Jesteś tutaj

Współczujący Ojciec

ks. Marek Wójtowicz SJ
22.07.2013

Całe swoje życie o. Jan Beyzym budował na Jezusie Chrystusie. Jemu dał się prowadzić na trudnej drodze zakonnego i kapłańskiego powołania. Od dwunastego roku życia zastanawiał się nad wyborem drogi życia. Był opiekuńczy wobec młodszego rodzeństwa i chętnie się nim zajmował. Raczej unikał błahych zabaw, męczyły go tańce, wcale się nie stroił!

Ojciec Beyzym był bardzo wymagający względem siebie, za to łagodny w stosunku do chorych i słabych. Już w nowicjacie zakonnym, w Starej Wsi k. Brzozowa, bardzo chętnie odwiedzał chorych. Dostrzegał ich potrzeby, umiał cierpliwie słuchać ich narzekań. Był troskliwy wobec wychowanków w kolegium prowadzonym przez jezuitów w Chyrowie. Młodzież długo go wspominała. Po wielu latach byli podopieczni wspierali materialnie i duchowo jego pracę misyjną na Madagaskarze.

„Tatar”, bo tak go czasem nazywano, był wytrwały i stanowczy w swoich postanowieniach. Wiele lat czekał na zgodę przełożonych, którzy długo zwlekali z wysłaniem go do pracy wśród trędowatych. Miał 48 lat, gdy jego pragnienia się spełniły. W październiku 1898 r. wyjechał z Krakowa na misje, zabierając ze sobą obraz Matki Bożej Częstochowskiej. Towarzyszył mu on do końca jego ziemskiej wędrówki.

Ojciec Jan nie zniechęcał się zbyt szybko. Nie załamał się, gdy w pierwszych latach swej pracy na Madagaskarze zetknął się z tragicznym położeniem chorych na trąd. Zaczął myśleć o zbudowaniu dla nich nowego szpitala. Do osiągnięcia tego celu potrzeba było bardzo dużo pieniędzy, dlatego o. Jan zaczął pisać wiele listów, zwłaszcza do przyjaciół na ziemiach polskich, prosząc o materialne wsparcie swoich zamierzeń.

Współbraciom,  którzy próbowali gasić jego apostolską gorliwość, cytował zdanie św. Jana Ewangelisty: „Bracia, nie miłujcie słowem i językiem, lecz czynem i prawdą!”. Nie był to jednak czysty aktywizm. Działanie Posługacza trędowatych zakorzenione było w głębokiej pobożności i zjednoczeniu z Bogiem. Cechowała go dziecięca wiara i ufność w Bożą opiekę. Wszystkie trudne sprawy powierzał wstawiennictwu Matki Bożej i nigdy się na Niej nie zawiódł! Często powtarzał: „To przecież Najświętsza Panna buduje ten szpital, to Jej zależy, żeby powstał!”. Ojciec Jan był przekonany, że to właśnie Ona, najlepsza Matka Częstochowska, troszczy się o jego czarne pisklęta. Na rok przed śmiercią o. Jana, która nastąpiła 2 października 1912 r., szpital w Maranie został otwarty dla trędowatych. Zbudowany był z pieniędzy, które przysyłali Polacy z trzech zaborów.

Gdy czytam listy o. Beyzyma, uświadamiam sobie, że całe jego życie zanurzone było w Bogu. Żył ze świadomością, że to On czuwa nad nim i nad trędowatymi, z którymi pragnął na stałe zamieszkać. Był dla nich wszystkim: pielęgniarzem, ogrodnikiem, stolarzem, ale najpierw księdzem. On ich przede wszystkim pocieszał! Troszczył się, by nikt nie umarł, nie pojednawszy się z Bogiem. Namaszczał umierających, udzielał wiatyku, dodawał otuchy, głosił rekolekcje i urządzał dni skupienia. Był cały czas z nimi! W jednym ze swoich listów z 13 maja 1901 r. o. Jan tak pisał o trudnym położeniu trędowatych na Madagaskarze:  „Narażeni są moi nieszczęśliwi na tysięczne okazje do grzechu ustawicznie, a nawet można by powiedzieć poniekąd z konieczności. Już nie raz i nie dziesięć przemyśliwałem nad tym, jak by złemu zaradzić, ale ani rusz, póki nie będzie odpowiedniego schroniska z zapewnionym utrzymaniem. Mieszkają jak bydlęta, i to razem: mężczyźni, kobiety i dzieci. Na żebry chodzić muszą, tj. siedzieć pod barakami koło ścieżki cały dzień, boć bez tego nie wyżyją, a wiadoma rzecz, że próżnowanie jest początkiem wszystkiego złego; chodzą prawie na pół nadzy itd., itd., słowem: że źle, a zaradzić temu nie mogę w takim stanie rzeczy, jaki jest obecnie. Żeby to ludzie na świecie wiedzieli, co się we mnie dzieje, kiedy na to wszystko patrzę, nie mogąc złemu zaradzić, zwłaszcza kiedy patrzę na małe dzieci, które nie tylko że nie umieją kochać Boga, ale jeszcze nie wiedzą nawet, czy jest Bóg, a już się uczą od starych obrażać tego Boga, to z pewnością tak by się posypała zewsząd jałmużna, że w krótkim czasie stanęłoby tak niezbędne, a tak przeze mnie upragnione schronisko”.

Potrzeba nam dzisiaj takich świadków żywej wiary, żarliwej miłości i wielkiej nadziei, by budować życie osobiste, społeczne i rodzinne, opierając się na Bogu, jak na skale. Nie powinniśmy budować bez fundamentu, bez Chrystusa! – jak mówił w Warszawie w 1979 r. Jan Paweł II. Budowanie bez naszego Zbawiciela, bez liczenia na Jego miłosierną miłość, jest puste i daremne!

Ojciec Jan Beyzym dbał nie tylko o zdrowie fizyczne trędowatych oraz o zapewnienie im utrzymania. Dla niego ważna była troska o dusze podopiecznych. To dlatego regularnie organizował dla nich rekolekcje i dni skupienia. Pisze o tym w liście z 13 marca 1902 r. skierowanym do redakcji „Misji Katolickich” w Krakowie: „Byłem zajęty rekolekcjami moich czarnych piskląt. Do głębokiej ascezy nie mamy jeszcze wcale pretensji, to prawda, ale, myśle sobie, trzeba bądź co bądź tych biedaków odrywać powoli od ziemi i zbliżać ich do Boga, o ile się da. Jak zwykle wszystko, tak i tę rzecz oddałem w opiekę Matce Najświętszej i prosiłem Ją ustawicznie, żeby raczyła sama kierować moimi słowami i sercami tych nieszczęśliwych, bo rzecz jasna, że inaczej nic by z tego wszystkiego nie było”.

Utrudzony misjonarz odszedł do Pana po wieczną nagrodę 2 października 1912 r. 18 sierpnia 2002 r., na krakowskich Błoniach, Jan Paweł II dokonał beatyfikacji opiekuna trędowatych. Obecnie prosimy Boga o dar jego kanonizacji.