Jesteś tutaj

Pionierzy Misji Zambijskich. Nasi Ojcowie

Br. Józef Boroń SJ
11.05.2025

I. OJCIEC JAN LAZAREWICZ SJ

Słynny ojciec Jan Lazarewicz SJ z przydomkiem nadanym mu przez krajowców – Bambo Lazaro! Ojciec Jan był prawdziwy, posągowy, zarówno zewnętrznie, jak i w swoim nastawieniu oraz psychice typ w całej pełni dawnego pierwotnego i gorliwego misjonarza.

Zawsze w prostych, tzw. kanonierskich, butach z grubej skóry, w białej sutannie falami opadającej do ziemi, z jak z kamienia wyrytą prostymi rysami twarzą ozdobioną wielką rozwianą srebrną brodą. Z misjonarskim krzyżem na taśmie na szerokiej piersi. Wielkie, szeroko otwarte i gdzieś daleko wpatrzone, często i wznoszone w górę spod krzaczastych brwi głębokie oczy. Nadawały mu wprost jakby zeszłą z obrazu Matejki jakąś prorocko-apostolską wizjonerską cechę, którą ze zbożną bojaźnią bardzo respektowali sami Afrykańczycy.

Ojciec Jan urodził się w Łańcucie 1865 roku. Do zakonu wstępuje w 1881 roku. W 1892 roku zostaje wyświęcony na kapłana. W 1910 roku wyjeżdża na misje do Afryki, nad Dolną Zambezi w Mozambiku. W drodze czas jakiś spędza w Lizbonie dla nauki języka i misjonarskiego przygotowania. Wreszcie w drugiej połowie roku przybywa do Afryki.

PIERWSZY POLSKI MISJONARZ W KATONDWE

Zostaje przeznaczony na stację misyjną w Lifidzi w dystrykcie Angoni, w Mozambiku, blisko granic obecnego Malawi. Do Lifidzi przybył 27 września [1910 roku], gdzie był już jeden z naszych Polaków – ojciec Władysław Bulsiewicz. Przybywa w przeddzień portugalskiej rewolucji, która w skutkach tak haniebnie zniszczyła nasze Misje w Mozambiku. W dalszym ciągu, z obawy przed represjami i prześladowaniem portugalskich republikanów, wraz z ojcem Władysławem Bulsiewiczem w listopadzie uchodzą z Lifidzi i na jakiś czas szukają schronienia na angielskim terytorium, w pobliżu jeziora Niasa, na misyjnej stacji u Ojców Białych w Mua.

Po powrocie do Lifidzi, gdy jest już pewne, że jezuiccy misjonarze zostają z portugalskich posiadłości wydaleni, ojciec Jan nie myśli wracać do Europy, gdyż dowiaduje się o powstaniu nowej Misji po drugiej stronie Luangwy – Katondwe. Wiedziony jakimś natchnieniem postanawia się tam udać. 27 maja 1911 roku opuszcza Lifidzi i rozpoczyna marsz przez całe połacie dzikiego kraju, do brzegów Luangwy. Do Miruru przybywa 24 czerwca nie tylko bardzo zmęczony i wyczerpany, ale także poważnie chory. Kiedy po trzech tygodniach w Miruru przychodzi do siebie, 15 lipca przekracza pełną krokodyli Luangwę i przybywa do Katondwe, pierwszy z Polaków, pionierów naszej Misji.

Wkrótce, od września aż do marca następnego roku, pozostaje w Katondwe sam. Na tym pionierskim, dość uroczym, ale niezwykle dzikim, gorącem, a z powodu wielkiej obfitości lwów i lampartów oraz innej podobnej fauny drapieżnym uroczysku gorliwy Bambo Lazaro z miejsca rozpoczyna apostolskie kroki.

Dalszy etap jego misjonarskiej pracy w Katondwe do końca 1919 roku jest jednym pasmem apostolskiej, całą duszą oddanej gorliwości. Zabieganie, walczenie z leniwymi, a często chytrymi Ufumami, od których łaski zależy jednak wszystko. Dalej organizowanie, budowanie i stwarzanie szkółek po wioskach wzdłuż całej Luangwy, następnie zakładanie katechumenatów etc. Podróżuje przeważnie pieszo po kamienistych, krętych drogach od wioski do wioski, gdzie często pozostaje po kilka dni, sypia na gołej ziemi, byle tylko królestwo Boże było przepowiadane tym pierwotnym ówczesnym dzieciom natury albo – jak miał zwyczaj dla większego podkreślenia powtarzać dwa razy – „czarnym, czarnym dzieciom Bożym”. Przyprowadzi ich do poznania Boga i zachowania Jego prawa. Toteż w dalszym ciągu owocem jego gorliwości raz po raz są grupy i grupki tych „czarnych dzieci Bożych”, które przyprowadza do chrzcielnicy dla obmycia ich wodą zbawienia świętego chrztu.

ORGANIZACJA I ROZWOJ MISJI W CHINGOMBE

Jednak w zamiarach Bożych nie Katondwe miało być dalszym polem jego misjonarskiej działalności, lecz rajskie, urocze, również gorące, za lasami i górami, odcięte od świata Chingombe. W grudniu 1919 roku, po odprowadzeniu na wieczny spoczynek swoich towarzyszy misjonarskiej doli w Katondwe – ojca superiora Apoloniusza Kraupy, a tydzień po nim ojca Władysława Bulsiewicza – 19 grudnia opuszcza Katondwe i rusza w drogę do Chingombe, gdzie przybywa 25 grudnia w Boże Narodzenie po południu. Jeżeli można tak powiedzieć, Chingombe staje się polem jego chwały. W ciągu 10 lat jego obecności w Chingombe powstaje tam jedna z najpiękniejszych i najbardziej kwitnących ówczesnych naszych misyjnych stacji.

Zanim jednak to nastąpiło, upłynęło parę lat. Bo gdy ojciec Jan przyszedł do Chingombe, wszystko tam było jeszcze w zupełnie pierwotnym stanie, w jakim go zatrzymała w swoim rozwoju wojna. Ale Bambo Lazaro zachęcał: „Do dzieła, do dzieła…”. To też dwojenie, trojenie się ojca Jana wzbudzało podziw.

