„Nikt nie ma większej miłości od tej, gdy ktoś życie swoje oddaje za przyjaciół swoich” (J 15, 13).
Bł. Jan Beyzym, posługacz trędowatych, którego przyjaciółmi stali się najubożsi, a on faktycznie do końca ich umiłował (J 13, 1). Samarytanin, który leczył nie tylko ciało, ale i duszę.
Dziecko wołyńskiej ziemi
15 maja 1850 roku w majątku Beyzymy Wielkie przyszedł na świat syn Jana i Olgi Beyzymów. Chłopiec na chrzcie św. przyjął imię po ojcu. Dzieciństwo i młodość Janka to świetny przykład na to, jak bardzo czas trudów i wyrzeczeń potrafi zahartować młodego człowieka. Cierpienia, które dotknęły Polskę podczas rozbiorów, nieudanych powstań, nie ominęły również rodziny Beyzymów. Był rok 1863 – wybuchło powstanie styczniowe – młody Jan ma zaledwie 13 lat. Dwór w Onackowcach, miejsce zamieszkania Beyzymów, zostaje przeszukany i doszczętnie spalony przez Kozaków, a ojciec Jana za udział w powstaniu został zaocznie skazany na śmierć. Żeby ujść z życiem, musiał uciekać. Znalazł schronienie u przyjaciół w Porudnie, gdzie został zatrudniony jako zarządca majątku. Matka z dziećmi została na Wołyniu.
To na barkach Janka spoczywała część odpowiedzialności za losy rodziny. Był bardzo uczynnym, mądrym chłopcem, pomagał matce w opiece nad czwórką młodszego rodzeństwa oraz w prowadzeniu domu. Różnymi siłami starał się reperować skromny rodzinny budżet, udzielał korepetycji, często zlecano mu również przepisywanie urzędowych dokumentów, gdyż miał bardzo ładny charakter pisma. Pieniądze, które zarobił w ten sposób, w części przesyłał żyjącemu w nędzy ojcu. Kiedy była potrzeba, rąbał drewno, kosił zboże, pomagał w różnych pracach polowych.
Czas dorastania do powołania
Ciężkie warunki nie były jednak w stanie przytłumić zalet szlachetnego, dobrego i młodego ducha Beyzyma. Przeciwnie, ten jakże prawy młodzieniec wraz z upływem lat coraz bardziej dorastał do przyszłego powołania. Nie przywiązywał wagi do pięknych ubiorów, wyszukanej elegancji. Nie bawiły go również pospolite rozrywki. W liście do wuja z prośbą o rodzinną fotografię podkreślał, aby jedna z jego sióstr ciotecznych, przyjaciółka, jak i powiernica z lat dziecinnych, „nie miała na sobie żadnych modnych kłaków”, bo chciałby mieć taką na zdjęciu, jaką znał. Kiedy przeprowadzili się, wraz z matką i rodzeństwem, do Kijowa, Janek poszedł do gimnazjum, zastanawiając się nad wyborem życiowej drogi. Trudno powiedzieć, kiedy usłyszał Jezusowy głos: „Ty pójdź za Mną”, bowiem nikomu nie zwierzał się ze swoich marzeń i planów.
Decyzja dojrzała, Jezus ostatecznie usłyszał: "Tak"
Gdy Jan zdecydował się wstąpić do zakonu, chciał osobiście powiadomić o tym ojca. W chłopskim przebraniu przekroczył granicę z Austrią i dotarł aż do Prudna. Rodzic nie tylko pochwalił jego zamiary, ale ponoć to on podsunął synowi myśl, aby drogi do stanu duchownego poszukał w Towarzystwie Jezusowym. 10 grudnia 1872 roku Jan Beyzym jako dwudziestodwuletni mężczyzna zapukał do furty jezuickiego klasztoru w Starej Wsi, koło Brzozowa. Tam został przyjęty do nowicjatu, gdzie przez dwa lata pomagał potrzebującym, kształcił się, kształtował również swojego ducha. Przez następny rok opiekował się młodzieżą studiującą w Tarnopolu, później został wysłany do Krakowa, gdzie odbył studia teologiczne. W roku 1881 przyjął święcenia kapłańskie z rąk bpa Albina Dunajewskiego.
A po święceniach
Młodego Ojca Beyzyma ponownie wysłano do Tarnopola. Nadal sprawował opiekę nad młodzieżą w tamtejszym konwikcie. Uczył języka francuskiego i rosyjskiego, a potem został zastępcą prefekta generalnego. W Starej Wsi szczegółowo zapoznał się z regułami zakonu i odprawił 30-dniowe rekolekcje św. Ignacego, co przygotowało go do pracy apostolskiej. W roku 1886 w Tarnopolu złożył ostatnie, wieczyste śluby zakonne.
