Jesteś tutaj

Ojciec Jan Beyzym w zwyczajności życia

O. Mieczysław Bednarz SJ
25.06.2021

Każdy człowiek o głębokim życiu wewnętrznym daje się poznać do pewnego stopnia przez swoje wypowiedzi, listy, ulubione hasła i słowa. Nader obfita korespondencja Ojca Beyzyma, zwłaszcza ta poufna, głównie listy do ojca Marcina Czermińskiego i do krakowskich sióstr karmelitanek, objawiły nam jego wnętrze – zasadnicze rysy jego duchowości. Jego pragnienie służby i niesienia pomocy najbiedniejszym braciom i siostrom w Chrystusie, i to w warunkach gorzej niż prymitywnych, w biedzie i głodzie, w czuwaniach, troskach i zgryzotach, w długoletnim czekaniu na spełnienie upragnionego celu, jakim była budowa schroniska-szpitala – to jego niezłomne pragnienie ukazało go jako człowieka wiary niezachwianej, nadziei niezłomnej i miłości mężnej i roztropnej, pokornej i cierpliwej, wytrwałej i wiernej do końca.

Chcemy teraz spojrzeć na niego od strony bardziej zewnętrznej i zobaczyć, jak wszystko było w nim harmonijne – i to, co ad intra, i to, co ad extra w jego życiu i działaniu. Życie wewnętrzne oraz jego działalność apostolska i charytatywna były w nim głęboko zintegrowane, bo przez cnoty teologiczne zanurzone były w Bogu, który wszystko ogarnia i jednoczy.

Szorstka powierzchowność, ale złote serce

Urodzony 15 maja 1850 roku nosił imię św. Jana Nepomucena, ale imienin nigdy nie obchodził. Wysoki (1,81 m), dobrze zbudowany, zaprawiony do pracy fizycznej od lat najmłodszych był Beyzym człowiekiem mocnym, energicznym, zdolnym do znoszenia trudów, do dalekich pieszych wędrówek i wszelkich surowości życia. Dla ludzi pracy, dla włościan i służby dworskiej był tak ludzki i wyrozumiały, że był powszechnie lubiany. Sercem i czynem kochał rodzinę, pomagał jej w trudnych sytuacjach pracą fizyczną, zawsze gotów do poświęceń. Jego ojciec nazywał go „najukochańszym dzieckiem”.

Rysy twarzy miał surowe, „tatarskie”; sposób bycia na ogół szorstki; uczuć swoich starał się nie uzewnętrzniać, choć nie zawsze umiał nad nimi zapanować, zwłaszcza nad uczuciami współczucia i użalania się nad losem trędowatych, cierpiących choroby i głód. „Co za złote serce kryło się pod tą nieco szorstką powierzchownością” – pisał o nim ojciec Augustyn Niobey. „Oby on nam uprosił u naszego Pana i Najświętszej Panny tę miłość i pokorę oraz pogardę dla siebie samego, jakimi się odznaczał”. „Nie lubił mówić o sobie, żył w izolacji, prawie nic nie wiemy o jego życiu wewnętrznym”.

Z domu rodzinnego wyniósł prawość, prawdomówność i sumienność w wypełnianiu obowiązków. Cechy te nasilają się z wiekiem i dzięki nim – z pomocą łaski – mógł sprostać trudnym zadaniom pracy wśród i dla trędowatych. „Mamy świętego Ojca – pisze o nim siostra Anna Maria od Nawiedzenia. – Żyje w ukryciu, a każde dobro, które zrobi, przypisuje innym, trudności zaś sobie”.

Zapracowany ponad siły

Żył bardzo ubogo, oszczędnie, wiele robót wykonywał sam, żeby zaoszczędzić grosza (na przykład ramy do obrazu Matki Boskiej Częstochowskiej, tabernakulum, złocenie ołtarza), prowadząc życie bardzo surowe.

Zarzucano mu nieraz, że jest „dziki”, że stroni od ludzi, od rozmównicy. „Ale to już trudno, umrę takim dzikim” – odpowiadał na te zarzuty. „Delikatnie wyrażać się nie umiem. Robię po kozacku”. Przy całej tej „dzikości” był uczuciowy i wrażliwy. Gdy czytał listy z Karmelu łobzowskiego o szczęściu drogich mu sióstr, o ich radości, rozpłakał się ten „zdziczały Tatar i opryszek”.