Ogólnie mówiąc, przebieganie terenu w najdalsze zakątki i zakładanie szkół jest wprost niezrównane. W 1923 roku widzimy już owoce jego gorliwości i wysiłku. Przed Wielkanocą przyszło na Misję 107 katechumenów na katechetyczne instrukcje. Połowa z nich w Wielką Środę otrzymuje chrzest święty. W Wielki Czwartek Pierwsza Komunia Święta. Druga połowa w Wielką Sobotę chrzest święty. W tym samym roku na uroczystość Wszystkich Świętych 129 katechumenów jest na Misji na katechizacji. Podobnie to samo, ale w nasilonym tempie, w następne lata. Bambo Lazaro miał do tego swoistą metodę, co do której niektórzy wysuwali pewne zastrzeżenia. Z pogaństwem, z jego zwyczajami kto jak kto, ale on nie szedł na najmniejsze kompromisy. Żądał od razu doskonałego chrześcijaństwa. A największą jego bolączką i utrapieniem były pogańskie tańce. Jednak był też zdania, by w ewangelizacji iść masowo, chrztów udzielać porywem, a nie małymi grupkami czy pojedynczo.

PIERWSZE OWOCE MISYJNEJ POSŁUGI

Trzeba przyznać, że pierwsi chrześcijanie ojca Jana w Chingombe robili swoją prostotą i pobożnością z różańcami czy medalikami na szyjach, chwaleniem Imienia Bożego przy spotkaniu naprawdę najlepsze chrześcijańskie wrażenie. Gdy w 1926 roku Chingombe wizytował Prefekt Apostolski monsignore Robert Brown SJ (1877–1947) z Salisbury, był tymi chrześcijańskimi objawami niezwykle zdziwiony i bardzo ujęty. Miał potem gdzieś powiedzieć: „Gdyby Afryka miała samych takich misjonarzy, wkrótce byłaby nawrócona”. Gdyż tak słowo Boże i uchrześcijanienie szerzyło się w terenie. Tutaj, na miejscu, na naszej stacji wrzała również intensywna praca. Kursy dla katechistów (było ich 9) i szkółka dla małych dzieci z miejscowej wioski. Przede wszystkim budowa nowego domu misyjnego, nowej szkoły, następnie kościoła. Wszystko to szło jednym zamachem, jedno po drugim, energią, niezłamaną wolą w trudnościach, a jak nieraz dotkliwych dla ojca Jana Lazarewicza oraz nadmiernym wysiłkiem i pomysłem br. Leona Kodrzyńskiego. A Pan Bóg jakoś dziwnie błogosławił, boć zważywszy położenie na tym dalekim ostępie i głuszy, gdzie wszystkie środki trzeba sobie było samemu zdobyć, wprost z dzikiej i nieżyczliwej ziemi, wygrzebać pod smaganiem niemiłosiernego żaru słońca i tropikalnych częstych chorób. Ale też ojciec Jan miał niezwykle wielką, niezachwianą wiarę i ogromną ufność w Opatrzność i opiekę Bożą. Na wątpliwości, czy się zdzierży zadaniu, podnosił swoją olbrzymią prawicę w górę, a wskazującym palcem pokazywał w niebo: „Tam u Tego wszystko jest możliwe…”.

PIERWSZA KAPLICA Z NAJŚWIĘTSZYM SAKRAMENTEM

15 października 1923 roku po południu miał miejsce wielki akt. Przy zebraniu się ludności z pobliskich wiosek zostaje uroczyście przeniesiony Najświętszy Sakrament z kościółka, pionierskiej górki, na nowe miejsce, na razie do kaplicy urządzonej w nowym domu z jednego pokoju na dole. Po ustawieniu Najświętszego Sakramentu na ołtarzu Bambo Lazaro w błagalnej modlitwie prosił Pana: „Zostań, Panie, z nami i ludem Twoim”.

Dla uwieńczenia dzieła ojca Jana Lazarewicza w Chingombe w 1928 roku przybywają tam jeszcze Siostry Służebniczki, by zająć się odpowiednim wychowaniem tamtejszych dziewcząt.

Jednemu tylko pragnieniu nie stało się zadość – mianowicie zrobieniu drogi autokarowej przez góry do Chingombe. Bogu tylko wiadomo, ile się nad tym namyślał, ile nie przespał nocy, ile się nachodził po górach, nabadał, może tam, może tutaj. Wszędzie jednak przeszkody nie do zwyciężenia w pojęciach i warunkach ówczesnych czasów. Poza tym mógł już powiedzieć: „Teraz puść sługę Twego, Panie”. Wiary dochował, zawodu dokonał 65-letni spracowany starzec. A spocząć by mu przyszło pośród tych zapadłych mogiłek „czarnych dzieci Bożych” na chingombskim miejscu wiecznego pośmiertnego spoczynku. Jednak nie w Chingombe była mu pisana mogiła.

Z początkiem 1930 roku otrzymuje list od Prefekta Apostolskiego monsignore Bruno Wolnika, zarazem superiora Misji, czy by nie był gotowy opuścić Chingombe, a objąć przełożeństwo w Katondwe. Przede wszystkim chodziło o to, że u kolebki naszej Misji Katondwe, gdzie niegdyś w początkach tak pięknie kwitła misjonarska praca, obecnie placówka znacznie się obniżyła, głównie z braku pracowników. Wobec tego apel do ojca Jana, by tam poszedł i swoim duchem misjonarskim ją wzmocnił i przywrócił jej dawny splendor…

POWROT Z CHINGOMBE DO KATONDWE

Bez wątpienia nie było dla niego łatwo opuścić Chingombe, które zbudował i bardzo kochał. Ale oto idę Panie, gdzie mnie wołasz wolą przełożonych i gdzie ma być większa chwała Boża. 1 maja żegna raz na zawsze „Rajskie Chingombe”. Odprowadzają go gromadnie wszyscy do brzegów rzeki, gdzie następuje bardzo czułe pożegnanie. Gdzieś tam jeszcze raz w drodze z jakiegoś wzgórka rzucił ostatnie pożegnalne z dala spojrzenie i odszedł do Katondwe…

Nie trzeba wiele pisać, z jakim rozmachem zabiera się do dzieła w Katondwe. Zaniedbania, zastój, jak zdaje relację Ojcu Prefektowi Bruno Wolnikowi, są rzeczywiście niemałe. Toteż z miejsca prócz wielu reform jak najprędzej pragnie rozpocząć budowę kościoła, w zaczątku zastygłego ze śmiercią ojca Kraupy przed 11 laty. Robotnicy zaczęli już kopać kamienie i apeluje do Ojca Prefekta Bruno Wolnika o przysłanie do Katondwe br. Leona Kodrzyńskiego. Drugim jego usilnym pragnieniem – widząc ich dobroczynną pracę w Chingombe – jest najprędzej sprowadzić siostry, choćby do tymczasowego mieszkania, gdzie jest infirmeria. Upłynęło na tym pierwszych parę miesięcy.

