Jesteś tutaj

Ekshumacja relikwii bł. Jana Beyzyma

ks. Mieczysław Kożuch SJ
23.07.2013

Ojciec Czesław Drążek SJ (1934-2009) doprowadził do szczęśliwego końca Positio Causae. W Watykanie zostały zakończone inne konieczne do beatyfikacji procedury. Modliliśmy się o cud potwierdzający niejako „z góry” świętość Apostoła trędowatych, a także potwierdzający żywy kult przyszłego błogosławionego. Beatyfikacja stawała się coraz bardziej realna i bliska. Pozostało więc przywiezienie z Madagaskaru relikwii o. Jana Beyzyma. Ponieważ byłem wtedy przełożonym Prowincji Południowej Towarzystwa Jezusowego, pojechałem na uroczystość ekshumacji o. Beyzyma, którą zaplanowano na 8 grudnia 1993 roku. Towarzyszył mi ówczesny Ojciec Ekonom Prowincji, o. Jan Gruszka SJ.

Kult Sługi Bożego o. Jana Beyzyma, szczególnie w Krakowie, od dawna był bardzo żywy. O. Drążek założył Towarzystwo Przyjaciół Trędowatych imienia przyszłego Błogosławionego, a w bazylice Najświętszego Serca Pana Jezusa przy ul. Kopernika, z której w 1896 roku o. Beyzym wyruszył na Madagaskar, gromadzili się wierni, by modlić się o jego beatyfikację i propagować jego dzieło. W świątyni czyniono także przygotowania do umieszczenia w niej relikwii o. Beyzyma. To tutaj miały one spocząć. Czekał na to wydarzenie także kard. Franciszek Macharski.

 

WYJAZD NA MADAGASKAR

Na Madagaskar lecieliśmy kilkanaście godzin via Frankfurt. Najpierw szok klimatyczny: u nas zima, tam upalne lato. Potem spotkanie z uradowanymi i sympatycznymi ludźmi. Na Madagaskarze zobaczyliśmy ubogie lotnisko, proste drogi, inny świat. Zamieszkaliśmy w jednej ze wspólnot jezuickich w Antananarivo, w stolicy Madagaskaru. Miasto leży na małych pagórkach, z których rozciąga się przepiękny widok na całą okolicę. Drzewka i krzewy, jakie w Polsce znamy z upraw doniczkowych, tam rosną wszędzie w warunkach naturalnych. Choćby gwiazda betlejemska, tak rozpowszechniona u nas w czasie świąt Bożego Narodzenia – na Madagaskarze rośnie tak jak w Polsce bzy.

Po kilku dniach pobytu w stolicy pojechaliśmy do Marany położonej około 400 km od Antananarivo, gdzie o. Jan zbudował szpital dla trędowatych, gdzie pracował i gdzie zmarł z wycieńczenia. Tam też spoczywał na cmentarzu, wraz ze swoimi „pisklętami”, jak zwykł nazywać swoich podopiecznych. Do Marany nie jest łatwo dojechać, bo leży zupełnie na uboczu głównych szlaków. Miejsce to wybrano, by chronić zdrowych przed zarażeniem się od chorych na trąd. Z racji na trudny dojazd, warunki klimatyczne oraz obawy przed nieskuteczną ochroną Papieża Jan Paweł II nie dotarł do tego miejsca, gdy w 1989 r. odwiedzał Madagaskar. Ale w drodze powrotnej helikopter papieski przeleciał nad Maraną i – jak się mówi – z góry Papież pobłogosławił szpital.

W regionie Fianarantsoa ziemia jest tak czerwona, że ma się wrażenie, jakby chodziło się po skruszonej wypalonej cegle. Mówi się przy tym, że jest tak urodzajna, że nawet wbita w nią łopata zakwitnie i przyniesie owoc. Szpital o. Jana Beyzyma położony jest na zboczu dolnej części góry Kianjasoa. Prowadzi do niego wąska, kręta droga. Tuż przy niej, w pachnącym sosnowym zagajniku, stoi mały, piętrowy domek. Tam żył i pracował nasz Błogosławiony. Na parterze miał swój warsztat (był przecież bardzo utalentowanym rzeźbiarzem), a na piętrze prywatny pokój, sypialnię. Patrząc na ten domek, czuje się, że mieszkał w nim anioł stróż, strażnik, ojciec, dobry człowiek, który stale czuwał...

Na powitanie nas wyszedł o. Jan Tritz, francuski jezuita, ówczesny kapelan szpitala. Radosny, dynamiczny i podobnie kochający swoich podopiecznych jak Misjonarz z Polski. To on miał pieczę nad przygotowaniem uroczystości ekshumacji. Spotkaliśmy się także z siostrami  św. Józefa, które heroicznie od początku wspomagały naszego Błogosławionego w jego trudzie dla trędowatych.