Z natury był żywy, nawet porywczy i niecierpliwy, ale szukając pomocy w modlitwie, zwłaszcza przez wstawiennictwo Matki Najświętszej, panował nad sobą. Gdy się dziwiono, że w trudnych sytuacjach był spokojny, mawiał: „Trzeba umieć nad sobą panować. Muszę sobie zadawać gwałt i strzec się wyrządzania komuś krzywdy, ponieważ czuję, jak wszystko się we mnie gotuje”. Wyznał ojcu Czermińskiemu, że często, gdy doznaje trudności i przeszkód, wszystko w nim wre i że „cierpliwość jest mu konieczna, żeby nie upadać na duchu i brewerii nie narobić”. Kierownik robót przy budowie szpitala, ojciec Vaast (Vedastus) Lefebvre du Pray, zaświadczył o Ojcu Beyzymie, że „był oryginałem, nie lubił tracić czasu i miał trudności z przełożonymi co do podziału chorych według płci, ale gotów był posłuchać… Starał się być uprzejmy”.

Czasem używał słów ostrych i mówił ludziom prawdę w oczy, demaskując obłudę i miłość tylko verbo et lingua, a nie opere et veritate. Brzydził się blagą, pochlebstwem i przesadą. „Walę prosto z mostu, co w sercu to i na języku”.

Był zapracowany ponad siły. Roboty brał na siebie tak dużo, że ledwie znajdował czas na brewiarz. Stale cierpiał na brak czasu, ale twierdził, iż to dobrze, bo nie ma nudy, a jest za to pożyteczna praca dla innych.

Mąż wielkiej miłości

Jak wyglądała w praktyce surowość jego życia na co dzień? Wstawał o godz. 3.30, kładł się spać (żeby „podnocować”) między godz. 22.00 a 23.00. Spał na twardej desce, żywił się jak jego chorzy garścią ryżu bez omasty, pił herbatę lub wodę. Nigdy nie pił alkoholu, pościł w środy, piątki i soboty. Ale Beyzymowi było tego jeszcze za mało. Pragnął żyć tak ubogo i surowo jak św. Franciszek Ksawery. Kiedy mu przysłano z Krakowa paczkę z kakao, słodyczami i innymi przysmakami, nie chciał jej przyjąć dla siebie, ale postanowił oddać ją „jakiemuś wątłemu Francuzowi”, bo św. Franciszek Ksawery takich rzeczy nie używał. „A te słodycze nie na jego tatarski pysk”.

Kiedy krytykowano jego samego i jego dzieło – szpital, nie upadał na duchu, ale mawiał skromnie: „Dzieło rozrośnie się, gdy ja odejdę”. „Moje dzieło jest niedokończone, trzeba jednak odejść, by zostało doprowadzone do końca”. „Gdy ja umrę, Ojciec Prowincjał odkomenderuje drugiego Polaka i sprawa pójdzie jak trzeba”.

Ojcowie Francuzi, pracujący na misji w Betsileo, stawiali mu różne zarzuty – że uparty, że narzuca swoje zdanie, że ma błędne koncepcje, że w sprawach szpitala postępuje niezależnie od przełożonych, że wymagania jego są przesadne, jeśli chodzi o dobro chorych, że trzyma się z dala od wspólnoty zakonnej w Fianarantsoa. Jednakże opinia przełożonych wydana na tydzień przed jego śmiercią jest bardzo znamienna: „Dla Ojca Beyzyma czas odejścia już bliski. Będzie się kiedyś o nim pisało rzeczy zachwycające. Jest to człowiek o złotym sercu, które się ukazuje w miarę, jak choroba prowadzi go do pozbycia się pozornej szorstkości i swoistego stylu postępowania”. Zachowała się też opinia ojca Czermińskiego o Beyzymie przesłana Ojcu Generałowi zakonu Franciszkowi Wernzowi: Est vir magnae caritatis erga Deum et proximos, mortificationis non vulgaris, at ad extra videtur durus et asper, quae causa videtur fuisse dissensionis inter ipsum et Mgr Cazet („Jest mężem wielkiej miłości, względem Boga i bliźnich, umartwienia niezwykłego, ale na zewnątrz wydaje się twardy i szorstki, co było, jak się zdaje, przyczyną jego niezgody, poróżnienia z biskupem Cazetem”).

Smutne listy z Marany

Zarzuty stawiane Ojcu Beyzymowi i trudności w budowie szpitala zasmucały go i dręczyły. Dawał temu wyraz w listach do ojca Czermińskiego. Bywał czasem oburzony na Francuzów i „po kozacku rąbał im prawdę w oczy”. Sam Czermiński, w liście do ówczesnego Ojca Asystenta Włodzimierza Ledóchowskiego, pisał o przyczynach tych trudności z Francuzami. Urażona miłość własna, że dopiero Polak i za polskie pieniądze naprawdę zajął się trędowatymi i zbudował dla nich prawdziwy szpital, była powodem tej niechęci do Beyzyma. Dodajmy, że niechęć ta i trudności, jakich doznawał, jeszcze bardziej budziły w nim chęć udania się na Sachalin.