DALEKA PODROŻ

W pierwszych dniach października zaniemógł nieco, zdawało się, że to nic poważnego, gdy jednak nagle 7 października wieczorem przy zachodzie słońca br. Jakub Stofner wszedł do niego podać mu jakieś lekarstwa czy posiłek, chory siedział na łóżku i modlił się. Naraz zaczął błogosławić i kreśląc krzyż, ze słowami „Pan Bóg ma swoje zamiary”, upadł na wezgłowie i po lekkiej agonii rozstał się z tym światem (ojciec Jan Waligóra udzielił mu jeszcze w tym ostatniego namaszczenia).

Rozdzwoniły się dzwony i obiegła wieść smutna wzdłuż doliny Luangwy – Bambo Lazaro nie żyje… W grobowcu spoczął obok swoich pierwszych współtowarzyszy misjonarskiej siejby nad Luangwą i jakby samo niebo chciało, by i po śmierci obok siebie spoczywali. Świętej pamięci Bambo Lazaro dziwne, chociaż już tyle lat jak odszedł, a stale tkwi w pamięci i stale jest wspominany i jakby duch jego zawsze się unosił nad Chingombe i Katondwe. Requiescat in pace.

***

OJCIEC WŁADYSŁAW BULSIEWICZ SJ

Drugim z pionierów naszej Misji jest ojciec Władysław Bulsiewicz. Urodzony w 1879 roku w Jaśle (Małopolska), do zakonu wstępuje w 1897 roku, a w 1905 roku otrzymuje święcenia kapłańskie. Następnie w 1909 roku wyjeżdża na misje do Afryki, do Mozambiku nad Dolną Zambezi. We wrześniu tegoż roku znajduje się już na misyjnej stacji w Lifidzi w Angoli Portugalskiej.

Lifidzi było dopiero co założone przed rokiem przez naszego ojca Jan Hillera z Boromy, gdzie następnie ojciec Hiller zostaje przełożonym i buduje dom oraz kościółek. Jak widać z obszernych i licznych listów ojca Władysława Bulsiewicza do M.K. [„Misji Katolickich”] i N.W. [„Naszych Wiadomości” – czasopismo zakonne wydawane od 1904 roku na prawach rękopisu wyłącznie dla użytku wewnętrznego, tj. dla jezuitów – przyp. red.], na stacji pracuje trzech księży, między nimi ojciec Władysław Bulsiewicz. Praca Misji w Lifidzi rozwijała się z miejsca bardzo żywo. Angolczycy okazali się bardzo podatni na ewangelizację, w znacznie wyższym stopniu aniżeli szczepy znad samej Zambezi. Bardzo pilnie i chciwie słuchali nauk misjonarzy.

Pod koniec 1910 roku, przed wybuchem portugalskiej rewolucji, stacja w swoim obrębie miała dziewięć misyjnych szkół z dziewięcioma katechistami, ponadto szkołę na miejscu w samej Misji. Nasz ojciec Władysław Bulsiewicz był tam bardzo czynny: wizytacje z pastoracją na zewnątrz w szkołach, jak również codziennie na miejscu w szkole i w kościele, gdy przyszło wydalenie jezuitów z portugalskich kolonii. Ojciec Władysław również nie myśli wracać do Europy ale zawód misjonarski kontynuować. Zamyśla przenieść się albo do Konga, albo do Południowej Rodezji. Na razie jednak musi pozostać w Lifidzi na miejscu czas jakiś, zanim nie przyjdą tu zamiast naszych ojcowie werbiści i zanim się nowych nie wprowadzi.

Nadszedł i na to koniec. W 1912 roku żegna kochane Lifidzi i „turą” Jana Lazarewicza podąża do Katondwe, gdzie przybywa 18 listopada, kiedy już polska Misja została zatwierdzona. Jest ich tutaj trzech Polaków: ojciec Jan Lazarewicz, on i brat Franciszek Uhlik. Pędzą pionierski, wręcz koczowniczy żywot w wielkim ubóstwie, w brakach, niemal w nędzy. Gdy następnego roku przybył w maju ojciec Apoloniusz Kraupa z Europy, zastaje ich jak nędzarzy. Z listu ojca Kraupy: „Nasi świecą łokciami i kolanami, obdarci jak odpustowe dziady, do tego zmizerowani to skąpym i lichym odżywianiem, to chorobami, przeważnie malarią”.

Od chwili przybycia ojca Kraupy zaczyna być już lepiej i wszystko powoli się reguluje. Odtąd aż do swej śmierci ojciec Władysław, jako już doświadczony misjonarz, oddaje się cały, wraz z ojcem Janem Lazarewiczem, pracy misjonarskiej. Zakładanie i wizytacja szkół, a w nich katechizacja. Zdaje się jednak, że ojciec Władysław więcej przebywał na samej stacji. Prowadzi katechizację i uczy w szkole na miejscu, a zarazem zajmuje się starszą ludnością. Często są wzmianki, że zapada na zdrowiu, głównie oczywiście: malaria.

Widoczne jest, że lubi bardzo uroczyste nabożeństwa i ceremonie. W większości pod jego imieniem są zanotowane. Właśnie on odprawia uroczyste śpiewane Msze święte, wielkotygodniowe ceremonie, drogi krzyżowe etc. Wprowadzenie do katechumenatów, które odbywa się niezmiernie uroczyście odmawianiem litanii i zakładaniem medalików nowym katechumenom na szyję. Jest również notatka, że polskim zwyczajem chodzi po wioskach i szkołach. Chaty i szkoły poświęcał „po kolędzie”. Pod jego imieniem jest także zanotowany pierwszy chrzest Afrykańczyka, w Katondwe, w niedzielę Świętej Trójcy, 18 maja 1913 roku. Nowo ochrzczony dostał na chrzcie imię Michael. Ceremoniał dokonany był bardzo uroczyście przed Mszą świętą, następnie w czasie Mszy nowo ochrzczony otrzymał od ojca Władysława Bulsiewicza również pierwszą Komunię świętą. On też, jak są potem podania, pierwszy przekłada kilka polskich pieśni na język tubylców.

