W kruchości siła
Po raz pierwszy spotkaliśmy się z Tadeuszem w Starej Wsi, gdzie obydwaj odbywaliśmy nowicjat. Każdy z nas miał już wtedy jakiś plan na życie i po cichu marzył o misyjnej pracy w dalekich krajach. Żaden jednak nie przypuszczał wtedy, że naszą „ziemią obiecaną” będzie Madagaskar.
W Starej Wsi mieliśmy okazję poznać br. Franciszka Übermana, który wrócił do kraju z misyjnej posługi w Zambii. Przez 48 lat, które tam spędził, ani razu nie był na urlopie w Polsce. Choć był już bardzo schorowany, zmęczony i prawie nie widział na jedno oko, często zwierzał się nam, że tęskni za Afryką i – jeśli przełożeni wyrażą zgodę – chętnie tam powróci. Słuchaliśmy jego opowieści, patrzyliśmy na niego z podziwem, ale jeszcze nie rozumieliśmy tej jego tęsknoty za Zambią. Brat Franciszek – jak po latach wspominał Tadeusz – był dla niego tą pierwszą iskierką, która rozpaliła w jego sercu misyjny płomień. Od tego czasu Zambia śniła mu się coraz częściej i był przekonany, że to właśnie tam będzie apostołował.
Kiedy w 1982 roku byliśmy na studiach w warszawskim Bobolanum, przyjechał do Polski bp Xavier Tabao z Madagaskaru, jezuita. Szukał misjonarzy chętnych do pracy w College Immaculatée Conception – katolickiej szkole na tej dalekiej, egzotycznej wyspie. Zgłosiło się nas trzech – Tadek pierwszy, potem ja i o. Józef Chromik. Choć bardzo się nam spieszyło na ten wyjazd, musieliśmy uzbroić się w cierpliwość. Przede wszystkim trzeba było skończyć studia, a potem przygotować się do wyjazdu. Ojciec Chromik, jako że znał dobrze język francuski obowiązujący na Madagaskarze, pojechał pierwszy. Pracował w szkole i zajmował się przygotowaniem dokumentów potrzebnych do beatyfikacji o. Jana Beyzyma, który przed stu laty zamieszkał wśród Malgaszów chorych na trąd, opiekował się nimi, wybudował dla nich szpital, oddał im całe swoje serce, wszystkie siły, a w zasadzie też i życie.
W październiku 1986 roku Tadeusz i ja na kilka miesięcy pojechaliśmy do Francji, by wyszlifować nasz francuski i przygotować się psychicznie do wyjazdu. W czerwcu 1987 roku na krótko wróciliśmy do Warszawy. Tuż przed wyjazdem na Madagaskar otrzymaliśmy misyjne krzyże. Spakowaliśmy walizki i z Okęcia odlecieliśmy w zupełnie nieznany nam świat. 15 lipca 1987 roku wylądowaliśmy w Antananarivo – stolicy kraju. Stąd podróżowaliśmy dalej – do Mananjary, gdzie na lotnisku czekał już na nas o. Józef Chromik. Starym, wysłużonym citroenem dotarliśmy do naszego malgaskiego „domu”. Wszystko było tu dla nas nowe, obce, często szokujące.
Już w pierwszych dniach pobytu w Mananjary wiedziałem, że nie będzie łatwo, że trzeba być twardzielem, żeby w tych warunkach jakoś sobie poradzić. Patrzyłem z podziwem na Tadka, który starał się robić „dobrą minę do złej gry” i żartował, że to jest właśnie ten jego wymarzony raj. To, że wstąpił na drogę kapłańską i zakonną, nie dziwiło mnie. Wiedziałem, że pochodził z bardzo religijnej rodziny. Domowe wychowanie zaowocowało nie tylko jego powołaniem, ale też powołaniem jego pięciu sióstr, które wstąpiły do zgromadzenia starowiejskich Sióstr Służebniczek NMP. Tadek – mocny w wierze, fizycznie był jednak kruchy i słaby. Poznawszy malgaskie realia, zastanawiałem się, czy temu wyzwaniu podoła. Pan Bóg widocznie w tej kruchości widział siłę i dlatego tam go posłał.