Ulubieniec chyrowskiej młodzieży
Przeniesiono go do Chyrowa, gdzie mieściła się jedna z najlepszych polskich szkół, prowadzona przez jezuitów. Był to ogromny gmach mieszczący szkołę podstawową i średnią, konwikt oraz zespół obiektów sportowych. Kadrę stanowili wybitni, wszechstronnie wykształceni nauczyciele. Tutaj oprócz nauczania języków powierzano Ojcu również opiekę nad szkolną lecznicą, doceniając jego zamiłowanie do niesienia pomocy potrzebującym. W czasie wolnym Ojciec Jan rzeźbił figurki, krzyże, ramy do obrazów, tworzył piękne klatki i budki dla ptaków. Właśnie on wprowadzał w tajniki sztuki Antosia Wiwulskiego, z ręki którego wyszedł Pomnik Grunwaldzki stojący dziś na placu Jana Matejki w Krakowie. Ojciec Beyzym był dla chyrowskiej młodzieży prawdziwym wychowawcą. Chłopcy kochali jego pogadanki historyczne, bajki i legendy, których mogli słuchać godzinami. Chętnie dzielili się z nim swoimi radościami, troskami, kłopotami. Ojciec był strażnikiem wszystkich najskrytszych tajemnic chłopców. Po lekcjach często spotykali się na wesołych gawędach, które Adam Grzymała-Siedlecki, późniejszy krytyk literacki i dramatopisarz, tak wspomina: „Wszyscy dawniejsi wychowankowie z Chyrowa z biegiem lat zapominali stopniowo to, czego się uczyli o wojnach punickich czy o prawie Faradaya – ale do końca życia nie zapomną bajek i powiastek o. Beyzyma”.
Decyzja życia
Mimo iż praca z młodzieżą dawała Ojcu Janowi wiele satysfakcji, miał wątpliwości, czy Chyrów jest tym właściwym dla niego miejscem na ziemi. Z wydawnictw katolickich dowiedział się o misjach wśród trędowatych. Przejęty ich tragedią wciąż zastanawiał się nad tym, w jaki sposób mógłby im pomóc. W końcu uznał, że wśród nich będzie mógł najlepiej wypełnić swe posłannictwo. Ojciec Jan jako 48-latek powinien przygotowywać się raczej do życiowej stabilizacji, on jednak postanawia skierować do przełożonych prośbę o wysłanie go na dalekie misje.
Miały być Indie, jest Madagaskar
Postanowił napisać listy do generała zakonu i prowincjała. Odpowiedź nadeszła po kilku miesiącach. Generał wyznaczył mu miejsce pracy w leprozorium w Indiach. Radość trwała jednak krótko, ponieważ okazało się, że nie może tam pojechać z powodu wieku i braku znajomości języka angielskiego. Mimo to nie poddał się nawet przez chwilę i nadal zabiegał o pracę na wymarzonych misjach. Wreszcie się udało. Zapadła decyzja: Madagaskar!
Ojciec Beyzym pożegnał Polskę na zawsze 17 października 1898 roku. Długa i trudna podróż zakończyła się 2 grudnia 1898 roku, wtedy Ojciec Jan po raz pierwszy stanął na czerwonej ziemi. Wrażenie pierwszej wizyty w schronisku dla trędowatych w Ambahivoraka omal nie zwaliło go z nóg. Nie przypuszczał, że aż w tak wielkiej nędzy mogą żyć trędowaci. W barakach bez okien i podłóg przebywało ok. 150 pacjentów. Część z nich leżała po prostu w błocie. Jedyną pomocą, jaką otrzymywali, była opieka francuskich misjonarzy, lecz ta ograniczała się tylko do dostarczania niewielkich racji ryżu i raz do roku płachty płótna spełniającej rolę odzieży.
Mieszkał z trędowatymi
Misjonarze mieszkali w stolicy kraju, a do chorych na trąd dojeżdżali tylko z żywnością lub posługą duchową. Ojciec Polak postanowił zmienić ten zwyczaj i na stałe zamieszkał przy leprozorium w wybudowanej specjalnie dla niego, skromnej chatce. Ojciec Beyzym starał się, jak tylko mógł, aby poprawić warunki bytowe chorych. Żebrał o pieniądze na lepsze wyżywienie, własnymi rękami reperował ich baraki. Aby spowiadać swych podopiecznych i nieść im posługę duchową, rozpoczął intensywną naukę miejscowego języka. Po wysiłkach trwających zaledwie pół roku odnotował pierwszy sukces! Żaden z pacjentów nie umarł z głodu, co wcześniej było częstym zjawiskiem. Gwałtownie zmalała również liczba zmarłych na trąd.
