Ojciec Michał Andrzej Szuba urodził się 31 sierpnia 1938 roku w Starej Wsi k. Brzozowa. Po maturze 18 sierpnia 1956 roku wstąpił do zakonu ojców jezuitów. W tym celu nie musiał odbywać ani dalekich, ani uciążliwych podróży. Klasztor, w którym znajdował się jezuicki nowicjat, był bowiem w jego rodzinnej wiosce. Dwa lata później wyjechał ze swoich rodzinnych stron, by rozpocząć następny etap formacji – studia. Pierwszy cykl studiów (studia filozoficzne) odbył w Krakowie, w latach 1959-1962. Następnie w latach 1962-1968 studiował teologię na Wydziale Bobolanum w Warszawie. Święcenia kapłańskie przyjął z rąk kard. Stefana Wyszyńskiego 25 czerwca 1965 roku również w Warszawie. Po święceniach o. Szuba wyjechał tym razem już znacznie dalej, bo na misje do Zambii, gdzie pracował od 1968 roku. W czasie wielu lat posługi na misjach o. Szuba pełnił m.in. funkcję superiora wspólnoty jezuitów w Chingombe, Lusace i Kasisi. W Chingombe zbudował dom dla misjonarzy oraz pas startowy dla małych samolotów sanitarnych.
Po 45 latach pracy misyjnej w Zambii w 2013 roku o. Szuba powrócił do Polski. Obecnie przebywa w tym samym klasztorze, do którego bram zapukał przeszło pół wieku wcześniej, chcąc wstąpić do jezuickiego nowicjatu. Ponownie mieszka w swoich rodzinnych stronach – w Starej Wsi k. Brzozowa.
Jak kształtowało się Ojca powołanie misyjne? Co zdecydowało o tym, że wyjechał Ojciec do Zambii, by tam głosić Ewangelię Chrystusa?
Do zakonu wstępowałem już z myślą o wyjeździe na misje. Może dlatego, że jeden z moich stryjów Jan Ewangelista Szuba (1884-1957) był jezuitą i pracował w Stanach Zjednoczonych w Chicago, a drugi – Ignacy Szuba (1887-1969), także jezuita, miał wyjechać na misje, ale ostatecznie plany te się nie ziściły. Pracował w Polsce i zmarł w Starej Wsi. Od samego początku, jeszcze przed wstąpieniem do nowicjatu, byłem przekonany, że kiedyś wyjadę na misje. Dlatego zaraz, gdy tylko trafiła się ku temu sposobność, zgłosiłem przełożonym moje pragnienie i gotowość pracy jako misjonarz.
Niestety, okazało się, że nie jest to prosta sprawa: zgłaszam się i od razu wyjeżdżam w daleki, nieznany świat. Pojawiły się pierwsze poważne trudności, ale one mnie nie zrażały. Najpierw mnie i moim trzem współbraciom, którzy mieli wjechać razem ze mną – ojcu Augustynowi Smydzie, ojcu Adamowi Wargockiemu i bratu Tadeuszowi Nogajowi – odmówiono wydania paszportu. To było jeszcze w czasach panowania w naszym kraju komunistycznego reżimu. W związku z tym przełożeni skierowali mnie na parafię w Bytomiu, gdzie pracowałem prawie półtora roku. Niespodziewanie któregoś dnia przełożeni powiedzieli, byśmy szybko ponownie złożyli podania o paszporty.
Nie obyło się bez nieprzyjemnej rozmowy na milicji w Rzeszowie, ale ostatecznie dostałem paszport, podobnie moi współbracia. Byłem bardzo szczęśliwy: miałem wreszcie zrealizować swoje pragnienie. Nie był to jednak koniec trudności. Otrzymaliśmy bowiem pozwolenie na pracę w Zambii, ale z półrocznym opóźnieniem. Tymczasem w dokumentach była klauzula, że jeśli nie podejmie się pracy w ciągu dwóch tygodni, pozwolenie traci ważność.
Na szczęście mimo tych przeszkód udało się Wam wyjechać.
Wyjechaliśmy w styczniu 1968 roku. Najpierw wylądowaliśmy w Nairobi, w Kenii, a następnie w Dar es Salaam, stolicy Tanzanii.
