Jesteś tutaj

Robić swoje, wyniki powierzyć Bogu. Część III

Archiwalna rozmowa z kard. Adamem Kozłowieckim SJ
12.12.2020

Często spotykam się z opinią, że przyszłością Kościoła katolickiego jest Afryka. Czy Ksiądz Arcybiskup podziela ten pogląd?

Na pewno nie jestem prorokiem i dlatego prorokować nie mogę, zwłaszcza że – przynajmniej starając się być naprawdę wierzącym katolikiem – wiem, że wiara jest łaską, którą Bóg każdemu człowiekowi ofiarowuje, ale nie narzuca. Bóg stworzył człowieka wolnym i dlatego każdy może dobrowolnie łaskę przyjąć albo ją odrzucić. Sądząc czysto po ludzku, nie widziałbym podstawy do przyjęcia powyższej opinii, ale wiedząc z doświadczenia, że łaska Boża cuda działa, jeżeli człowiek pokornie jej się podda. Poza tym wiedząc z historii, że Kościół wyrósł z działalności wybranych przez Chrystusa Apostołów, w większości bardzo słabo wykształconych, a rozszerzył się najpierw głównie wśród niższych warstw społecznych ówczesnego Imperium Rzymskiego, ufam, że Afryka może stać się ostoją i przyszłością Kościoła katolickiego. Łacina, która stała się jakoby językiem oficjalnym Kościoła zachodniego, była językiem warstw niższych, wyższe warstwy były skłonne do posługiwania się (przynajmniej „na pokaz”) językiem greckim. Grecja była jakoby kolebką kultury zachodniej.

 Przy tym Afryka, a także Kościół w Afryce, przechodzi problemy wieku dorastania, które zwiększają niestety wpływy kultury (pcha mi się na usta wyrażenie „subkultury”) zachodniej. My staramy się torować drogę łasce Bożej do serc Afrykańczyków, którzy powoli, choć nie bez trudności, ją przyjmują, podczas gdy „na Zachodzie” tylu ją porzuca… Chrystus sam podczas swego życia na ziemi wzywał przede wszystkim tych z Narodu Wybranego. Rozsyłając Apostołów, powiedział: „Nie idźcie między pogan i nie wstępujcie do żadnego z miast samarytańskich; lecz idźcie najpierw do zaginionych owiec domu Izraelowego” (por. Mt 10,5). Czy nie powtórzy się historia św. Pawła w Antiochii Pizydyjskiej: „Na widok tych rzesz zawiść ogarnęła Żydów i miotając bluźnierstwa, sprzeciwiali się słowom Pawła. Wtedy Paweł i Barnaba oświadczyli otwarcie: «Wam trzeba było najpierw głosić słowo Boże. Ponieważ jednak je odrzucacie i sami nie uważacie się za godnych żywota wiecznego, więc zwracamy się do pogan. Bo tak rozkazał nam Pan»” (por. Dz 13,45–47). Pocieszam się, że na Zachodzie wielu jest wiernych, a odstępstwo jest jedynie agresywnie krzykliwe.

Czy Afryka może być „przyszłością Kościoła”? Odpowiedź zależy też od tego, co się rozumie przez wyrażenie „przyszłość Kościoła”. Liczbowo Kościół katolicki na pewno wzrasta, choć tempo tego wzrostu zdaje się zmniejszać, głównie z powodu braku wystarczającej liczby kapłanów, przy równoczesnym gwałtownym wzroście liczby nowo powstających sekt. Ale same tylko liczby katolików nie są elementem decydującym o „przyszłości Kościoła”. Dzisiaj liczbowo dominuje w Kościele Ameryka Łacińska i dlatego podejmuje się wielki wysiłek w Kościele celem podniesienia „kalibru” tego katolicyzmu. Absolutnie należy unikać jakiegokolwiek uogólniania, zwłaszcza że Kościół katolicki w Ameryce Łacińskiej posiada wiele bardzo wybitnych osobistości, ale każdy normalny widzi, że wysiłek Kościoła powszechnego podejmowany jest w nadziei, że Kościół w Ameryce Łacińskiej stanie się z czasem „przyszłością Kościoła katolickiego”. To samo można powiedzieć o Kościele w Afryce.