Pomoc z bliska
Wystarczyła mała poprawa życiowych warunków, niewiele większe racje żywnościowe, dbanie o porządek, a efekt był ogromny. Trędowaci wreszcie poczuli, że nie są sami ze swoją chorobą. Wreszcie spotkali osobę, która wyciągnęła do nich pomocną dłoń, która nie rzucała tylko garści ryżu, ale podawała pożywienie do ust, opatrywała rany i pomagała podnieść się na posłaniu.
Budujemy szpital!
Od samego początku pobytu na Madagaskarze Ojciec Beyzym marzył o budowie szpitala dla trędowatych. Polak po licznych oporach i trudach zbierania funduszy na miejscu oraz we Francji zaczął szukać wsparcia również w ojczyźnie. Prośbę o pomoc umieszczał zarówno w listach do czasopisma „Misje Katolickie”, jak i w korespondencjach do osób prywatnych. Szczodrość Polaków pozytywnie zaskoczyła misjonarza. Okazało się, że w kraju nękanym własnymi problemami nie brakuje osób gotowych podzielić się swoimi, nierzadko skromnymi środkami do życia, z potrzebującymi na odległym Madagaskarze.
Wyjątkową pomocą obdarzyła go bł. Maria Teresa Ledóchowska, która dla działalności misyjnej i walki z niewolnictwem porzuciła karierę damy dworu w Salzburgu. Na misje na Madagaskarze przekazała całkiem spore datki pieniężne oraz najpotrzebniejsze przedmioty użytku codziennego i szaty liturgiczne. Dawni wychowankowie również nie odmówili wsparcia. Jeden z chłopców zorganizował nawet loterię fantową, z której zyski przeznaczono dla podopiecznych Ojca. Tylko raz Ojciec Jan otrzymał list z „dobrą radą”, by wytruć lub wystrzelać trędowatych, co bardzo go oburzyło.
Gdy Ojciec Beyzym zgłosił pomysł budowy szpitala przełożonym, pomimo wyrażonej zgody, nikt nie wierzył w powodzenie jego projektu. Dzięki Bogu, zbiórka funduszy przyniosła imponujące efekty. Po wielu trudnościach związanych ze znalezieniem miejsca pod budowę, wreszcie zapadła decyzja, że szpital powstanie w Maranie opodal miasta Fianarantsoa. Dla opiekuna oznaczało to rozłąkę z podopiecznymi. Trudno było mu opuścić swe „czarne pisklęta”. Ojciec Beyzym na miejsce swej nowej posługi przebył pieszo blisko 400 km. W Maranie zaopiekował się niewielkim schroniskiem dla trędowatych założonym przez jezuitów francuskich. Największym jego zmartwieniem była jednak budowa szpitala. Chorzy dotychczas przebywali w leprozoriach we wspólnych pomieszczeniach bez względu na płeć. Jednak Ojciec Beyzym kategorycznie domagał się, aby szpital prowadzono według wzorów europejskich – z osobnymi pomieszczeniami dla kobiet i mężczyzn.
Osiągnięty cel
Dyskusje i wątpliwości spowalniały budowę. W końcu po 8 latach ciężkiej pracy szpital w Maranie oddano do użytku. Obiekt został uroczyście poświęcony 16 czerwca 1911 roku. Dokładnie dwa miesiące później na oddziały przybyli pierwsi pacjenci. Przy chorych pomagały siostry ze Zgromadzenia św. Józefa z Cluny we Francji.
Powiedział: "To nic w porównaniu z męką Chrystusa"
Niedługo cieszył się swoim dziełem Ojciec Beyzym. Rok później jego stan zdrowia poważnie się pogorszył. Wyczerpanie organizmu nieustanną pracą ponad siły dawało o sobie znać. Kłopoty z sercem, ataki febry, błonica, astma, zwapnienie żył. Choroby, jedna po drugiej, atakowały zmęczone ciało sześćdziesięciolatka. W ostatni miesiąc cierpienia, gdy było już naprawdę bardzo źle, nasz altruista powtarzał, że „to nic w porównaniu z męką Chrystusa”.
Swojego ducha w ręce Ojca oddał 2 października 1912 roku nad ranem. Fakt ten odnotowały malgaskie gazety. Wzmianki o jego śmierci ukazały się również w wielu pismach na całym świecie. Podziw dla heroicznej postawy i niezwykłej pracy polskiego misjonarza był ogromny. Ojciec Jan Beyzym stał się samarytaninem w czasach niewoli swego narodu. Potrafił dostrzec cierpienie innych i pochylać się z ojcowską troską nad swoimi podopiecznymi spragnionymi ciepła i miłości.
