Principium et fundamentum
Święty Ignacy Loyola wśród cnót zakonnych – obok miłości roztropnej (caritas discreta) – najwyżej cenił posłuszeństwo. Jest to posłuszeństwo ugruntowane w wierze i zaufaniu do Boga, który przez przełożonych i ich rozkazy objawia podwładnym swoją wolę i rządzi nimi, uzupełniając ewentualne braki przełożonych. Jest to równocześnie posłuszeństwo z istoty swej apostolskie, misyjne dla szerzenia i obrony wiary, dla pomnażania chwały Bożej i dla tworzenia większego dobra wspólnego ludzi w Kościele, którego Głową niewidzialną jest Jezus Chrystus, a widzialnym Jego zastępcą na ziemi papież.
Tak pojęte posłuszeństwo jest principium et fundamentum – początkiem, główną zasadą i podwaliną zakonu Towarzystwa Jezusowego. Cel zakonu – zbawienie i doskonałość własna oraz zbawienie i doskonałość bliźnich, a przez to właśnie większa chwała Boża i dobro wspólne – jest możliwy do osiągnięcia tylko dzięki więzi posłuszeństwa Bogu, Kościołowi i przełożonym zakonnym. I dlatego posłuszeństwo jest także więzią jedności z Kościołem i zakonem. Posłuszeństwo to jako rada ewangeliczna jest uczestniczeniem w posłuszeństwie Jezusa Chrystusa, który dla naszego zbawienia stał się posłuszny zbawczej woli Ojca aż do śmierci krzyżowej (por. Flp 2,8).
Jak Ojciec Prowincjał zarządził, tak będzie...
Ojciec Beyzym od nowicjatu był wychowywany w posłuszeństwie zakonnym i formowany do posłuszeństwa. Zapuściło ono w nim głębokie korzenie na całe życie. Dzięki żywej wierze przychodziło ono mu raczej łatwo. „Jeśli to będzie wola przełożonych, a zatem wola Pana Jezusa, zostanę tu między trędowatymi z największą chęcią i z poddaniem się najzupełniejszym aż do śmierci”. Swoją misję apostolską w Maranie czy na Sachalinie uzależniał całkowicie od woli przełożonych. „Jak Ojciec Prowincjał zarządzi, tak będzie. Bez niego działać nie mogę. Trasę podróży na Sachalin wyznaczą mu przełożeni, choć on sam wolałby jechać przez Kraków, by odwiedzić umiłowane Karmele krakowskie; ale „którędy wskaże drogę Ojciec Prowincjał, tamtędy pospieszę”.
Kiedy pod koniec życia wyłoniły się przed Ojcem Beyzymem trzy możliwości pracy misyjnej: dalszy pobyt wśród trędowatych w Maranie, praca dla katorżników na Sachalinie, co wobec trudności ze strony rządu rosyjskiego było mało prawdopodobne, czy wreszcie nowa propozycja – praca w Rodezji (misja ojca Hillera nad Dolną Zambezi), Ojciec Beyzym był na wszystko gotów w duchu posłuszeństwa i świętej obojętności, choć był już człowiekiem steranym i posuniętym w latach.
Zawsze było jego pragnieniem, żeby sprawy z przełożonymi załatwiać „po Bożemu”, to znaczy w „posłuszeństwie i miłości” – salva oboedientia et caritate. Wymagało to, zwłaszcza na Madagaskarze, niejednokrotnie ofiary i zaparcia się siebie. Zgodnie z Konstytucjami i regułami zakonnymi (zob. Konstytucje, 89) Ojciec Beyzym rozciągał posłuszeństwo na wszystkich, którzy mają jakąś władzę, nie wyłączając brata infirmarza, któremu starał się być uległy.
Dla ratowania dusz i ciał
Przykre trudności z przełożonymi miał Ojciec Beyzym w sprawach budowy schroniska-szpitala i rozdzielenia chorych według płci. Odkąd wysunął tę koncepcję, napotykał na ustawiczne sprzeciwy ze strony wikariusza apostolskiego, biskupa Jana Chrzciciela Cazeta, przełożonych zakonnych i innych misjonarzy, którzy uważali to za nierealne. Ojciec Beyzym był osobiście głęboko przekonany o konieczności tej separacji, zarówno dla dobra ciał, jak i dusz powierzonych mu chorych. Miał też za sobą opinię miarodajnych ludzi, jak doktor Karol Décès SJ i doktor Beigneux. Ponieważ czuł się przed Bogiem i zakonem odpowiedzialny za cały szpital oraz za dobro duchowe i doczesne chorych, podał na piśmie poważne racje za rozdzieleniem płci i nie chciał ustąpić ze swego stanowiska, było ono bowiem dla niego zbyt ważne i uważał je za jedynie słuszne.