Jak widać z jego listów i ze wspomnień, jakie o nim zostały, ojca Władysława cechowała skromność i wielka prostota, łagodność i pobożność. A jaki szczególny pietyzm dla pracy misjonarskiej! Niestety! Dawni misjonarze w większości umierali młodo. Tak też i on zmarł w Katondwe, jak przypuszczano na „ciufę”, tydzień po ojcu Kraupie, 18 grudnia 1919 roku w czterdziestym roku życia, po 10 latach misjonarskiego zawodu. Requiescat in pace.

***

III. OJCIEC EMANUEL GABRIEL SJ

Z nekrologu ojca Emanuela Gabriela SJ zamieszczonego w „Misjach Katolickich”, rok 1885: „Znowu przychodzi nam podzielić się smutną wiadomością z Szanownymi Czytelnikami. Nieodżałowany nasz ojciec Emanuel Gabriel SJ, dzielny pracownik w Misji Zambeskiej, padł ofiarą zabójczej febry afrykańskiej. Jest to najtrudniejsza może i najwięcej ofiar wymagająca z wszystkich afrykańskich misji, nie tyle z powodu niskiego bardzo poziomu moralnego ludności, ile z powodu bardzo niezdrowego klimatu. Od pierwszego zawiązku tejże Misji, to jest od roku 1879, umarło nad Zambezi już koło dwudziestu misjonarzy w sile wieku. Aby te ofiary zdołały wyjednać u Boga łaskę nawrócenia tych biednych ludów zambeskich, pogrążonych dotąd w ciemnościach bałwochwalstwa”.

POCZĄTEK TRUDÓW MISJONARSKICH

Ojciec Gabriel, urodzony w roku 1848 na Śląsku, wstąpił do Towarzystwa Jezusowego w Starej Wsi w roku 1867. Po odbytych studiach filozoficznych przez kilka lat zajmował się nauczycielstwem w Konwikcie Tarnopolskim, gdzie nieznużonym poświęceniem i ujmującą dobrocią swoją pozyskał serca i zostawił po sobie najmilsze wspomnienie. Odbywszy następnie studia teologiczne w Krakowie, zaledwie otrzymał święcenia kapłańskie, zapragnął zaraz obszerniejszego pola pracy w zawodzie misyjnym i prosił Generała Zakonu o udział w misji zambeskiej. Jakoż w roku 1880 udał się do Afryki wraz z ojcem Ferdynandem Heppem z prowincji austriackiej.

Zrazu przez kilka miesięcy w Grahamstown uczył się języków afrykańskich i sposobił do przyszłej pracy. W marcu 1881 roku udał się, z polecenia przełożonego misji, z towarzyszem swoim do Quelimane (Mozambik), gdzie już od miesiąca dwóch księży i dwóch braci zabierało się do rozpoczęcia trudów misjonarskich w okolicach Dolnej Zambezi. Tu bawił czas krótki, bo podczas gdy inni zajmowali się urządzeniem mieszkania i kaplicy, on z trzema towarzyszami udał się do Mopey dla urządzenia drugiej stacji misyjnej. Tu kolejno wszyscy zapadli na febrę. Pierwszy uległ tej strasznej chorobie ojciec Hepp, a po czterech miesiącach oddał Bogu ducha brat Joseph Dowling. Nastąpił wielce krytyczny moment w egzystencji tego małego grona misyjnego.

„Jakież to okropne nasze położenie w Mopey! Już i ojciec Gabriel dogorywa i wygląda jak szkielet”. Tak pisał 20 listopada 1881 roku ojciec Jean Baptist Déjoux, który sam ledwie trzymał się na nogach i coraz bardziej zapadał na zdrowiu. Krzepił się tylko nadzieją, że wkrótce przyjdą mu z pomocą nowe siły misyjne, o które nie przestawał prosić przełożonych w Europie.

OGROMNA STRATA

Ojciec Gabriel jeszcze tym razem ocalał, wyjeżdżając do Europy, tak dla poratowania zdrowia, jak i dla uzbierania nowego funduszu na potrzeby misyjne oraz załatwienia niektórych innych ważnych spraw, a skoro tylko spełnił swoje zadanie i odzyskał siły, natychmiast (z końcem 1883 roku) powrócił do swej misji, aby z miłości ku Zbawicielowi podjąć się na nowo pracy koło zbawienia Afrykańczyków. Przybywszy do Afryki, zastał tu już sporą liczbę nowych towarzyszy z Europy, między innymi ojca Jana Hillera, i naszej Galicyjskiej Prowincji Zakonnej.

Przez cały rok 1884 i dalej był ojciec Gabriel przełożonym stacji misyjnej w Quelimane, aż do połowy kwietnia 1885 roku, kiedy go powołano w głąb Afryki, dla załatwienia w Zumbo nowej stacji misyjnej. Niewygody tej podróży i złośliwy klimat przyprawiły go o febrę bardzo dokuczliwą, a ostatecznie o śmierć. Oto list ojca Józefa Harniga SJ z Quelimane, który nam donosi o tym smutnym wypadku:

„Z polecania ojca Alfonsa Daignault, obecnie wizytatora misji Dolnej Zambezi, donoszę wam o ciężkiej stracie, jakąśmy z niezbadanych wyroków Opatrzności ponieśli przez śmierć naszego najdroższego przełożonego Czcigodnego Ojca Emanuela Gabriela. Trudy uciążliwej podróży do Zumbo złamały jego siły, już i tak nadwątlone ciągłymi trudami. Pałając gorliwością o zbawienie dusz, czynił wszelkie możliwe wysilenia około rozwoju naszej misji. Niepomny na siebie, o tym tylko myślał nieustannie, jakby mógł najlepiej użyźnić powierzone sobie pole misyjne, a przy tym także ulżyć podrzędnym swoim w uciążliwych trudach ich apostolskiego zawodu.