Jakie były Ojca pierwsze wrażenia po przybyciu do Afryki?
Zaskoczyło nas mnóstwo zieleni i kwiatów, a przecież spodziewaliśmy się ziemi spalonej i wysuszonej słońcem. Pamiętam, że br. Tadeusz Nogaj SJ powiedział: „Michał, miał być przecież Czarny Ląd, a tu leje jak z cebra i pełno zieleni. Afryka pewnie jest zupełnie inna niż nam mówiono”. Dopiero później dowiedziałem się, że w tej strefie klimatycznej nie ma czterech pór roku jak w Polsce czy w Europie. Jest pora sucha i deszczowa, a między nimi zachodzą szalone zmiany.
Poza tym także warunki bytowe na misji odbiegały od tego, czego się spodziewaliśmy. Mówiona nam, że na misjach jest dobrobyt i że brakuje tylko księży, którzy odprawialiby Msze św. Słyszeliśmy też, że wszędzie bez trudu można dojechać. Okazało się, że jest zupełnie inaczej. Nie było tam wcale dobrobytu, a jednym z najbardziej palących problemów był transport i możliwość przemieszczania się między poszczególnymi stacjami misyjnymi. Nie było łatwo dostać się z głównej stacji misyjnej, gdzie na ogół mieszkaliśmy, do mniejszych, w których spotykali się wierni na modlitwie czy Mszy św.
Stanowiło to naprawdę duży problem, szczególnie na początku, także ze względu na nasze nastawienie. Powoli przekonywaliśmy się, że rzeczywistość Afryki jest inna niż nasze wyobrażenia. Trudno ją tak po prostu opisać, bo słowa tylko w przybliżeniu oddadzą ten świat. Trzeba tam po prostu być, samemu to wszystko zobaczyć i przeżyć.
Jak wyglądało pierwsze spotkanie Ojca z mieszkającymi tam ludźmi?
Od razu uderzył mnie ich język: szybki, dziwny, niezrozumiały. Trochę mnie to przestraszyło. Zastanawialiśmy się nawet ze współbraćmi, czy w ogóle będziemy w stanie nauczyć się tego języka. Ale oczywiście jego znajomość była podstawą. Bez tego nie mógłbym pracować w buszu. Nie było to łatwe, bo po przyjeździe do Zambii nie odbyłem żadnego kursu: ani języka angielskiego, ani języków zambijskich. Musiałem sam sobie radzić i jakoś się ich nauczyć, bo albo pływasz, albo idziesz na dno.
W ilu językach mówili Ojca parafianie?
Miejscowa ludność posługuje się 72 językami. Można je pogrupować w kilka rodzin. Znajomość języka z jednej grupy nie pozwala na łatwe porozumiewanie się z kimś mówiącym językiem z innej rodziny, ponieważ bardzo się one między sobą różnią. Natomiast stosunkowo łatwo można się porozumieć z kimś mówiącym językiem z tej samej rodziny języków.
W Zambii jest też aż siedem języków urzędowych. W nich sporządzane są wszystkie dokumenty, nadawane programy radiowe i telewizyjne. Każdy Zambijczyk przeważnie rozumie któryś z tych oficjalnych języków. Natomiast Msze św. odprawia się w dwóch albo trzech językach. To zależy od tego, jakim językiem mówią parafianie.
Ile miejscowych języków Ojciec się nauczył?
Posługiwałem się czterema, z tym że tonga i lenje są bardzo do siebie podobne. Nie są to języki trudne dla Słowian, chociaż mają zupełnie odmienną gramatykę i innego „ducha”. Trzeba w nie „wejść”, ale można się tego nauczyć. Zambijczycy bardzo sobie cenią, gdy ktoś nauczy się ich języka.
Jacy są Zambijczycy?
Bardzo gościnni i sympatyczni, choć nie mają łatwo. Standard życia przeciętnego mieszkańca Zambii szalenie różni się od naszego. Zambia to, jak mówiłem, biedny kraj, gdzie nie ma nawet przyzwoitych dróg. Często są nimi jedynie wąskie ścieżki, z których woda wymywa kamienie i tworzy prawdziwe rowy, a w czasie pory deszczowej na drogach tworzy się błotniste bagno. Taką drogą samochód nie pojedzie. Zambijczycy są w przeważającej części ludźmi ubogimi, którzy nierzadko nie mają co jeść i którym trudno związać koniec z końcem.