Pierwsze kroki
Mieliśmy trzy miesiące na „oswojenie się” z nową rzeczywistością. Potem pojechaliśmy do Ambositra na siedmiomiesięczny kurs języka malgaskiego. Kurs prowadziły siostry benedyktynki. Uczestniczyło w nim 21 misjonarzy i misjonarek z różnych zgromadzeń. Nas, Polaków, było najwięcej, bo aż ośmioro. Nauka szła trochę opornie, bo malgaski do łatwych nie należy. Nie było jednak wyjścia i musieliśmy pilnie odrabiać lekcje. Chcieliśmy przecież pracować z tubylcami, więc ich język trzeba było sobie przyswoić. Siostra profesorka ciągle nam powtarzała, że tutaj mówi się tylko po malgasku, a my, po lekcjach, rozmawialiśmy ze sobą po polsku. Profesorka bardzo nas za to strofowała, ale na końcowym egzaminie nie wypadliśmy najgorzej.
Ten kurs był także okazją do poznania innych misjonarzy, którzy mieli już sposobność posmakować życia w malgaskim buszu. Ich opowieści nieco nas uspokoiły, a Tadeusz, który bał się trochę tego, co było przed nami, stwierdził: „Z Bożą pomocą dam radę”.
„Matka i ojciec” szkoły w Mananjary
Po językowym kursie przyszedł czas na rozstanie, bo każdy z nas dostał konkretne zadanie do wykonania. Tadeusza skierowano do Mananjary, do katolickiej szkoły (podstawówka i gimnazjum). Został tu dyrektorem, ekonomem, katechetą dla dzieci i ojcem duchownym dla pracowników szkoły. Mówiliśmy na niego „ray-aman-dreny”, co po polsku znaczy „ojciec i matka”. Bo w rzeczywistości był i ojcem, i matką tej szkoły, kimś, kto troszczył się o wszystkich i o wszystko.
Szkoła była bardzo zaniedbana, więc zaczął od porządków, drobnych remontów i przeróbek. Potem całą uwagę skupił na nauczaniu i wychowaniu. Minęło kilka lat i dzięki niemu szkółka bardzo się rozrosła, zaczęła także osiągać coraz wyższy poziom. Podwoiła się też liczba uczniów (z 320 do 650). Szkoła nie tylko nauczała, ale miała również za zadanie przygotować uczniów do życia. Stąd było mnóstwo zajęć praktycznych, nauka uprawy warzyw, sadzenie drzew itd. Tadeusz świetnie sobie radził nie tylko jako zarządzający szkołą, ale też jako pedagog. Po cichu marzył jednak o tym, żeby choć trochę poduszpasterzować w buszu. W wolnych chwilach pomagał innym księżom w pracy, wędrował po wioskach, odprawiał Mszę św., spowiadał, nauczał. Ta praca przynosiła mu ogromną satysfakcję. W szkole nie czuł się tak potrzebny jak tam, w buszu, gdzie bywało i tak, że ludzie w wioskach nie widzieli księdza przez kilkanaście lat.
Po prawie trzech latach pracy w Mananjary wyjechał do Europy, by dokończyć studia teologiczne – licencjat na Uniwersytecie Gregoriańskim w Rzymie i odbyć trzecią probację zakonną we Francji. Na ten czas zastąpił go w Mananjary o. Czesław H. Tomaszewski. Po powrocie na Madagaskar w 1994 roku nadal pracował w tej samej szkole. Kilkakrotnie prosił prowincjała, żeby pozwolił mu trochę popracować w buszu, ale ten rozkładał bezradnie ręce i odpowiadał: „Musisz tu zostać, bo nie mam nikogo do tej pracy”. I znowu minęło kilka lat.
Znowu szkoła!
Kiedy spotkaliśmy się w 2002 roku, Tadeusz miał bardzo zadowoloną minę. „Mam wezwanie do prowincjała” – powiedział i poleciał jak na skrzydłach. Był pewien, że nareszcie spełnią się jego marzenia. Niestety usłyszał: „Dziękujemy ci za pracę w Mananjary. Teraz zajmiesz się Szkołą św. Franciszka Ksawerego w Fianarantsoa”. Cóż było robić… Posłusznie przyjął i to wyzwanie.
Szkoła w Fianarantsoa, choć uważana za prestiżową, była bardzo zaniedbana. Nic dziwnego, że ojciec prowincjał, znając osiągnięcia Tadeusza w Mananjary, nie wahał się jej powierzyć w jego ręce. A były to naprawdę złote ręce, bo Tadeusz wiele rzeczy potrafił zrobić sam. Miał zmysł praktyczny i na dodatek wiele pomysłów, które doskonale sprawdzały się w tamtych warunkach.
W Szkole św. Franciszka Ksawerego troszczył się o uczniów, nauczycieli i pracowników obsługi. Rozwiązywał różne codzienne problemy, niektórym pomagał nawet przy zakupie ziemi pod budowę domu. Przy szkole istniała stolarnia, o którą bardzo dbał. Zatrudnieni w niej Malgasze wykonywali różne meble na sprzedaż. Zysk, choć niewielki, pozwalał nieco podreperować budżet szkoły. I to cieszyło.