Nieraz zdumiewaliśmy się nad tym, jak ten zacny kapłan tak słabej kompleksji mógł podejmować tak trudne i mozolne prace, nieraz nawet po przebytej świeżo chorobie. Gdy już zorganizował i do okazałego stanu przywiódł nasze kolegium, a nawet mu u rządu portugalskiego wyrobił szczególniejsze znaczenie, otrzymał polecenie od Prowincjała Ojca Welda, aby w Zumbo urządził nową stację misyjną, gdzie zarazem na wyraźne życzenie biskupa z Mozambiku miał być proboszczem mieszanej osady portugalskiej. Ta myśl, że będzie mógł w głębi Afryki użyć pożytecznie nabytej z wielkim mozołem wprawy w mowie Kafrów, pocieszała go i potęgowała jego znaną gorliwość. Już w Quelimane i Mopey wyuczył prawd wiary i ochrzcił przeszło czterdziestu pogan. Nowe stanowisko dla jego pracy przedstawiało mu nadzieję liczniejszych nawróceń.

Dnia 15 kwietnia br. [1885] wybrał się z Quelimane na koszt rządu portugalskiego w tę daleką i uciążliwą podróż. Po drodze zwiedził nasze stacje nad Zambezi: Mopea, Semu i Tete, ale wskutek niewygód podróży zapadł na zdrowiu i cały miesiąc wypoczywał w Tete. Pokrzepiwszy swe siły, udał się w dalszą drogę w towarzystwie brata Prihody, który miał być jego zakrystianem i pomocnikiem w urządzaniu stacji. Gubernator w Tete dał mu sześćdziesięciu tragarzy, dla ułatwienia przeprawy i sprowadzenia potrzebnych materiałów. Zatrzymał się jeszcze w Boromie, w miejscu zaprojektowanej nowej stacji, stąd miał już tylko kilka dni drogi do Zumbo [oczywiście jest to błędne, z Tete do Boromy 28 mil ang., z Tete do Zumbo koło 250 mil ang.]. Ale właśnie ta mała cząstka drogi stała się kresem jego życia…”.

TERAZ PRACOWAĆ DLA PANA BOGA, A POTEM UMIERAĆ!

Brat Franciszek Prihoda, jego towarzysz i jedyny spośród misyjnego grona świadek jego śmierci, tak opisuje w liście do ojca Alfreda Welda przygody swej nieszczęśliwej podróży i ostatnie chwile umierającego kapłana:

„Ojciec Gabriel wybrał się z Tete znowuż i rączo w dalszą podróż. Podróż była uciążliwa, żadnej nie było tam drogi, bo rząd portugalski nie troszczy się o takie rzeczy w Afryce. Była zaledwie mała ścieżka pośród ostrych zarośli, które pochód wielce utrudniały. Pierwsze trzy dni były najuciążliwsze, trzeba było bowiem prawie ciągle przeprawiać się przez góry, a ojciec Gabriel rzadko używał «maszyli» – lektyki afrykańskiej – przeważnie szedł pieszo. Gdyśmy doszli do «aringi» (fortecy) znanej pod nazwą Donna Joanna, a nie będącej niczym innym jak tylko małą przestrzenią ziemi otoczoną parkanem z grubych belek zrobionym, zbuntowali się tragarze, domagając się zwiększenia zapłaty, tak się lękali portugalskiej straży. Zaspokoiwszy jakkolwiek ich chciwość, szliśmy dalej cztery dni przez puszczę daleko od Zambezi. Tu tragarze bardzo leniwi szli bardzo raźno, bo się kwapili do rzeki, aby ugasić pragnienie. Doszedłszy nieraz do bagna, pili wodę stojącą, ciepłą i mętną, której by w Europie nikt pewnie nie pił, ale pragnienie wszystko przemaga. Nawykli tu zresztą miejscowi do takiego napoju. W ósmym dniu ukazała się przed nami «aringa» kapitana Firmino. Tu po wielu trudach i przykrościach mieliśmy dwa dni swobodnego wypoczynku. Kapitan przyjął nas bardzo uprzejmie i uroczyście. Ojciec Gabriel miał tu Mszę świętą, podczas której kapitan wystąpił w pełnej gali i kazał rozwinąć chorągiew, co się zwykło dziać tylko w nadzwyczajne uroczystości.

Potem ugościł nas bardzo mile i zaopatrzył w żywność i w «pombe», piwo afrykańskie, a gdyśmy się już pożegnać musieli, odprowadził nas znaczny kawał drogi. Wreszcie rozstając się z nami, dał nam dla bezpieczeństwa dwunastu żołnierzy, którym kazał iść z nami aż do Kachumby, to jest aż do miejsca u brzegu Zambezi, gdzie na nas łodzie czekać miały. Przybywszy do Kachumby, nie znaleźliśmy ani łodzi, ani żadnego z zamówionych przewoźników. Nasi tragarze złożyli pakunki na brzegu, pouciekali wszyscy, a my zostaliśmy sami z orszakiem dwunastu żołnierzy. Ojciec Gabriel polecił żołnierzom, aby we wsi zamówili kilkudziesięciu ludzi. Ci nie chcieli tego uczynić, mówiąc, że to do nich nie należy, i dopiero gdy do nich ostro przemówił i wskazał im na odpowiedzialność, jaka ich czeka przed kapitanem za niedopełnienie tych najprostszych obowiązków ludzkości, dali się do tego nakłonić. Nim jednak zdołali zebrać naszych ludzi, musieliśmy aż cztery dni zatrzymać się na miejscu i mieszkać w chacie lichej bez drzwi i okien. Tu ojciec Gabriel poczuł się po raz pierwszy słabym i prawie całe cztery dni przeleżał. Następnie poszliśmy stąd piechotą aż do wsi Kakuin. Jest to wielka osada, licząca przeszło tysiąc mieszkańców. Tu trafiliśmy jeszcze gorzej. W chacie, którąśmy na spoczynek dostali, snuły się roje szczurów, które nam spać nie dały. Skoro tylko zgasiliśmy światło, zaraz rozpoczęły się ich skoki, chodziły nam po głowie, a jeden z nich ugryzł ojca Gabriela w palec aż do krwi. Z tego powodu całą noc świeciliśmy świece. Tu ojciec Gabriel miał mocny paroksyzm febry. Zatrzymaliśmy się też znowu cztery dni, ale nie było tu żadnej wygody dla chorego.