Owszem są też w Zambii ludzie bogaci, nawet bardzo, ale należą do nich tylko mieszkańcy miast, gdzie więcej się zarabia. W miastach są też bogato zaopatrzone sklepy. Kto jednak ma w nich kupować? Kogo na to stać? Na pewno nie biednych, prostych mieszkańców zambijskich wiosek. Oni nie mają pieniędzy nawet na dojazd do miasta, a co dopiero na zakupy.
Jak wyglądają wspomniane przez Ojca zambijskie wioski?
Tradycyjna wioska skupia 100-200 okrągłych chatek, zbudowanych głównie z patyków oblepionych błotem. Dziś jednak takie wioski należą już do rzadkości i przeważnie znajdują się na północy lub wschodzie kraju. Obecnie coraz więcej stawia się w Zambii domów murowanych, z cegły palonej albo niepalonej. Dachy pokrywa się blachą lub azbestem. Azbest jest tam niestety bardzo popularny. Jest trwalszy i w przeciwieństwie na przykład do blachy nie zerwie go tak łatwo wiatr.
Współczesne wioski powstają bliżej miast. Liczą mniej zabudowań. Najczęściej to 10-12 lepiej zbudowanych domostw. Wyglądają raczej jak farmy. Są oddalone od siebie zaledwie o parę kilometrów.
Jak wielu chrześcijan mieszka w Zambii?
Afrykańczycy są ludźmi bardzo religijnymi. Oni wszyscy wierzą, że Pan Bóg istnieje. Dla nich naiwne jest twierdzenie, że Boga nie ma. Kiedyś mówiono, że Jurij Gagarin poleciał w kosmos i po powrocie oznajmił, że nie widział tam Pana Boga. Zambijczycy śmiali się, że chciał zobaczyć Boga „zwykłymi” oczami.
Spośród 14 milionów mieszkańców Zambii jedna trzecia to katolicy, jedna trzecia – chrześcijanie innych denominacji (głównie protestanci i anglikanie), a jedna trzecia to animiści. Ci ostatni także wierzą w Boga, Jego opiekę i dobroć. Mówię o tym, bo często my, Polacy czy Europejczycy w ogóle, upatrujemy w Panu Bogu kogoś, kto stawia nam ogromne wymagania i karci nas, jeśli w czymś zawalimy. U Zambijczyka, obojętnie – katolika, protestanta czy wyznawcy religii tradycyjnej – widziałem zupełnie coś innego. Bóg jest dla nich Bogiem dobrym, tym, który przede wszystkim przebacza. Dlatego warto się do Niego zwracać, warto Go prosić.
Jak wygląda przynależność wyznaniowa w wioskach, skoro czasem – jak Ojciec mówił – to zaledwie kilka czy kilkanaście domów?
Nie tylko w jednej wiosce, ale nawet w obrębie jednej rodziny mogą być wyznawcy różnych religii: ojciec może być innego wyznania, matka innego, a każde dziecko innego. To zależy od różnych okoliczności. Dziś jest to coraz rzadsze zjawisko, ale kiedyś żona była zobowiązana przyjąć religię męża. Jeśli się rozwiodła i ponownie wyszła za mąż, musiała zmienić swoją wiarę na wiarę drugiego mężna. Dlatego obecnie mamy w Zambii wielu ochrzczonych, ale niepraktykujących katolików. Taka w przeszłości panowała sytuacja społeczna. Żona musiała iść za mężem. Rzadko zdarzało się, by kobieta nie podporządkowywała się temu prawu i mówiła narzeczonemu: „Wyjdę za ciebie, jeśli przejdziesz na moją wiarę”. Znam jednak kilka takich przypadków.
Gdzie Ojciec pracował w czasie swojego pobytu na misjach?