 

UROCZYSTOŚCI EKSHUMACYJNE

Na Madagaskarze inaczej liczy się czas. Tam jest on darem, z którego korzysta się obficie i w zupełnym spokoju. Ludzie tam są w czasie. To czas ich prowadzi, a nie oni nim manipulują, by wyciągnąć z niego jak najwięcej dla siebie. Tak było i z uroczystością ekshumacji.

Ludzie na Madagaskarze są niejako zżyci z kośćmi swoich najbliższych. Gdy ktoś umiera, to niosą go do Ogrodu Króla, nieraz z bardzo odległych miejscowości. Tam ciało obłożone kamieniami leży kilka lat, by potem po obmyciu i pięknym ubraniu kości zmarłego w radości przynieść je z powrotem do rodziny, gdzie będą leżeć na zawsze obok swojego dawnego domu. Często grobowce dla zmarłych są bogatsze od domów mieszkalnych. Łatwo odróżni się, kto jest chrześcijaninem, a kto animistą, ponieważ wierzący stawiają na grobowcach krzyże.

Ekshumacja szczątków o. Beyzyma była wkomponowana w atmosferę radości z powodu ponownego spotkania z nim przez odkrycie jego kości. Odkrywano je bardzo spokojnie. Gdy się pojawiły, były czerwone jak malgaska ziemia. Składano je z szacunkiem na jedno miejsce. Czekaliśmy na czaszkę. Malarzy chcących namalować portret człowieka najbardziej interesuje właśnie kształt czaszki. Kiedy odsłoniła się czaszka o. Beyzyma, pracownik zatrudniony przy ekshumacji wziął ją z szacunkiem, ale po chwili rozpadła mu się w rękach.

Wspomniany o. Tritz przygotował dwie trumienki – jedną na główne relikwie, drugą na te, które mieliśmy zabrać do Polski. Obydwie były pięknie rzeźbione z drewna palisandrowego. Jedna miała spocząć w pięknym marmurowym sarkofagu, w kaplicy, którą wybudował Błogosławiony, druga, ta przywieziona do Polski, na drugim filarze prawej nawy bazyliki Naj- świętszego Serca Pana Jezusa, przy ul. Kopernika 26 w Krakowie.

Msza święta, odprawiona tego samego dnia po południu, trwała kilka godzin. Nawet trudno stwierdzić, jak długo. Był to jeden wielki wybuch wdzięczności i radości za człowieka, który miał tak wielkie serce i który oddał je najbiedniejszym z biednych. A ponieważ na Madagaskarze był wtedy początek lata (początek pory deszczowej), przyroda dopełniała tę radość pięknem kwitnących kwiatów oraz zapachem drzew piniowych i sosen. Eucharystię celebrował miejscowy arcybiskup, Malgasz.

 

POWRÓT DO KRAJU

Rozważaliśmy, jaką część kości o. Beyzyma zabrać do kraju. Zdecydowaliśmy, że będą to kości prawej ręki. Ręki, która tyle pracowała dla tubylców i dawała hojną dłonią samego Boga przez podawanie Komunii św. oraz sprawowanie innych sakramentów. Uczyła pracy, solidności, pielęgnowała, po prostu kochała i to w sposób heroiczny.

Niemałe trudności powstały przy wywozie relikwii z Madagaskaru. Trzeba było uzyskać pozwolenie naczelnego inspektora sanepidu, gdyż bez jego zgody nie wolno wywozić kości poza granice kraju. Zmęczyliśmy się i my, i on, zanim otrzymaliśmy owo pozwolenie, a odlot był tuż-tuż. Motywacje zawsze są trudne do rozpoznania. Nie było wiadomo, czy wpływ na to miała powolna praca inspektora, czy inne czynniki. Poprosiliśmy jedną z sióstr, by na wszelki wypadek zabezpieczała nas już na samym lotnisku. Okazało się jednak, że służby celne były bardziej zainteresowane kamieniami szlachetnymi niż przewozem szkatułki z relikwiami Błogosławionego. Zwłaszcza że arcybiskup Antananarivo wystawił nam odpowiedni doku- ment, który potwierdzał zawartość skrzynki.

Relikwie przez kilka tygodni mieliśmy na Małym Rynku w Krakowie. Wreszcie nadszedł upragniony dzień: wprowadzenie relikwii do bazyliki Najświętszego Serca Pana Jezusa. Apostoł trędowatych powrócił do kościoła, z którego wyjechał prawie sto lat wcześniej. Kard. Franciszek Macharski, jako biskup miejsca, powitał przyszłego Błogosławionego, odpra- wiając uroczystą Mszę św. i zezwalając na umieszczenie relikwii w bazylice przy ul. Kopernika. Wzruszenie z racji powrotu świętego Misjonarza udzielało się i Celebransowi, i wszystkim zebranym na Eucharystii.