Dopiero gdyśmy się z biedą dostali do następnej osady, zwanej Szabonga, można było o odpowiednim wypoczynku pomyśleć. Tu przyjął nas bardzo grzecznie kapitan Miguel Lobo i otoczył chorego wszelką troskliwością. Przepędziliśmy tu dziewięć dni aż ustanie febra. Tymczasem postaraliśmy się o łódkę. Gdy ojciec Gabriel czuł się już zdrowym i sposobnym do dalszej podróży, sprowadziliśmy go na «moszili» do łódki, gdzie mu ułożyłem jak mogłem wygodne posłanie, chociaż zupełnej wygody mieć nie mógł na czółnie płynącym pod prąd, a mającym ledwie półtora metra szerokości i dwa metry długości. Cały dzień płynęliśmy szczęśliwie, ale wieczorem łódź uderzyła o skałę, której przewoźnik nie spostrzegł. Sterczący głaz przedziurawił pokład i wkrótce woda gwałtownie wciskać się nam poczęła. Musieliśmy spiesznie wysiąść i posłanie dla chorego ułożyć na brzegu, to wszystko podziałało niekorzystnie na jego stan zdrowia. W nocy naprawiono czółno i nazajutrz popłynęliśmy dalej.

Niestety, pogorszyło się bardzo choremu. Dawałem mu różne lekarstwa, jakich się zwykle w tej chorobie używa, spostrzegłem jednak ze smutkiem, że stan jego był bardzo groźny. Twarz mu zżółkła, pokarmu żadnego przyjmować już nie chciał i ciągle żółć z siebie wydawał. Widząc to, rzekłem do niego: «Ojcze, jeżeli żadnego pożywienia nie przyjmiesz, to umrzesz». A on na to: «Nie, naprzód pracować dla Pana Boga, a potem umierać! Mnie teraz lepiej». W sam dzień św. Ojca Ignacego miał się znowu gorzej, powiedziałem mu wtedy: «Ojcze, boję się, byś mi nie umarł». «Nie – powtórzył znowu – teraz pracować dla Pana Boga, a potem umierać!».

Leżał spokojnie pogrążony w milczeniu. W przededniu śmierci (1 sierpnia) w jednej chwili chwyta mnie oburącz za szyję, kładzie swą głowę na mojej piersi i nic zgoła nie mówiąc, długi czas pozostaje w tym stanie. Przytomności już nie miał. W ostatnim dniu swego życia (2 sierpnia) rzekł jeszcze do mnie: «Chcę przed tobą zrobić mój testament» i znowu zamilkł. Były to jego ostatnie słowa, wkrótce potem jak żył, tak zmarł spokojnie. Było to koło pewnej wysepki na Zambezi, tuż obok wsi Nhamasugo, oddalonej od Zumbo o jeden dzień drogi (30 mil ang.). Kazałem zaraz na brzegu w oddaleniu czterech metrów od rzeki wykopać grób, złożyłem w ziemi zwłoki kochanego ojca i zatknąłem na tym miejscu wielki Krzyż. Nie miałem już po co jechać do Zumbo. Więc natychmiast podjąłem podróż z powrotem do Tete. I ja dostałem także febry, miałem cztery mocne paroksyzmy i już nawet krew ze mnie wychodziła. Byłem pewny, że mój koniec nadchodził. Bóg łaskawy zachował mnie jeszcze przy życiu i tak zdołałem wszystkie pakunki zmarłego ojca po wielu trudach i kłopotach odstawić do Tete”.

List ten naszego brata Prihody, który tu w tłumaczeniu przytaczamy, zbyt jest zwięzły. Pominął niejedną okoliczność, niejeden ważny szczegół, o który radzi byśmy się dowiedzieć. Ale i za te wiadomości, dla nas tak drogie, wdzięczni mu jesteśmy. Zresztą możemy je sobie poniekąd uzupełnić w myśli. Długie milczenie chorego tłumaczy się skutkami febry afrykańskiej. Nieprzytomność umysłu, ubezwładnienie ciała, a przy tym pewien rodzaj spokojnego delirium są zwykłymi objawami tej strasznej choroby. A jednak gasnące życie szukało jeszcze sposobu wyrażenia swych uczuć. Gdy chory spoczywał w objęciu Brata i głowę przytulał do jego piersi, serce znać szukało ulgi w tym okropnym opuszczeniu swoim. Brat był jedynym ze wszystkich towarzyszy zakonnych obecnym przy jego chorobie. Chory chciał przelać w niego wszystkie uczucia swoje, wszystkie myśli, które mu się w on czas cisnęły do głowy, ale daremnie silił się na ich wyrażenie i przestawał na niemym uścisku, a jednak ten uścisk był bardzo wymowny w sobie.

„Naprzód pracować dla Boga, a potem umierać!” – oto dewiza całego jego życia. Pracować dla chwały Bożej z zupełnym zapomnieniem siebie, to było jedyną żądzą pięknej jego duszy. Nawet wśród dotkliwych cierpień ostatniej choroby serce jego rwało się do tej pracy.

Śmierć ojca Gabriela zasmuciła wielce kolonię misyjną nad Zambezi, która w nim utraciła jednego z najdzielniejszych współpracowników swoich. Ojciec Wiktor Courtois, przełożony stacji w Tete, pisząc do swego prowincjała o tym smutnym wypadku, tak się wyraża: „Jest to strata wielce bolesna dla nas osobiście, a dla misji ogromna (immensely). Atoli w tym ciężkim smutku mamy pociechę w Bogu. Bóg przyjął pewnie łaskawie pobożne chęci zmarłego sługi swego i możemy się spodziewać, że przez wzgląd na tyle ofiar swoich wytrwałych krzewicieli wiary wesprze skuteczną łaską swoją trudne dzieło nawrócenia Afrykańczyków”.

Ojciec Gabriel zmarł 2 sierpnia 1885 roku w 36. roku życia, na południowym brzegu Zambezi. Brat Prihoda pochodził z Prowincji Austriackiej. Do Afryki przybył wraz z ojcem Gabrielem za drugim razem w 1883 roku. Zmarł w Boromie 25 kwietnia 1891 roku w 49. roku życia.