Liczbowo na pewno wzrastamy. Jestem tu już 47 lat, 14 kwietnia rozpoczął się 48. rok. Jaki będzie „kaliber” naszego katolicyzmu, trudno prorokować, zależy to bardzo od naszej pracy, ale ponad wszystko od łaski Bożej i od gotowości tutejszych katolików do poddania się działalności tej łaski i współpracy z nią. Wiem, że wielu będzie to uważało za „kaznodziejski  frazes” i na to nic nie poradzę, ale będąc sam naprawdę wierzącym katolikiem – w to wierzę. Musimy robić swoje, a wynik Bogu powierzyć. W chwili obecnej widzę już pewne wyraźne wyniki działania łaski Bożej, choć pole mego doświadczenia pastoralnego jest raczej bardzo ograniczone. Pewien młody chłopiec umierał na gruźlicę jak święty. Pewna młoda żona zaniedbywana, a w końcu fizycznie wypędzana przez męża z domu pozostawała mu w heroiczny sposób wierna i ciężką pracą zarabiała na wychowanie dzieci. Kiedy w gronie biskupów „obgadywaliśmy” naszych krajowych kapłanów, jeden z nich powiedział o pewnym księdzu, że „jest za święty, by być biskupem”. To prawda, ale jednak zrobili go biskupem (cuda się dzieją…).

Naturalnie to nasze młode chrześcijaństwo natrafia na wiele trudności. Przechodzi też przez normalne problemy „wieku dorastania”. Dawniej wojowaliśmy otwarcie z zabobonami, teraz powołują się na prawa inkulturacji, a wszelkie swoje zwyczaje i przekonania nazywają swoją kulturą i domagają się jej uszanowania. Zresztą inkulturacja nie jest łatwa do wprowadzenia w życie, choćby dlatego, że trudno zdefiniować pojęcie kultury. Usłyszałem kiedyś w wykładzie ks. J.F. Górskiego M.M. (Maryknoll Fathers, Amerykanin polskiego pochodzenia), że „kultura” nie jest pojęciem statycznym, ale dynamicznym, dostosowującym się do zmian w warunkach życia. Ta uwaga wydaje mi się bardzo słuszna. Tymczasem tutaj ludzie są skłonni do identyfikowania kultury nie tylko z folklorem, ale też ze swoimi zwyczajami i przekonaniami.

Przy tym wielu cierpi jeszcze na pokolonialny syndrom oraz (tak mi się przynajmniej zdaje) na kompleks niższości. Są bardzo wrażliwi, nawet przewrażliwieni, na krytykę swoich wierzeń, zwyczajów i przekonań. Przykład: wiedzą, że nie aprobujemy ich zwyczaju zawierania małżeństwa na próbę, to znaczy, że najpierw zawierają małżeństwo zwyczajowe, a kościelne dopiero po kilku czy kilkunastu nawet latach, bo chcą być pewni, że będą mieli dzieci czy że będą się zgadzać itp. Dlatego nawet niektórzy księża krajowi zaczynają proponować „małżeństwa stopniowe” i protestują przeciw nazywaniu ich zwyczaju konkubinatem czy nawet małżeństwem próbnym, twierdząc, że są to małżeństwa dobre, a Kościół nie uznaje ich ważności tylko dlatego, że przypisuje legalną formę małżeństwa, zwłaszcza zaś jego nierozerwalność.

Pewien zaś dygnitarz kościelny raz powiedział, że „Rzym narzucił Afryce swoją interpretację małżeństwa ważnego i dokonanego (matrimonium ratum et consummatum) [gdy zostało ważnie zawarte i dopełnione], podczas gdy według kultury afrykańskiej małżeństwo jest dokonane dopiero przez narodziny dziecka, zatem Papież ma władzę rozwiązywania małżeństw bezdzietnych. Odpowiedziano mu, że nie Rzym narzucił interpretację małżeństwa dokonanego, tylko chrześcijaństwo narzuciło tę interpretację Rzymowi i dokumenty potwierdzające taką interpretację sięgają VI wieku. Kiedy proponowałem szerszą katechezę na temat tych spraw, jeden z biskupów powiedział: „To zbyt silnie siedzi w ich głowach”. Trzeba zacząć…

Czy nie sądzi Ksiądz Arcybiskup, że my, Europejczycy, za mało znamy Afrykę? Czy można zaryzykować twierdzenie, że w Afryce katolicyzm jest bardziej autentyczny, że to są ludzie naprawdę głębokiej wiary? Czy tak jest w istocie?

Na pewno za mało rozumiemy mentalność przeciętnego, prostego Afrykańczyka (nie można tego powiedzieć o Afrykańczyku już wychowanym i wykształconym „po europejsku”).Trudno w paru słowach przeanalizować tę mentalność, którą nieco odkryłem z czasem, nieraz dopiero gdy zrobiłem czy powiedziałem jakieś głupstwo. Ojciec Moreau, najstarszy misjonarz, gdy tu przybyłem, powiedział mi, że trzeba być noszonym przez dwa lata na plecach afrykańskiej matki, żeby zrozumieć tutejszego człowieka. Afrykańczycy bardzo sobie cenią stosunki międzyludzkie i stawiają je na pierwszym miejscu. O Europejczykach mówią, że „na ołtarzu wydajności poświęcają stosunki międzyludzkie”. Interesu nigdy się nie załatwia szybko, natychmiast, najpierw trzeba się zapytać o zdrowie, o zdrowie żony, dzieci, potem jak chowa się bydło, kozy, kury itd. Trzeba się tego trzymać, nawet wtedy gdy chce się kogoś zbesztać, inaczej powiedzą, że jest się źle wychowanym. Krótkie załatwienie jakiegoś interesu wydaje im się nieludzkie, trzeba mieć czas. Trudno im zrozumieć nasz pośpiech we wszystkim.