W tym czasie zajął się też budową nowego domu dla wspólnoty jezuitów w Fianarantsoa. W tym mieście miał też sporą grupę dzieci adopcyjnych (objętych programem „Adopcji Serca”). Dzięki finansowemu wsparciu otrzymywanemu od Referatu Misyjnego Jezuitów Prowincji Krakowskiej mógł tym dzieciom pomagać w zdobyciu wykształcenia i sprawić, że nie cierpiały głodu.
Mimo ogromu zajęć i problemów, z jakimi na co dzień się zmagał, znajdował jeszcze czas, by pisać artykuły do biuletynu „Misyjnym Szlakiem”. Dzielił się w nich z Czytelnikami swoimi spostrzeżeniami, opowiadał o malgaskiej codzienności, o radościach i smutkach – swoich i przede wszystkim swoich podopiecznych.
W tamtym czasie spotykaliśmy się raczej rzadko. Czasami telefonowaliśmy do siebie, żeby sobie opowiedzieć „co słychać”. Ale najważniejsze było to, że mogliśmy pogadać choć trochę po polsku… Kiedy spotkaliśmy się pewnego dnia w Fianarantsoa, Tadeusz był bardzo zmęczony i źle wyglądał. No cóż, harówka zrobiła swoje. Zwierzył mi się, że ma problemy z sercem. Leczył się, ale dobrze wiem, jak takie leczenie wygląda, kiedy człowiek nie ma czasu na nic, a na dodatek nie ma w zasięgu ręki dobrego lekarza.
Rolnik
Po 10 latach pracy w Fianarantsoa Tadeusz dostał przeniesienie. Nie, nie do wymarzonego buszu. Skierowano go do Bevalala – dzielnicy położonej na obrzeżach stolicy (15 km od centrum), do dużego Centrum Formacji Zawodowej, w skład którego wchodziła również szkoła rolnicza. Został tu zarządcą i ekonomem. Zapewne nigdy nawet mu się nie śniło, że kiedyś będzie siał, sadził, zajmował się hodowlą krów i innych zwierząt. Nikt nie zna Bożych planów, a widocznie tak było w nich zapisane.
Centrum istniało już kilkadziesiąt lat, ale nie rozwijało się, a wręcz podupadało. Kiedy pojawił się tu Tadeusz, było, krótko mówiąc, w opłakanym stanie. Budynki zrujnowane, wiele maszyn rolniczych i samochodów nie nadawało się już do użytku. Paszę dla bydła, zamiast kosiarką, trzeba było wycinać sierpem. Przede wszystkim ciągle brakowało tu wody. W porze suchej sytuacja stawała się wręcz tragiczna. A woda była niezbędna nie tylko do codziennego użytku, ale nieodzowna przy hodowli zwierząt. A w Bevalala było chyba ze 120 krów, 60 świń, drób i kilkadziesiąt innych zwierząt (kozy, króliki, barany). Tadeusz zaczął od remontów. Potem przyszła kolej na studnię głębinową.
Pracy nie brakowało tu od świtu do nocy. Tadziu dwoił się i troił, a jego starania nie szły na marne. Wkrótce Centrum zaczęło powoli się podnosić. Nie nacieszył się jednak efektami tej pracy, bo po trzech latach został przeniesiony do Tsiroanomandidy – miasta oddalonego o 220 km od Antananarivo. Tutaj również było Centrum Formacji Zawodowej, ale o wiele mniejsze niż w Bevalala. I znowu na jego barki spadło zarządzanie tą placówką.
Oprócz tego, że organizowano tu dla młodzieży roczne kursy pogłębiania wiedzy z zakresu uprawy i hodowli, było tutaj również liceum rolnicze. Ale jak wiedzę uzupełniać praktyką, kiedy istniejące tu niegdyś gospodarstwo rolne przestało działać? I znowu trzeba było zaczynać wszystko prawie od zera. Najpierw konieczne remonty, budowy, następnie gospodarstwo. Największą bolączką był brak wody i elektryczności, ale i te problemy udało się rozwiązać dość szybko, a to dzięki ofiarności darczyńców z Polski. Zrobiono studnię głębinową i zainstalowano panele słoneczne.