***

IV. OJCIEC APOLONIUSZ KRAUPA SJ

Czwartym ojcem pionierem naszych Misji jest ojciec Apoloniusz Kraupa. Pochodził z Kresów Wschodnich, z Tarnopolskiego. Urodzony w roku 1872 do zakonu wstępuje w 1888 roku, a w 1901 roku otrzymuje święcenia kapłańskie. Już jako młody kleryk, wychowawca młodzieży w Chyrowie, spotyka się tam z późniejszym apostołem wśród trędowatych na Madagaskarze – ojcem Janem Beyzymem. Ich dusze bardzo dobrane do siebie. Obydwaj marzą – układają plany o apostolstwie pośród trędowatych. Jednak ich drogi później się rozchodzą. Ojciec Beyzym rzeczywiście udaje się na Madagaskar, gdzie po latach umiera (w 1912 roku) jako heroiczna ofiara miłości bliźniego pośród trędowatych. Tymczasem ojcu Kraupie opatrzność Boża wyznacza inne szlaki misyjne.

MISJA WŚROD UNITÓW NA PODLASIU I REKTOR W STAREJ WSI

Po święceniach kapłańskich jako młody kapłan udaje się w bardzo trudnej misji z posługą duchową do prześladowanych za wiarę – jedność z Kościołem – Unitów na Podlasiu, pod dawnym zaborem rosyjskim. Oczywiście na Podlasie do Unitów udaje się potajemnie, w przebraniu jako wędrowny ślusarz-mechanik czy jako specjalista od kopania studni. Dwie tajne jego wyprawy z Krakowa szczęśliwie się udają – w 1903 i 1904 roku, za trzecim razem zostaje odkryty. Został aresztowany przez rosyjską policję, zakuty w kajdany koło Krasnegostawu i odstawiony do więzienia w Lublinie, gdzie spędza trzy miesiące, do ogłoszenia wolności religijnej w Rosji w 1905 roku.

Ojca Apoloniusza charakteryzuje przede wszystkim odwaga, wielka energia, przedsiębiorczość, dar organizacji, zarazem jakaś szczególna gorącość i poryw ducha do czynu na chwałę Bożą.

W latach 1908–1912 pełni urząd rektora Kolegium w Starej Wsi, a zarazem administratora parafii, gdzie przyczynia się niezwykle wiele do podniesienia duchowego i kulturalnego swoich parafian. Mimo że jest bardzo czynny (w Prowincji wielki rekolekcjonista i kaznodzieja-społecznik, zjednuje sobie wielu przyjaciół, niemałą powagę i wzięcie), to jednak idea misyjna go nie opuszcza, a resztę swego życia pragnie poświęcić dla niej. Aż wreszcie doczekał upragnionego celu w roku 1912 – powstaje nasza „Polska Misja” nad Luangwą w tym dalekim dzikim zakątku Afryki. Ojciec Apoloniusz ma być jej pierwszym przełożonym – on ma zakładać jej głębsze fundamenty, wznosić jej pierwsze zręby, zakreślać jej dalsze widnokręgi i pole działania.

WYJAZD NA PIERWSZĄ POLSKĄ MISJĘ W AFRYCE

Przygotowując się do wyjazdu, zdaje sobie dobrze sprawę, co go tam czeka i czego tam w tym prymitywie potrzeba. Będąc praktycznym, zbiera jałmużny, datki na misje, gromadzi paki, przede wszystkim ubrania różnego rodzaju, narzędzia, lekarstwa itp. Zabiera ze sobą dwóch braci, brata Leona Kodrzyńskiego, zdolnego budowniczego, i brata Wojciecha Pączkę, agronoma. 7 marca 1913 roku serdecznie żegnany przez brać zakonną i licznych przyjaciół wyrusza do Afryki. (Piszący był świadkiem jako mały szkolny chłopiec niezwykle miłego pożegnania ojca Kraupy w Starej Wsi przed wyjazdem na misje). Dalej przez Rzym, Neapol, aż do Chinde, portu u ujścia Zambezi do oceanu, następnie zambeskim statkiem do Boromy.

W Boromie z braćmi zabawia dwa tygodnie dla wypoczynku i nabrania misjonarskiego natchnienia, jakby powiedzieć, wzorów i doświadczenia. Boroma była na owe czasy czymś wielkim i sławnym, jakby jakieś opactwo misyjne. Promieniowała szeroko, więc było z czego czerpać. W dalszej turze łodziami Zambezi, resztę 10 dni pieszo do brzegów Luangwy, gdzie po niezmiernie uciążliwej drodze przekraczają Luangwę 25 maja poniżej Feiny i stają bezpośrednio na terytorium swojej misji. Następnego dnia wieczorem przybywają wreszcie do celu – do Katondwe, do kolebki naszej Misji, gdzie spotyka już trzech naszych rodaków: ojca Jana Lazarewicza, ojca Władysława Bulsiewicza i br. Franciszka Uhlika.

WIELKI CZCICIEL BOŻEGO SERCA

Ojciec Apoloniusz, jak wiadomo, był wielkim czcicielem i szerzycielem nabożeństwa do Bożego Serca. Obejmując ster rządów młodziutką, będącą w zarodku misją, rozpoczyna od aktu poświęcenia jej Bożemu Sercu. Przebieg uroczystości opisuje nam sam w jednym ze swoich listów, gdyż właśnie w trzy dni po jego przybyciu, 30 maja, przypadło święto tegoż Bożego Serca. Skromną kapliczkę przystrojono liśćmi dzikiego daktyla, lolonipi [w jęz. suahili, w jęz. ang. Lolonia Palm Tree – przyp. red.] i w przeróżne afrykańskie kwiaty. Zebrano sporo dzieci, które polubiły ogromnie ojca Jana Lazarewicza, zeszło się trochę starszych i przez całe triduum poprzedzające uroczystość rozbrzmiewało polskie i po polsku „Święty Boże…”, polska pieśń po afrykańsku i Litania do Serca Jezusowego, i znowu polskie „Przed tak wielkim Sakramentem…” i „Niechaj będzie pochwalony…”.

W miarę wzrastania repertuaru murzyńskiego, postępu w śpiewie afrykańskich dzieci, coraz częściej szła ku niebu afrykańska pieśń w polskiej melodii, polskiej duszy żarem rozpalona i polskiej duszy bólem i tęsknotą nabrzmiała.

Po tym religijnym akcie pełen ufności w pomoc i opiekę Bożego Serca rzuca się w wir zajęć dalszego rozszerzania i organizowania początkującej Misji. Jako o przełożonym powiedziano o nim, że „był wszystkim dla wszystkich”, jak się wspomniało, miał dar zyskiwania zaufania do siebie i zyskiwania ludzi zarówno swoich zakonnych podwładnych, jak i świeckich. Termin jego misjonarskiej działalności miał być krótki, zaledwie 6 lat, do tego w początkującej misji, w niesłychanie ciężkich wojennych warunkach, na tym dalekim, dzikim, niedostępnym bezdrożu.