Ojciec Łukasz Łaszczyk, socjusz Ojca Prowincjała, pisał do Ojca Asystenta Włodzimierza Ledóchowskiego, że Beyzym przysyła z Marany smutne listy, że jest zniechęcony do całej swojej roboty i pragnie jechać na Sachalin do polskich więźniów. Bo rzeczywiście, prawie od samego początku swej pracy dla trędowatych doznawał Beyzym trudności. Stając w obronie powierzonych mu chorych, narażał się na zarzuty, że „Polak twardy, nieugięty i uparty” („capkiem staję” – pisał sam do ojca Romualda Koppensa).

Często w listach skarżył się Beyzym na swój ciężki stan ducha: smutno mu, musi stale płynąć pod prąd, bije głową jak ryba o lód czy o piasek, czuje się jak pies na łańcuchu, ma „humor w kratki”. „Od 12 lat muszę wszystko wywalczać, płynę przeciw prądowi, dlatego humor w kratki i czasem coś rąbnę szorstko”.

Bywał niekiedy w takim stanie ducha, że „zwariowałby albo się wściekł”, ale starał się w tym strapieniu dopatrzeć woli Bożej, a że Matka Najświętsza to widzi, więc trwa… Oburzony na przeszkody i trudności ze strony Francuzów, „wpław wróciłby do kraju, ale wola Matki Najświętszej każe mu tu trwać”. Gdyby wszystkiego nie robił dla Matki Najświętszej, to „dawno by go tu nie było”. To, że był zdrów i że się nie wściekł i nie zwariował, zawdzięczał tylko Matce Bożej. I gdyby nie pewność, że Maryja wszystkim kieruje, „plunąłby i wrócił do kraju”.

Codzienny krzyż i gorzki chleb

Co Ojca Beyzyma tak martwiło, oburzało i zadręczało? Co było jego codziennym gorzkim chlebem i krzyżem? Oto, co pisał do ojca Czermińskiego: biskup Cazet opóźnił budowę szpitala o cztery lata, przełożony misji, ojciec Aloyzy Verley, zabierał mu robotników. Pięć lat zastoju w budowie, to, co już zbudowane, niszczało, koszty były już dwukrotnie większe, a sprawa szpitala lekceważona, traktowana po macoszemu.

W roku 1910, kiedy zakończenie budowy było już bliskie, napotkał Beyzym na nowe trudności, nie chciał jednak tego dzieła porzucić ani wracać do kraju, ale chciał, jeżeli taka będzie wola Boża, udać się na Sachalin, bo tam widział większą chwałę Bożą i większe dobro dusz narażonych na zagładę. Gdyby jednak nie mógł jechać na Sachalin, zostanie w Maranie, ale mu te przeciwności już obmierzły i tłukł się jak ryba na piasku.

Trudności związane z budową szpitala to w jego oczach były „krzyżyki od Pana Jezusa”; trzeba je było przyjmować i wytrwać do końca, „ale po ludzku już dość mam tych Cazetów!”. Z początkiem roku 1911 pisał Beyzym do ojca Czermińskiego: „Albo nie przeszkadzać w otwarciu szpitala, albo go [Beyzyma] odesłać do Polski”. Wciąż trudności w budowie i wykończeniu szpitala, „wszystko idzie jak z kamienia, ale trzeba trwać, bo per crucem ad lucem”. Jezus i Maryja widzą to wszystko i to była jego jedyna pociecha.

W tym człowieku pełnym udręki, a zarazem pokory, rodziła się myśl, że to może na skutek jego braku umartwienia jawiły się te wszystkie trudności i przeszkody. Ciężko mu, ale nie wiedział, „czy płakać, czy kląć”, a może to jego wina? Dlatego prosił często siostry karmelitanki łobzowskie o modlitwy za niego, „bo kipi w nim wszystko”, ale przeprasza Boga za zły humor i niecierpliwość.

W trosce codziennej o trędowatych Beyzym był realistą; nie chciał żadnego „prowizorium” w budowie szpitala. Wiedział aż nazbyt dobrze, że „potem” – to nigdy i że „jutrem nikogo się nie nakarmi”. Uważał, iż budować trzeba rozważnie, skromnie, ale mocno. „Jak robić, to robić”. W swoim realizmie bronił się przed każdym „widzimisię” i przed wyskokami „imaginacji”. W listach był rzetelny, pisał o tym, o czym się przekonał, że tak było.

Był roztropny i radził się innych. Był też dyskretny i tylko do osób zaufanych (nigdy do „Misji Katolickich”) pisał o swoich trudnościach ze współbraćmi zakonnymi z Prowincji najpierw Tuluskiej, a potem Szampańskiej.