Tadeusz bardzo poważnie zajął się „wskrzeszeniem z martwych” gospodarstwa. Malgaska ziemia jest urodzajna, ale – jak każda ziemia – wymaga odpowiedniej pielęgnacji, bo tylko wtedy może wydać obfite plony. Zatroszczył się więc o tę ziemię, jak umiał najlepiej. Cieszył się, kiedy na tych malgaskich hektarach zaczęła rosnąć soja, kukurydza, orzeszki ziemne, maniok, a na ryżowiskach obrodził ryż. Założył również specjalne grządki, na których uprawiano marchew, cebulę, pomidory, ogórki i inne warzywa. Odbudował również hodowlę krów i świń. Wkrótce zaczęto tu produkować bardzo smaczne sery.
Tadeusz nie spoczął na laurach. Dalej planował różne innowacyjne rozwiązania i wprowadzał je w życie. Uruchomił biogazownię. I odtąd do lamusa odstawione zostały przenośne kuchenki do gotowania opalane węglem drzewnym. Przyjemnie też było umyć się w podgrzanej gazem wodzie.
Wszystko szło ku lepszemu, ale nie oznaczało to wcale, że kłopotów nie brakowało. Najpoważniejszy z nich to nie tylko brak funduszy. Tsiroanomandidy leży w rejonie, który słynie z dahalo, czyli złodziei bydła. Kradzieże były więc tutaj na porządku dziennym. Tadeusz przeżywał też inne chwile grozy. Jednego roku przyszedł cyklon, ulewne deszcze i w zasadzie wszystko ponownie legło w gruzach. Trzeba było na nowo robić wiaty dla zwierząt, remontować budynki gospodarcze i mieszkalne. A potem przyszło kolejne nieszczęście – susza. Nie było paszy, więc krowy nie dawały mleka. A jak się nie sprzedało mleka czy serów, to nie było pieniędzy na wypłatę dla pracowników. Cóż było robić? Trzeba było sprzedawać te krowy, żeby pensja dla ludzi była. Później, jakby tego było mało, w Tsiroanomandidy pojawiła się świńska grypa i w krótkim czasie wszystkie świnie padły. A jak zabrakło świń, to i surowca (gnojowicy) do biogazowni. Znowu trzeba było wrócić do świeczek, lampy naftowej i myć się w zimnej wodzie. Takie to były uroki Tadeuszowej pracy.
Nie tylko na pracy na roli i szkole skupiała się uwaga gospodarza Tsiroanomandidy. Wokół tego miasta jest 6 małych miejscowości. W każdej z nich znajduje się kościół, to znaczy budynek, który w ciągu tygodnia służy za szkołę, a w niedziele ludzie gromadzą się w nim na modlitwie. Tadeusz, choć był bardzo zmęczony i zapracowany, chętnie jeździł do tych okolicznych „kościółków”. Odprawiał Mszę św., udzielał sakramentów, a przede wszystkim spotykał się z ludźmi. Przyjmowali go z otwartymi ramionami i zwierzali się ze wszystkich swoich trosk i radości. Prosili, żeby został z nimi na stałe, ale przecież nie było to możliwe.
Trudne lata
Rok 2019 był dla Tadeusza bardzo trudny. Przede wszystkim coraz bardziej zaczęło szwankować jego zdrowie. Było już tak źle, że kilka tygodni musiał spędzić w szpitalu w Antananarivo. Nie ma się co dziwić. Przez te wszystkie lata pracy na Madagaskarze nie omijała go malaria i różne inne choroby tropikalne. Klimat, kiepskie odżywianie i przede wszystkim stres, który jest codziennym towarzyszem każdego misjonarza, wyniszczały powoli jego organizm.
W szpitalu podreperowano trochę jego nadwątlone zdrowie, ale sił coraz bardziej już brakowało. Wrócił do Tsiroanomandidy, radził sobie jednak z trudem. A tu trzeba było znów wstawać o świcie do codziennej harówki i kłaść się spać z niepokojem, co przyniesie kolejny dzień, bo niemiłych niespodzianek ciągle przybywało. Wreszcie przyszła ta najgorsza wiadomość: radio podało komunikat o tym, że na Madagaskarze odnotowano pierwsze przypadki COVID-19. Zamknięte zostały szkoły, ograniczono transport, w dużych miastach wprowadzono zakaz wychodzenia z domów i nakaz noszenia maseczek w miejscach publicznych. Ale Malgasze, jak to Malgasze, mają swoją teorię na ten temat. Z początku trochę się przerazili, a potem wszelkie te obostrzenia jakby ich zupełnie nie dotyczyły i życie powoli wróciło do normy. Wirus jednak nie odpuszczał. Chorzy, których nie stać było na pobyt w szpitalu, leczyli się ziołami. Jednak ta metoda, jak się okazało, nie była skuteczna. W Tsiroanomandidy też były przypadki zarażenia tą straszną chorobą.