PRZEŁOŻEŃSTWO W KATONDWE

Z chwilą objęcia przez niego przełożeństwa w Katondwe sprawy zaczęły ruszać z miejsca innym tempem, czy to w pracy zewnętrznej, czy dalej rozwojowej, duchowo misjonarskiej. Na miejscu zaraz przystępuje z nieodzownym br. Leonem do gromadzenia materiałów budowlanych i budowy nowego misyjnego domu. Na tym uroczym karczowisku stukają młoty i siekiery, brzęczą kielnie. Prócz patronalnego domu powstaje jeszcze cały szereg innych budynków ujętych w czworobok, jak sypialnie dla konwiktorów, których zawsze jest pewna grupa na misji, spichlerze, składy, kuchnia, apteka, infirmeria, nawet osobny domek nieco na boku dla przybywających gości.

Poza tym obrębem jeszcze warsztaty kowalski i stolarski, gdzie często osobiście był kowalem czy cieślą. „Zawsze – jak pisze o sobie – byłem ciekawy wszystkich majsterek, teraz zdarły się nam buty, czekam na skóry, by jakoś samemu je połatać”. Bywał i lekarzem, i dentystą, wyrywał chore zęby i całe szeregi chorych opatrywał, zwłaszcza tak dawno powszechne u ludności nad Luangwą okropne tropikalne rany. Uczył nawet miejscowych gotować i prać bieliznę. Ogromnie mu na tym zależało i kładzie na to nacisk, by tych dawnych pierwotnych ludzi, młodych chłopaków uczyć rzemiosł. Toteż przy budowie, przy br. Leonie Kodrzyńskim cała grupa terminuje murarstwo, a przy bracie Jakubie Stofnerze ciesielstwo i stolarstwo, prócz tego jeszcze inne zawody jak szewstwo.

Resztę jego czasu wypełniały podróże, oczywiście pieszo lub na rowerze, po krętych, ciernistych, kamienistych i spadzistych ścieżkach, wydeptanych tylko murzyńskimi nogami. Najczęściej podróżował do samotnego w Kapocze ojca Kaspra Moskoppa, do Feiry do urzędów, ale prócz tego i w dalekie dystanse, jak co roku z wizytą do nowo, jego wysiłkiem, powstałego Chingombe albo gdzie droga tam i z powrotem zabierała cały miesiąc – do Kasisi, do samotnego ojca Juliana Torrenda. Szczególnie na sercu mu leży biedne Chingombe w tym ciężkim okresie wojennym, w tej odciętej od świata pustyni i puszczy. Czym tylko może i jak, tak ich wspomaga i podtrzymuje przetrwanie. Sam osobiście, oczywiście przy pomocy krajowców, pędzi bydło z Katondwe do Chingombe, co nie jest bynajmniej taką prostą sprawą przez niewymownie dzikie górzyste rejony pełne drapieżnego zwierza. Nasz ojciec Apoloniusz był szczególnie silnego ducha, mimo ciężaru przełożeństwa misją, w tak ciężkich, krytycznych i w pierwotnych jeszcze tutaj warunkach odznaczał się zawsze, szczególnie mu właściwym, humorem, czym niezwykle dodatnio w tych ciężkich terminach wpływał na swoje otoczenie.

NOWE NADZIEJE

Minął okres wojenny. Rok 1919. Świtają nowe nadzieje dalszej ekspansji i rozwoju misji z wojennego zastoju. Widoczne jest, co ojciec Apoloniusz Kraupa widział zaraz na początku, że Katondwe nie nadaje się na centralną stację misyjną, ale gdzieś blisko kolei Kasisi czy gdzie indziej, o czym się bardzo poważnie myśli, w ogóle o dalszym zakładaniu misyjnych stacji, co wymagało wówczas jeszcze wielu badań. Przed tym dla ukoronowania swego dzieła w Katondwe, gdzie praca misyjna postępuje tak obiecująco, ojciec superior Apoloniusz Kraupa postanawia wybudować jeszcze kościół. Jak się już mówiło, jest wielkim czcicielem Bożego Serca, więc ideą jego jest, by ten kościółek misyjny, w Polskiej Misji, był nadal kościołem Bożego Serca, kościoła w Krakowie.

Brat Leon, który przed wyjazdem na misje brał udział w budowie kościoła w Krakowie, gromadzi już materiały, łamie i kopie w górach kamienie, a ociosuje je w graniaste foremne bloki. W tym wszystkim ojciec Apoloniusz projektuje wyprawę do Europy – do Polski – dla użebrania funduszów dla dalszego rozwoju misji, jak również dla zwerbowania nowych kadr misjonarzy, szczególnie dla sprowadzenia misjonarek Sióstr Służebniczek, których jest wielkim przyjacielem (jego siostra była Służebniczką), do wychowywania tutejszych dziewcząt, kobiet i zaopiekowania się chorymi. Tymczasem w toku tych projektów Bóg w niezbadanych swoich planach zarządził inaczej.

CHOROBA I ŚMIERĆ

Ojciec superior Apoloniusz Kraupa zaczyna poważnie chorować. Podobno odnowiła się u niego dawna choroba żołądkowa, której nabawił się jeszcze w rosyjskim więzieniu. Choroba się potęguje tak dalece, że 6 grudnia zostaje zaopatrzony Sakramentem Świętym. 9 grudnia o godz. 8.00 rano umiera ojciec Apoloniusz Kraupa ku ogólnemu niemal przerażeniu otoczenia. (Brat Leon Kodrzyński, gdy o tym później opowiadał, wyrażał się, że zdawało się, że słońce sczerniało, chociaż świeciło tak jaskrawym katondweńskim blaskiem).

Po południu, zdaje się wieczorem, jego trumnę, na którą br. Wojciech Pączka złożył wielką wiązankę afrykańskich kwiatów i zieleni, pogrążeni w wielkim smutku i przygnębieniu odprowadzili do katondweńskiego grobowca na pośmiertny spoczynek.

Pamięć o ojcu Apoloniuszu przetrwała do dziś i pozostało ogólne mniemanie, że gdyby był żył jeszcze dłużej, losy misji i innym, i szybszym by się potoczyły kołem. Requiescat in pace.