Także w sprawach duchowych odznaczał się realizmem, roztropnością i ostrożnością, zwłaszcza wobec przejawów nadzwyczajnych. Żądał w takich wypadkach sprawdzenia życiem, odsyłał do spowiednika i do przełożonych.

Pisał zawsze szczerze, otwarcie, samą prawdę

Beyzym to także listy. Pisał ich dużo i chętnie, z potrzeby serca, z przyjaźni, z pragnienia obcowania z bliskimi w kraju w polskiej mowie i – dla dobra trędowatych – prosząc o jałmużny lub dziękując za nie. Listy, jak wszystko, co czynił, pisał z Maryją, prosząc Ją o pomoc, polecając list i adresata Jej opiece i z Jej błogosławieństwem listy wysyłał. Był przekonany, że to Maryja sprawia, iż jego listy są tak chętnie czytane i robią tyle dobrego. Pisał zawsze szczerze, otwarcie, samą prawdę, bez przesady, tak że „nie miał nic do odwołania”. Nie lubił listów górnolotnych, nie znosił stylu wyszukanego, sztucznego. To, co u niego było w sercu, to było i na języku, i pod piórem. W listach chętnie używał dosadnych i trafnych przysłów polskich i ruskich, a nawet sporządził ich spis dla Matki Ksawery (mógłby zatem być patronem paremiologów).

Jego listy drukowane w „Misjach Katolickich” i wydane osobno w postaci książkowej (piąte wydanie w 1927 roku) cieszyły się wielką poczytnością; porównywano ją z poczytnością Robinsona Crusoe lub Rinaldo Rinaldiniego. On sam tę poczytność, dziwiąc się jej, przypisywał Matce Najświętszej.

Pisząc listy z potrzeby serca, czekał też na listy z tęsknotą w sercu, bo listy od przyjaciół, na przykład od ojca Czermińskiego i od karmelitanek, były dla niego korzyścią duchową, pokrzepieniem i radością.

Styl listów Ojca Beyzyma jest prosty, rzeczowy, rzetelnie informujący, często żartobliwy. Miał on duże poczucie humoru i trafność krytycznej obserwacji. Najczęściej pokpiwał z samego siebie, rzadziej z innych, ale wtedy zawsze w tonie życzliwym, bez uszczypliwej ironii. Jego listy do Matki Teresy z Karmelu na Wesołej są dobrym przykładem tej miłej żartobliwości. Także listy do jezuitów w Polsce były pełne humoru i wesołości.

Listy pisane do Beyzyma nie zachowały się; było ich tak dużo, że nie miał ich gdzie przechowywać i dlatego je niszczył.

Zapalę, biedę z dymem puszczę...

Postać Beyzyma, ta na co dzień, byłaby niepełna bez fajki. Sam palił i chorych czasem częstował papierosem, zwłaszcza na znak pojednania zwaśnionych. Palił w drodze („nawet fajkę zapalam, idąc”), palił przy zaopatrzeniu cuchnących straszliwie ran, żeby choć trochę złagodzić ten smród, palił „dla fantazji”. „Zapalę, biedę z dymem puszczę, z chorymi pobłaznuję i jakoś to idzie”. Kiedyś było mu trudno pisać listy. „Teraz napisać list to tyle, co papierosa skręcić”. Ojcu Kraupie serdecznie dziękował za przysłaną mu z kraju „tytonierkę”.

Ten spalający się w ofierze „posługacz trędowatych” jest dzięki fajce prosty i zwyczajny, jakiś bardziej nam bliski. Nie pił alkoholu, nie jadał mięsa, żył, ustawicznie poszcząc, i to w ciężkiej pracy, ale ta fajka, ta jego chyba jedyna „słabostka”, była czymś w rodzaju obrony przed duchową pychą i uduchowionym zarozumialstwem. To ona nadaje jego życiu ton ludzkiej zwyczajności, nawet słabości. O ojcu Kraupie napisał Beyzym do Matki Kazimiery, że „cały jest sercem, że nic innego nie umie jak tylko kochać Boga i bliźniego”. Ale to samo można w całej prawdzie powiedzieć o nim samym. Był wielkim sercem, pełnym miłości służebnej i bardzo pokornej w najtrudniejszych warunkach służby – do końca.

Zakończmy świadectwem siostry Anny Marii od Nawiedzenia, jego współpracownicy i pielęgniarki w ostatniej chorobie: „Nigdy ojciec ani matka nie mogliby okazać więcej poświęcenia, powiem nawet – czułości swoim dzieciom, jak okazywał nam dobry Ojciec. W tym przede wszystkim przejawiało się jego wielkie serce. Wszystko to czynił w sposób miły i uduchowiony. Zawsze miał w zapasie jakieś wesołe historyjki na chwile smutku. Czujemy się tak samotne na ziemi po odejściu naszego drogiego Ojca”.