Głównie w buszu, a pod koniec także w mieście. Do moich ważnych zadań należało odwiedzanie poszczególnych stacji misyjnych, przynajmniej raz w miesiącu każdą. To jednak zależało od miejscowości, w której posługiwałem. Na przykład będąc w Chingombe, każdą parafię mogłem odwiedzić tylko dwa, trzy razy w roku. Częstsze odwiedziny były niemożliwe ze względu na duże odległości między stacjami misyjnymi. Podczas jednej wyprawy miałem nieraz do przejścia w sumie około 200 kilometrów, a wszystko to najczęściej pieszo. Nieraz konieczna była przeprawa przez rzekę, które stanowiły poważną przeszkodę, zwłaszcza w porze deszczowej, gdy rozlewały i praktycznie nie było możliwości przedostać się na drugi brzeg do leżących tam wiosek. Niebezpieczne były też żyjące w rzekach krokodyle i hipopotamy.
Jaka najczęściej była odległość pomiędzy odwiedzanymi przez Ojca miejscowościami?
Były miejscowości odległe od siebie o 5 kilometrów, ale także o 20, 30, a nawet 60 kilometrów. Przy większych dystansach jeździłem samochodem, a gdy byłem w Chingombe, wraz z moim przewodnikiem poruszaliśmy się na rowerach. Jedynie kard. Adam Kozłowiecki SJ chodził po buszu pieszo.
W buszu przewodnik był pewnie niezbędny?
Zwykle na taką „wyprawę” zabierało się kogoś zaufanego spośród tubylców, znającego dobrze drogę. Po pierwsze z racji bezpieczeństwa, po drugie ze względu na ich obeznanie w terenie. Tubylcy są szalenie spostrzegawczy. Potrafią zapamiętać w buszu każde drzewo. Wiedzą, które rosną przy drodze i przy którym z nich należy skręcić. W porze deszczowej buszowe drogi wyglądają zupełnie inaczej niż w porze suchej, kiedy trawa jest wypalona, a wkoło tylko piasek. Mamy wówczas zupełnie inny krajobraz i przewodnik rzeczywiście staje się konieczny.
Ile wiosek miał Ojciec w swoich parafiach?
To zależało od regionu. W Kasisi było ich około 30, w Chingombe – ponad 50. Jednak jak już wspomniałem, ze względu na duże odległości daną staję misyjną odwiedzało się tylko kilka razy w ciągu roku.
Na czym polegała Ojca posługa?
Przede wszystkim sprawowałem Eucharystię, ale nie tylko. Przed Mszą św. spowiadałem, a po Mszy miałem katechezę przedchrzcielną albo dla osób przygotowujących się do sakramentu małżeństwa. Trzeba było jednak także trochę czasu poświęcić każdej parze oddzielnie. Później załatwiałem różne sprawy administracyjne. Po wypełnieniu wszystkich tych punktów udawałem się do kolejnej miejscowości – i tam „procedura” się powtarzał. Sprawy parafialne i rozmowy z wiernymi trwały często do późnych godzin wieczornych i trzeba było zostać w wiosce na posiłek i nocleg. Nie spałem jednak długo, bo wcześnie rano ruszałem dalej. Najbardziej „uregulowany” tryb życia prowadziłem tylko w Kasisi. Tam cztery dni w tygodniu, od czwartku do niedzieli, odprawiałem po dwie Msze św.
W jakich warunkach odprawiał Ojciec Msze w buszu?
Zazwyczaj w stacjach misyjnych leżących w buszu były kościółki, choć właściwie trudno je w ten sposób nazwać, ponieważ zupełnie nie przypominały kościołów, do których jesteśmy przyzwyczajeni. Nie było tam ani wysokich murów, ani wież, ani witraży w oknach czy łukowych sklepień. Kościółki buszowe to po prostu nieco większe gliniane chałupki pokryte trzciną albo słomą. Te bardziej „okazałe” zrobione są już z cegły i nawet pokryte blachą, ale swym wyglądem przypominają bardziej budynek szkolny niż kościół.
