modlitwy” oraz o tzw. „Proprium”, czyli formularze Mszy św. i brewiarza o świętych i błogosławionych Towarzystwa.
Błogosławieństwo papieża Piusa X dla Prowincji Galicyjskiej cieszyło go i uważał, że i on dostępuje jakiejś cząstki tego błogosławieństwa, bo choć pracuje na terenie podległym Prowincji Szampańskiej, osobiście należy do Galicyjskiej.
Miłość konkretna, czynna i apostolska…
Ojciec Beyzym modlił się zawsze za całe Towarzystwo i za swoją prowincję, Msze św. za nią odprawiał z troską o jej dobry stan. Często prosił Maryję o opiekę nad polską prowincją. Jeżeli prosił Matkę Bożą o trąd dla siebie, to także w tym celu, by miał co ofiarować Bogu w intencji swojej prowincji. Księdza Koppensa zapewniał, że modli się za całą prowincję i nigdy o niej nie zapomina.
W trosce o większą chwałę Bożą i o większe błogosławieństwo Boże dla polskiej prowincji marzył o misji na Sachalinie. Ma prowincja polska misję na Madagaskarze, niech ma i na Sachalinie. To właśnie ściągnie na nią większe błogosławieństwo Boskie. Tak konkretna, czynna, apostolska była miłość Ojca Beyzyma do zakonu i macierzystej prowincji, a zawsze połączona z umiłowaniem chwały Bożej przez tworzenie większego dobra pod polskim i afrykańskim niebem.