Zmiana planów
Tadeusz był coraz słabszy. Coraz częściej dokuczało mu serce i inne dolegliwości. Przełożeni zdecydowali, że trzeba go przenieść z Tsiroanomandidy w inne miejsce. W październiku ubiegłego roku dostał przydział do wspólnoty w stolicy, do infirmerii. Częściej jednak niż w infirmerii bywał w klinice prowadzonej przez siostry franciszkanki. Raz było lepiej, raz gorzej. Wybierał się do Polski na urlop, a przede wszystkim po to, by się podleczyć. Przełożeni zdecydowali, że po powrocie będzie pracował w Antsirabe. Miał tam zająć się budową nowego domu dla nowicjatu jezuitów.
Pandemia pomieszała wszystkie szyki i plany. Tadziu, choć tak bardzo pragnął, do Polski nie pojechał. Kilka razy telefonował do mnie, że przyjedzie do mnie, do Marany, żeby tu trochę odpocząć i przeczekać ten trudny czas.
Maranę kochał i często ją odwiedzał – zwłaszcza wtedy, gdy pracował w Fianarantsoa. Przyjeżdżał tu nie tylko „w odwiedziny” do bł. Ojca Jana Beyzyma. Spotykał się z chorymi, często prowadził rekolekcje. Siostra Sabina z Marany mówi, że zawsze był „na zawołanie” do dyspozycji sióstr. Jeśli trzeba był coś naprawić, coś zrobić – wystarczył jeden telefon i był zaraz na miejscu i natychmiast zabierał się do roboty. Czekałem na niego niecierpliwie. Cieszyłem się, że choć przez chwilę będę miał przy sobie bratnią duszę, że będziemy mogli sobie porozmawiać po polsku. Obiecywał, że przyjedzie na Boże Narodzenie. Zamiast do Marany, trafił do szpitala. Potem był kolejny termin przyjazdu i kolejny. Wreszcie przyszedł kwiecień 2021 roku. Tadeusz zadzwonił do mnie i powiedział, że jest chory na COVID. Czuł się źle, miał temperaturę i ciężko mu było oddychać. W niedzielę, 17 kwietnia wieczorem zadzwonił ponownie. Z wielkim trudem powiedział zaledwie kilka zdań. Czułem, że jest z nim bardzo źle. Powiedziałem: „Wszystko w Bożych rękach”. Chciał jeszcze coś dodać, ale nie miał już siły. Zawsze mówił na koniec: „Z Bogiem”, „Cześć”, „Do zobaczenia”… Tym razem wyszeptał już tylko „Żegnaj”, jakby przeczuwał, że się już nigdy więcej nie spotkamy, nie usłyszymy. To była jedna z najkrótszych i zarazem najtrudniejszych dla mnie rozmów. Chyba już zawsze będę słyszał to jego „Żegnaj”.
Dwa dni później Tadeusz był już w szpitalu. Przez dwa tygodnie pod respiratorem, w śpiączce farmakologicznej. Walczył o życie, ale tę walkę, niestety, przegrał. Tak bardzo chciałem pojechać do Antananarivo, odwiedzić go w szpitalu, być przy nim choć przez chwilę. Niestety, obowiązujący reżim sanitarny na to nie pozwalał. Nie miałem też koniecznej przepustki na przejazd z Marany do stolicy. Mogłem tylko modlić się i prosić o wstawiennictwo naszego błogosławionego z Marany – o. Jana Beyzyma. I robiłem to, czekając z nadzieją, że będzie lepiej.
Tadeusz odszedł do domu Ojca 3 maja, w święto Matki Bożej Królowej Korony Polskiej. To nie przypadek, bo on Maryję tak bardzo kochał i czcił. Przekraczał próg wieczności o godz. 15.00, czyli w Godzinie Miłosierdzia. Nie mogło być inaczej, bo przez całe życie powtarzał „Jezu, ufam Tobie” i szedł po malgaskich ścieżkach, niosąc ludziom Dobrą Nowinę o Miłosiernej Miłości.
Nie ma Tadeusza. Miał jeszcze tyle planów i marzeń. Nie zobaczy już Polski, nie wybuduje nowicjatu w Antsirabe etc., etc. Bo to były tylko ludzkie plany. Pan Bóg miał wobec niego swoje plany i te były najważniejsze.
Nie ma Tadeusza i nie będzie, ale jego serce tu, na Madagaskarze, na zawsze zostanie.