Zdarzało się też, że w wiosce nie było żadnej kaplicy czy kościółka, nie tylko „murowanego”, ale nawet z gliny. Wówczas szukałem innego odpowiedniego miejsca, by odprawić Mszę. Nieraz tym miejscem była szkoła, ale z czasem zrezygnowałem z tego rozwiązania. Wolałem, by parafianie postawili choćby niewielki szałas, który byłby miejscem przeznaczonym tylko do modlitwy. To pozwalało uniknąć pewnych niezrozumień. Kiedy bowiem odprawiałem Mszę w szkolnych klasach, ludzie utożsamiali Kościół ze szkołą. Na przykład w szczepie Tonga starszyzna powtarzał, że młodzi muszą chodzić do kościoła, tak jak chodzą do szkoły, bo kościół jest w szkole. Kościół był dla nich jak szkoła. By uniknąć takiego myślenia, nieraz od wygodnych i przestronnych klas wolałem prosty szałas.
Ile osób z wioski uczestniczyło w odprawianych przez Ojca Mszach?
To zależało od stacji misyjnej czy miejscowości. Czasami musiałem być zadowolony z 10 osób i dla nich pokonywałem 60 kilometrów. Zdarzało się, że gdy przyjeżdżałem, nie było nikogo. Bywało, że przyszło tylko pięć osób… Ale były też miejscowości, w których na Eucharystię przychodziło kilkaset wiernych: stu, dwustu czy nawet trzystu.
Czy mieszkańcy wiosek wiedzieli wcześniej o Ojca przyjeździe?
Z reguły trzymałem się ustalonego wcześniej planu. Nie zmieniałem terminów zaplanowanych wizyt duszpasterskich, ponieważ wystarczyło tylko raz to zrobić, by po dwóch, trzech latach parafianie powiedzieli, że kiedyś było inaczej… Starłem się więc nie zmieniać terminów, chyba że wypadło mi coś niespodziewanego, jak nagła choroba. Wówczas do wioski wysyłałem kogoś z powiadomieniem, że mnie nie będzie, i osoba ta umawiała mnie od razu na inny termin.
Wierni z poszczególnych stacji wiedzieli więc, że w danym miesiącu, o określonej mniej więcej godzinie przybędzie misjonarz. Pierwszą Mszę odprawiałem zazwyczaj około godz. 9.00. Przed Eucharystią, jak już wspomniałem, była okazja do spowiedzi, spotkanie z przygotowującymi się do małżeństwa oraz katecheza przedchrzcielna. Po Mszy odbywał się poczęstunek dla misjonarza i jego przewodnika. Taki poczęstunek musiało się przyjąć. Odmowa mogła ich urazić. Przyjęcie jedzenia należy tam do dobrego tonu. Zaraz po posiłku jechaliśmy do kolejnej wioski. Tam także najpierw była spowiedź, a potem Msza.
Po Mszy, kiedy przygotowywano dla nas następny posiłek, załatwiałem różne sprawy parafialne i byłem do dyspozycji wszystkich, którzy chcieli porozmawiać czy poradzić się w jakiejś kwestii. Nie zawsze chodziło o problemy czysto duchowe. Często były to sprawy dotyczące rzeczy materialnych albo socjalnych, kiedy na przykład wskutek nieurodzaju czy suszy w wiosce panował głód. Nieraz omawialiśmy też plan budowy nowego, solidniejszego kościoła albo konieczność wymiany dachu. Na tego typu rozmowy także trzeba było mieć czas.
Wspomniał Ojciec o posiłku. Czym częstowali Ojca mieszkańcy wiosek?
Zambijczycy jedzą przede wszystkim pewien rodzaj „mamałygi” z mąki kukurydzianej gotowanej na wodzie. Niestety, danie to nie ma smaku. Trzeba do tego dodać na przykład mięso, jeśli kogoś na nie stać, albo rybę, choć i ryba jest tam coraz trudniej dostępna. Dodaje się też różne jarzyny. W ostateczności, jak już nie ma nic innego, dodaje się odrobinę cukru albo je bez niczego.
Wróćmy do sprawowania Eucharystii. Jak wygląda w Zambii liturgia? Czy jest coś charakterystycznego w animacji Mszy św.?
