„Kto nie bierze swego krzyża, a idzie za Mną, nie jest Mnie godzien” (Mt 10, 38). Ojciec Jan Beyzym na pewno szedł za Jezusem ze swoim krzyżem, a był to krzyż codzienny. Często pisał w swoich listach: „Nie ma kącika bez krzyżyka”; „Bez krzyżyka ani rusz naprzód”; „Per crucem ad lucem”. To ostatnie hasło często pojawiało się pod jego piórem.
Krzyżyki od Pana Jezusa
Życie, powołanie, współbracia zakonni i chorzy nie szczędzili Ojcu Beyzymowi przykrości, trudów i kłopotów. Wielokrotnie zapadał na febrę, boleśnie we znaki dawały mu się pchły afrykańskie, a sama codzienna „obsługa” trędowatych nie była, mówiąc po ludzku, przyjemnością. Ojciec Beyzym wszystko to nazywał zdrobniale, prawie czule „trzaseczkami” z Krzyża Pańskiego.
Jezus na Krzyżu był dla Ojca Beyzyma najwyższą i najskuteczniejszą pobudką do wierności powołaniu zakonnemu, pomimo wielu trudności. Kłopoty, przeszkody i przykrości trzeba przyjmować z ręki Pana, są bowiem częścią naszego powołania do wstępowania w ślady Ukrzyżowanego, są „naszymi krzyżykami”. Przełożeństwo i wszelka odpowiedzialność za innych była w oczach Ojca Beyzyma także krzyżem.
Czasem ogarniało go znużenie lub zwyczajna ludzka niecierpliwość, bo kłopoty z budową szpitala były jego codziennym gorzkim chlebem. Wszystko to uważał jednak za „krzyżyki od Pana Jezusa”. A tych krzyżyków nigdy mu nie brakowało. „Wszystko idzie jak z kamienia” – pisał. Trudności z budową i wykończeniem szpitala prześladowały go aż do samego końca. Znosił je cierpliwie, ponieważ wiedział, był przekonany, że tylko przez krzyż dochodzi się do światłości – „per crucem ad lucem”.
Ojciec Beyzym zgadzał się na wszystkie swoje udręki, znosił je mężnie i ufnie, bo „Pan Jezus wie, kogo i jakim krzyżem obdarzyć”. I nie trzeba dziwić się, że krzyż boli. „Gdyby nie bolało, krzyżyki nie byłyby krzyżykami”. Cześć i dziękczynienie Jezusowi za nie.
Znaki Bożego błogosławieństwa
Pouczony przez św. Ignacego Ojciec Beyzym zdawał sobie sprawę, że każde dzieło Boże jest naznaczone krzyżem. Krzyż jest znakiem błogosławieństwa Bożego i rokuje nadzieję dobrych owoców dla większej chwały Bożej. Powoli zaczynał odczuwać narastającą starość, osłabienie sił, nachodziły go myśli o śmierci, ale był pogodny, bo „choroby i śmierć to mały krzyżyk Pański”.
W trudnościach i kłopotach prosił innych o modlitwę za niego, głównie karmelitanki krakowskie, i szukał wstawiennictwa świętych. Nie śmiał jednak prosić o coś dla siebie wyłącznie, na przykład, by był wolny od plagi pcheł afrykańskich przez orędownictwo św. Teresy od Jezusa, bo „trzeba coś pocierpieć” i Bogu dzięki składać za ten krzyżyk.
Bohaterska była jego cierpliwość podczas ostatniej choroby. Jeśli wyrwała mu się jakaś skarga czy jęk i pytano go, czy bardzo cierpi, odpowiadał: „Cóż to jest w porównaniu z cierpieniami Pana Jezusa?”.
Jak długo mógł, sam się żegnał wielkim znakiem krzyża świętego i często całował swój krzyżyk zakonny. Kiedy już nie miał sił, prosił siostrę Annę Marię od Nawiedzenia, która go pielęgnowała, by kropiła go wodą święconą, czyniąc nad nim znak krzyża.
Z wielką czcią odnosił się do swojego krzyżyka zakonnego. „Mój krzyżyk zakonny służy i mnie, i moim chorym wszędzie i do wszystkiego”. Dawał go do pocałowania konającym, żegnał nim mogiły, sam go często całował. „Słowem jest to jakby nasza wspólna własność”.
Dbał bardzo o piękno cmentarza trędowatych w Maranie. Chciał umieścić na nim wysoki na pięć metrów krzyż żelazny, by patronował zmarłym, a widokiem swym przyciągał żywych i przypominał im Jezusa ukrzyżowanego, Życie i Zmartwychwstanie nasze.
Ojciec Beyzym żył, modlił się, pracował, cierpiał i umierał jako wielki miłośnik Jezusa i Jego Krzyża. Za św. Pawłem mógłby powiedzieć, że nosił nieustannie w ciele swoim konanie Jezusa (por. 2 Kor 4, 10).