Ojciec Beyzym wciąż w naszych sercach
W 1937 roku trędowaci, którzy czcili pamięć o nim, mimo że nie znali go osobiście, wystąpili do Stolicy Apostolskiej o wszczęcie procesu beatyfikacyjnego. W tym samym czasie, w 25. rocznicę odejścia misjonarza, również w Polsce podniosły się głosy postulujące rozpoczęcie starań o wyniesienie „apostoła odrzuconych” na ołtarze. Pierwsze inicjatywy zostały jednak przerwane wybuchem II wojny światowej. Na krótko przed wyborem na Stolicę Piotrową Papieża Polaka oficjalny wniosek złożyli księża jezuici z Prowincji Polski Południowej. Wreszcie w 1984 roku w Kurii Metropolitalnej w Krakowie w obecności ks. kard. Franciszka Macharskiego doszło do otwarcia procesu kanonicznego.
W grudniu 1993 roku w Maranie dokonano ekshumacji doczesnych szczątków Ojca Beyzyma, by przenieść je do kaplicy w szpitalu dla trędowatych. Do Krakowa przybyła relikwia Ojca Beyzyma – prawe ramię. W październiku 1994 roku umieszczono ją w bazylice Najświętszego Serca Pana Jezusa w Krakowie przy ul. Kopernika. Do ukończenia procesu beatyfikacyjnego potrzebny był tylko cud dokonany za wstawiennictwem kandydata. Taki cud zdarzył się w 1997 roku, gdy młody krakowianin w wyniku wypadku samochodowego doznał uszkodzenia wszystkich narządów wewnętrznych. A 13 marca 2002 roku ks. kard. Macharski podpisał akt dochodzenia kanonicznego w sprawie cudownego uzdrowienia młodego mężczyzny. Akta zostały przekazane do Rzymu i poddane analizie lekarzy i teologów. Ich pozytywne opinie były niezbędne do beatyfikacji Ojca Beyzyma. Ostatecznie na ołtarze został wyniesiony 18 sierpnia 2002 roku podczas Mszy na krakowskich Błoniach.
Beatyfikacji czterech Sług dokonał wówczas Ojciec Święty Jan Paweł II. Wśród beatyfikowanych byli również abp Zygmunt Szczęsny Feliński, ks. Jan Balicki i s. Sancja Janina Szymkowiak. W czasie beatyfikacji miałam roczek, a moi rodzice uczestniczyli w tej Mszy na krakowskich Błoniach. Z Ojcem Beyzymem ponownie spotkałam się na koncercie jubileuszowym 70-lecia POSM II st. im. Fryderyka Chopina w Krakowie, mojej obecnej szkoły.
Pozwoliłam sobie cofnąć się do czasów, w których Ojciec Beyzym pracował na Madagaskarze, i zadałam mu kilka pytań:
- Ojcze, co zabrałeś ze sobą, wyjeżdżając na Madagaskar?
- Zabrałem niewiele. Wśród moich bagaży były siekiery, piły, młotki, dłuta rzeźbiarskie, lekarstwa, materiały opatrunkowe, przedmioty domowego użytku, pościel itp. Jednak najważniejszym bagażem był mały pomalowany na brązowo kuferek.
- Co miałeś, Ojcze, w tym kufrze?
- Skarb największy na świecie – był nim obraz.
- Kto był na tym obrazie?
- Pokażę ci go…
- To twoja matka?
- Tak. To jest moja Najdroższa Matka. Przywiozłem tu Jej portret, żeby zawsze była przy mnie.
- Ty jesteś biały, a ona ma czarną twarz. To naprawdę twoja matka?
- Tak to moja Mateńka.
Ucałował obraz i włożył go z powrotem do kuferka.
- Ojcze, jak znaleźć swoje prawdziwe powołanie? W jaki sposób zawsze dochodzić do celu?
- Trzeba się pomodlić, żebyśmy szczęśliwie doszli.
- Dlaczego nigdy nie poddawał się Ojciec i bezustannie walczył o budowę tego szpitala?
- Ani św. Ignacy, ani św. Teresa milionów nie mieli, a mimo to domów dla biedaków pozakładali wiele. Mogliśmy i my, ufając miłosierdziu Bożemu.
- Ojcze nie brzydziłeś się cuchnących ran trędowatych?
- Byli chorzy i bezradni. Chorym trzeba pomagać. Bóg jest jeden i wszyscy jesteśmy Jego dziećmi, oni też.
Syn ziemi wołyńskiej, samarytanin, który prawdziwie oddał życie za swoich przyjaciół...
Autorka reportażu: Anna Kordaszewska, uczennica Państwowej Ogólnokształcącej Szkoły Muzycznej II st. im. Fryderyka Chopina w Krakowie.
Opiekun merytoryczny: Agata Skotniczna, nauczyciel Szkoły Podstawowej im. Marii Konopnickiej w Racławicach.