Afrykańska liturgia jest bardzo żywa i radosna. W Zambii praktycznie wszyscy biorą w niej udział: ministranci, chór, wierni. Podczas liturgii stale coś się dzieje. Nie ma problemu, by ktoś z wiernych podszedł do pulpitu i przeczytał czytanie. Zawsze jest do tego wielu chętnych. I nieważne, że mają z czytaniem problemy, że nie idzie im ono najlepiej. Zawsze podejdą, by przeczytać tekst albo zaśpiewać psalm. I zrobią to z wielką radością.
Nie wszyscy w Zambii potrafią czytać?
Niestety nie. Niektórzy tylko sylabizują, inni są jeszcze analfabetami. W regionie, gdzie pracowałem, tych ostatnich było bardzo dużo. Wielu ludzi kończy tam szkołę podstawową, ale po jej ukończeniu ledwie umieją czytać. Poziom wykształcenie niestety spada tam coraz bardziej. Na przykład absolwenci szkół średnich o wiele słabiej znają dziś język angielski niż kiedyś absolwenci szkół podstawowych. Gdy przyjechałem do Zambii uczniowie po podstawówce mieli o wiele bogatszy zasób angielskich słówek aniżeli obecnie absolwenci liceum.
Czy w czasie Mszy wierni także tańczą?
Afrykańczycy są bardzo muzykalni, świetnie tańczą i śpiewają. Zresztą nie może być inaczej, jeśli kobieta tańczy w rytm bębnów, a do pleców ma przywiązane dziecko, które już od niemowlęctwa uczy się rytmu i muzyki. Jednak tańce i bębny zarezerwowane są raczej na większe uroczystości i uroczyste Msze, trwające nieraz nawet pięć godzin. Nie ma natomiast tańców podczas tak zwanych „szybkich Mszy”, które odprawia się w niedzielę, kiedy wierni muszą iść do pracy, bo niestety także w Afryce ludzie w niedziele nieraz pracują.
W czasie uroczystej Mszy tańce odbywają się na wejście, kiedy tancerze prowadzą do ołtarza księdza, który będzie celebrował Eucharystię. Następnie tańce odbywają się przed Liturgią Słowa, czyli przed czytaniami, kiedy uroczyście wnoszona jest księga Pisma Świętego. Później są jeszcze tańce podczas procesji z darami, na dziękczynienie po Komunii świętej oraz na wyjście, gdy po błogosławieństwie kapłan wraz z asystą opuszcza ołtarz i prezbiterium. To sprawia, że Eucharystie są dłuższe niż w polskich warunkach. Msze trwają tu zwykle około dwóch, trzech godzin. Nieraz samo przyniesienie i złożenie darów podczas ofiarowania, kiedy we Mszy uczestniczy na przykład trzysta osób, trwa dwadzieścia minut.
Czy podczas ofiarowania każdy obecny na Mszy składa swój dar w procesji?
Tak. Podczas ofiarowania wszyscy wychodzą z ławek i idą procesyjnie ofiarować swój dar. Są to zarówno pieniądze, jak i ofiara w naturze, na przykład: trzydzieści jajek, dwa kilogramy cukru, pakiet papieru toaletowego, kilka coca-coli. To może być nawet koza albo kura czy parę kur. Dary są bardzo różne. Zależy to przede wszystkim od zamożności, ale i od hojności. Każdy jednak coś na ołtarzu składa.
Co Ojcu najbardziej podoba się u Zambijczyków?
Szczególnie podoba mi się ich otwartość. By jednak się otworzyli, najpierw trzeba im pokazać, że przychodzi się do nich, aby z nimi być. Nie po to, by od nich czegoś wymagać, ale po prostu być razem z nimi. Istotna jest wzajemna wymiana. Przychodzimy, aby czegoś się od nich nauczyć i jednocześnie coś im dać. Podoba mi się też ich bezpośredniość, ufność. Przychodzili do mnie z różnymi problemami i prosili o wsparcie. Zawsze starałem się im pomóc, ale zawsze też czułem, że i ja mogę im ufać.
Czy dużo było nawróceń w Ojca parafiach?