Nas to naturalnie drażni. Wychodzi to szczególnie np. przy okazji pogrzebów. Kiedy ktoś umrze, wszyscy krewni i przyjaciele (choćby i nieszczerzy) zmarłego muszą być na pogrzebie, to znaczy jak najszybciej muszą przyjść do domu i być tam długo (jeden z księży krajowych niedawno stwierdził, że muszą być tam przez całą noc aż do pogrzebu, „a nie tak jak w niektórych krajach, gdzie przyjdą na pięć czy dziesięć minut, zmówią jakiś paciorek, powiedzą parę słów pociechy do rodziny i wracają do siebie”). Już nawet niektórzy Afrykańczycy krytykują ten zwyczaj, zwłaszcza w miastach, gdzie pogrzebów jest wiele i pochłania to dużo czasu, co odbija się na pracy w fabrykach, warsztatach, sklepach i biurach. Jednak mimo wszystko pogrzeby mają pierwszeństwo, a praca czy biuro muszą zaczekać.

Te „stosunki międzyludzkie” mają też bardzo silny wpływ na politykę w procesie demokratyzacji. Bardzo wielu trudno w wyborach głosować na najodpowiedniejszego kandydata, bo przecież muszą oddać głos na krewnego, przyjaciela czy członka swego szczepu. Zresztą zastanawiam się, czy i my, biali, a przynajmniej wielu z nas, tak samo nie postępujemy?

Inną cechę charakterystyczną, jaką zauważyłem w naszych ludziach, to brak uszanowania dla własnego słowa. Tłumaczę to sobie tym, że – jak to nazywam – „żyją czasem teraźniejszym”, ani przeszłym, ani przyszłym. I znowu przypominam sobie, co mi powiedział ojciec Moreau: „Jak uczeń albo robotnik przyjdzie do ciebie, prosząc o pozwolenie pójścia do wsi, puść go, bo inaczej nie będzie ani się uczył, ani uczciwie pracował”. Przychodzili do mnie ludzie, prosząc o coś, porcięta, koszulę, mydło lub cokolwiek innego. Jak byłem czymś pilnie zajęty, mówiłem, że muszę poszukać, czy mam. „Czy możesz przyjść kiedy indziej?” – pytałem. Sami mówili, kiedy przyjdą, rzadko kiedy przyszli w wybranym przez siebie dniu. Dlaczego? „Bo musiałem pójść gdzieś indziej”. Tłumaczę im wtedy: „Nie, musiałeś przyjść do mnie, bo powiedziałeś, że przyjdziesz, bo przecież chciałeś coś dostać”. Przyznają mi rację, ale powtarzają: „Musiałem pójść gdzieś indziej”. Jeden z księży radził mi, by im powiedzieć: „Miałem to dla ciebie, ale nie przyszedłeś, myślałem, że już nie potrzebujesz, więc dałem komuś innemu”. Ale i to niewiele pomaga. Żyją czasem teraźniejszym i myślą, że ci biali są dziwakami. Naturalnie powoli się to zmienia, ale za wolno.

Jeśli chodzi o ten autentyczny katolicyzm, to wcale nie jest on bardziej autentyczny niż gdzie indziej. Zdaje mi się, że są już oznaki, że katolicyzm pogłębia się powoli w ich sercach, ale na ogół jest on jeszcze zbyt płytki, bo zasiany wśród chwastów tradycyjnej religii, nawet zabobonów, które trudno wykorzenić. Wierzą w Boga, ale wielu „dla bezpieczeństwa” praktykuje tradycyjną religię. Tu ludzie mają wiarę, choć płytką, ale dzięki Bogu nie odrzucają jej jak w wielu krajach tradycyjnie chrześcijańskich. Czy są to ludzie głębokiej wiary? W teorii tak, bo wierzą w istnienie Boga, Najwyższej Istoty, ale do tej wiary mają zbyt wiele przybudówek, które przysłaniają im Boga, i więcej liczą się z tymi przybudówkami aniżeli z tą Najwyższą Istotą.

Pytania zadał Zbigniew Andrzej Judycki
Koniec