Ojciec Beyzym doskonale wiedział, co się działo w schroniskach rządowych, w tzw. koloniach trędowatych, ze szkodą dusz i ciał. Bolała go ta przykra różnica zdań między nim a przełożonymi, ale nie chciał i nie mógł, w zgodzie ze swoim sumieniem, przykładać ręki do zła, któremu można było i trzeba było choćby częściowo zaradzić. Czuł się moralnie zobowiązany do przeprowadzenia separacji płci i nie uważał, że jest nieposłuszny w tej sprawie, ale sądził, że wypełnia wiernie i sumiennie powierzoną mu przez zakon misję ratowania dusz i ciał trędowatych. Ojciec Superior Alojzy Bardon donosił Ojcu Generałowi Ludwikowi Martinowi o sporze Ojca Beyzyma z biskupem Cazetem i pisał: „Skargi Wikariusza Apostolskiego na o. Beyzyma były mocno przesadzone, jakkolwiek prawdą jest, że Beyzym mu się naraził. Wikariusz Apostolski otrzymał pełną satysfakcję, a wobec swoich przełożonych zakonnych o. Beyzym okazał uczucia godne prawdziwego syna św. Ignacego”.
Ojciec Beyzym tłumaczył się ojcu Marcinowi Czermińskiemu z czynionych mu zarzutów nieposłuszeństwa. Rozkazy bywały niekiedy sprzeczne, niekiedy był między młotem i kowadłem – między rozkazami przełożonych wyższych i niższych, które nie zawsze były z sobą zgodne. Faktem jest, że Wiktor Herrengt, wizytator przysłany w 1909 roku przez Ojca Generała, dwukrotnie wizytujący schronisko i budujący się szpital w Maranie, przyznał zasadniczo rację Ojcu Beyzymowi. Ojciec Herrengt był pełen podziwu dla miłości i poświęcenia Ojca Beyzyma dla trędowatych oraz uznania dla jego pracy, planów budowy i koncepcji rozdzielenia chorych według płci.
Jeżeli czasem wyrwało się Ojcu Beyzymowi w stosunku do biskupa Cazeta lub przełożonych jakieś cierpkie słowo, żałował za to i przepraszał Boga, że „nie zawsze patrzył na przełożonych w duchu wiary i jak nakazuje reguła”, spowiadał się z tego i przyrzekał poprawę.
Ojciec Alojzy Verley, przełożony misji w Betsileo, na której terenie leżała Marana, stawiał Ojcu Beyzymowi różne zarzuty: że jest uparty przy swoich „poglądach błędnych i wstecznych”, że nie uznaje autorytetu przełożonych, nawet biskupa Cazeta. Ojciec Beyzym ze swej strony twierdził, że trzyma się wiernie i ściśle poleceń Ojca Generała i Ojca Wizytatora Herrengta. Skargi i zarzuty jezuitów francuskich były według Ojca Beyzyma niesłuszne, a rozkazy nie do wykonania. On sam, choć uważał się za „wyrodnego syna św. Ignacego”, zawsze starał się być posłuszny swoim przełożonym. Zawsze czekał na rozkazy, bo nie chciał działać samowolnie na własną rękę.
Szczęście w słuchaniu, a nie w rozkazywaniu
Dla zrozumienia ducha i praktyki posłuszeństwa Ojca Beyzyma ważne jest poznanie jego stosunku do przełożonych i do przełożeństwa. Przełożeństwo to przede wszystkim służba, odpowiedzialność, pokora i „męczeństwo”, choć bez krwi przelania. W jego oczach „przełożeństwo to krzyż”, „Pan Jezus wie, kogo jakim krzyżem obarczyć” – pisał Ojciec Beyzym do Matki Magdaleny, mając na myśli przełożeństwo w zakonie. Dlatego uważał, że szczęściem jest móc słuchać, a nie rozkazywać. Ku pociesze przełożonych pisał, że ciężar ich odpowiedzialności przygotowuje im w niebie chwałę i wysokie miejsce. Złożenie z urzędu przełożonego czy przełożonej to według Ojca Beyzyma prawdziwa ulga. Powrót do szeregu braci czy sióstr powinien być pokorną radością.
Nic dziwnego, że tak pojmowane przełożeństwo rodziło w nim szacunek, współczucie, a przede wszystkim uległe posłuszeństwo i chęć ulżenia przełożonym w dźwiganiu ich krzyża. Ojciec Beyzym wysoko cenił posłuszeństwo zakonne, szczerze chciał być posłuszny, nigdy też wbrew sumieniu nie wykraczał przeciw tej cnocie i temu ślubowi. Jego zachowanie w sytuacjach prawdziwie konfliktowych było nacechowane pragnieniem wypełnienia woli Bożej w ramach posłuszeństwa i zgodnie z powierzonym mu obowiązkiem służenia „czarnym pisklętom”. Obowiązek ten jako obowiązek miłości do Jezusa Chrystusa cierpiącego w chorych i biednych traktował bardzo poważnie w obliczu Boga, zakonu i chorych oraz ofiarodawców.