W Zambii wszyscy są przychylni Kościołowi katolickiemu. To pewnie także sprawa wychowania w poczuciu wdzięczności wobec religii, w której się wyrosło. Gdy na przykład organizujemy procesję w Niedzielę Palmową albo Drogę Krzyżową w Wielki Piątek, przychodzą na nie nie tylko katolicy, lecz także anglikanie, luteranie czy członkowie tzw. Zjednoczonego Kościoła Zambii. Wszyscy chcą się wspólnie modlić i wielbić Boga. Nieraz w takich procesjach uczestniczy nawet tysiąc osób.
Jeśli zaś chodzi o same nawrócenia, ich liczba zależy od wielkości parafii. Te w buszu są bardzo małe, liczą około tysiąca osób, podczas gdy parafia w większym mieście może mieć nawet 6 tysięcy wiernych i więcej. Owe nawrócenia to najczęściej powroty tych, którzy odeszli od Kościoła katolickiego z racji małżeństwa. Wspominałem już o prawie, które nakazywało kobiecie wychodzącej za mąż przejście na religię męża, jeśli był on innego wyznania niż ona. Gdy mąż umiera albo porzuca żonę, kobieta przychodzi i mówi: „Proszę księdza, proszę mnie przyjąć z powrotem do Kościoła katolickiego”.
Kościół katolicki jest otwarty i nikogo nie przekreśla, dlatego przyjmuje się tę osobę z powrotem. Musi ona jednak złożyć wyznanie wiary i przypomnieć sobie katechizm. Czasami ci, którzy powracają „na łono Kościoła katolickiego”, okazują się bardziej wierzącymi niż ci, którzy w każda niedzielę regularnie uczęszczają do kościoła. Wiara tych ostatnich i ich wiedza religijna zatrzymuje się często na etapie przygotowania do Pierwszej Komunii Świętej.
Chciałbym jeszcze zwrócić uwagę na tzw. „Small Christian Community”, czyli Małe Wspólnoty Życia Chrześcijańskiego, charakterystyczne dla zambijskich parafii, które podzielone są na mniejsze grupy. Są to takie „mini parafie”, Kościół w miniaturze. Członkowie owych wspólnot spotykają się przynajmniej raz w tygodniu na czytanie Pisma Świętego i dyskusję. W praktyce wygląda to różnie, w zależności od czasu i gorliwości lidera. Jeśli lider wspólnoty jest zaangażowany, to grupa działa prężnie. Jeśli nie, a tak niestety jest często, wtedy wspólnota jest bierna. To widać od razu w ich stosunku i zaangażowaniu w różne sprawy parafii. Wówczas w parafii nic się nie dzieje, nikt na przykład nie dba o kościół, nikt nie chce go udoskonalać.
Czy Małe Wspólnoty Życia Chrześcijańskiego istnieją tylko w dużych parafiach?
Powinny być w każdej parafii. W 1973 roku Konferencje Episkopatów Afryki przyjęły je jako pewien model: Kościół jak rodzina. Jest to właściwie model meksykański, który sprawdził się w tym kraju w okresie prześladowań. Wierni organizowali się wówczas w takich małych grupach, by przetrwać trudne czasy, pomagając sobie nawzajem. I to właściwie jest cel tych wspólnot także w Afryce: organizować się i pomagać sobie nawzajem. Dotyczy to nie tylko osób biednych czy katolików. Do tych wspólnot zaprasza się także wyznawców innych religii i coraz częściej się to udaje. Katolicy i anglikanie uczestniczą na przykład w różnych wspólnych uroczystościach, zwłaszcza pogrzebowych, ale mówiłem też o wspólnych procesjach czy Drodze Krzyżowej. Zdarza się, że przychodzą razem na cotygodniowe spotkania Małych Wspólnot Życia Chrześcijańskiego. Powoli inne wspólnoty eklezjalne przejmują od katolików ten system.
Czy drugi raz wybrałby Ojciec tę samą drogę misyjnej posługi?
Nie zamieniłbym mojego powołania misyjnego na inne. Jeszcze dziś prawie co noc śni mi się Zambia. Wróciłbym tam chętnie i w każdej chwili. Niestety, nie pozwala mi na to coraz słabsze zdrowie. Byłbym tam bardziej ciężarem niż pomocą.
Rozmawiał Czesław H. Tomaszewski SJ