Jesteś tutaj

Minęły 33 lata...

O. Tadeusz Kasperczyk SJ
07.11.2020

Siedzę przy biurku, czekając bezczynnie już nie pamiętam na co. Leży przede mną kalkulatorek i tak mimowolnie wystukałem na nim 2020 minus 1987 i wyskoczyła liczba 33. To 33 lata mojej misjonarskiej pracy na Madagaskarze. No może z małą, prawie 4-letnią przerwą na studia specjalistyczne, które miałem możliwość odbyć na Uniwersytecie Gregoriańskim w Rzymie, oraz trzecią probację we Francji. Ale przecież przez cały czas formacji, tak intelektualnej, jak i duchowej, byłem już misjonarzem z Madagaskaru.

Zatem łącznie z tym czteroletnim okresem formacji misjonarzuję już od 33 lat, dokładnie tyle, ile miał Pan Jezus – według powszechnego mniemania – gdy umierał na Krzyżu dla naszego zbawienia. Na dodatek w dzisiejszej liturgii Mszy św. pierwsze wezwanie modlitwy wiernych brzmiało: „Módlmy się za misjonarzy pracujących na całym świecie, którzy poświęcili własne życie dla głoszenia Ewangelii Chrystusa …”. Tak z grubsza przeleciały te lata w mojej pamięci. Co się w ciągu nich wydarzyło? Nie będę się rozpisywał nad całym tym okresem, to sobie zostawię na później, ale przedstawię szczególnie ostatni rok.

Każdy musi przyznać, że w życiu różnie bywa w naszej wędrówce z Chrystusem. Czasem jest jak kiedyś z apostołami – trwamy w euforii oczarowani Jego Osobą. Przychodzą jednak także trudne dni. Wtedy potrzebny jest nam lekki wstrząs, by się ocknąć… Wyobrażamy sobie, że to, co robimy, jest słuszne i że w 100 procentach jesteśmy na właściwej drodze. Ludzie nas potrzebują, są wdzięczni za to, co robimy. Czegóż innego może Bóg od nas oczekiwać? Ale przychodzi pytanie, czy takie ma być moje poświęcenie się, oddanie swojego życia dla głoszenia Ewangelii Chrystusowej?

Ten rok, kiedy kończyłem 60 lat, był dla mnie trudny. Zaczęło się od kłopotów zdrowotnych. Spędziłem w sumie kilka tygodni w stolicy Antananarivo, by trochę podreperować zdrowie i odzyskać siły. Dzięki Bogu po kilku miesiącach było już lepiej, ale zdrowie nie powróciło do wcześniejszego stanu. A rok 2020 zaczął przynosić „niespodzianki”.

Niszczycielska siła natury

Pora deszczowa, od listopada do kwietnia, łączy się z dużymi opadami i burzami, często o dużej sile wyładowań atmosferycznych. Takie zjawiska są znane już od jakiegoś czasu także w Polsce: wichury, trąby powietrzne, pioruny, ale tu są jeszcze mocniejsze. Na początku lutego, jak to zwykle bywa, po południu nadciągały czarne chmury, ale trochę inne niż zazwyczaj, więc chciałem jeszcze obejść gospodarstwo, zanim zacznie porządnie padać.

Nagle zaczęło mocno lać, więc skryłem się pod zadaszeniem na maszyny rolnicze, by przeczekać ten moment. Po chwili deszcz przestał padać, więc zdecydowałem się wrócić do domu. Byłem w połowie drogi, kiedy usłyszałem dźwięk uderzających o dach kropli. Przyśpieszyłem kroku, ale zanim dobiegłem pod zadaszenie domu, byłem już całkowicie przemoczony. Wszedłem do pokoju, by zmienić ubranie, i usłyszałem jakby uderzenie pioruna, chociaż huk nie był podobny do grzmotu. Przez uchylone drzwi widziałem, jak woda wzbiera w przykopce odprowadzającej wodę deszczową z dachów zabudowań i podwórka do zbiornika. Jak do tej pory, w czasie mojej pracy w Mananjary, na wschodnim wybrzeżu Czerwonej Wyspy nad Oceanem Indyjskim, nawet w czasie cyklonu nie było tak silnych opadów. Obfity deszcz i bardzo silny wiatr hulały na zewnątrz i nie trwało to dłużej niż 10–15 minut.

Nagle do drzwi zapukali pracownicy, którzy nie zdążyli wrócić do swoich domów po zakończeniu pracy i schowali się, gdzie tylko mogli, by przeczekać ulewę. Powiedzieli mi, że coś chyba się stało… Deszcz ustał, więc wyszedłem z domu, by zobaczyć to „coś”. Gdy spojrzałem przed siebie, zauważyłem, że na horyzoncie czegoś mi brakuje… Co za widok! Stan zabudowań nie przypominał tego sprzed zaledwie kilku minut. Poskręcane blachy dachu leżały porozrzucane tu i ówdzie. Dach obory odfrunął. Część jego blaszanego pokrycia zatrzymała się na sąsiednich zabudowaniach, a duża jego część, wraz z połamaną więźbą dachową, leżała w polu ponad 50 metrów od zabudowań. Jeszcze inna część pokrycia spadła na dach chlewni i kurnika, łamiąc ich więźbę dachową. Trzeba było natychmiast przetransportować zwierzęta do starych zabudowań, które przetrzymały nawałnicę. Na szczęście pracownicy byli jeszcze w Centrum i pomogli w ewakuacji.

Kiedy powoli obszedłem teren, patrząc na to wszystko, na całe te zniszczenia, dziękowałem Panu Bogu, że nikomu nic się nie stało. Robotnicy wracający z pola mogli się znaleźć pod spadającymi z dachu blachami, tymczasem nikomu nic się nie stało, ani ludziom, ani zwierzętom. A przebieg zdarzeń mógł być przecież tragiczny. Ja sam kilkanaście sekund wcześniej byłem w miejscu, gdzie spadł dach, łamiąc i burząc zadaszenia.

Pierwsze próby odbudowy

Cóż, życie toczy się dalej. Trzeba było jak najszybciej reagować i naprawić zadaszenie nad bydłem, które w ciągu dnia stało pod gołym niebem, w deszczu lub w spiekocie tropikalnego lutowego słońca. Dzięki pomocy Ojca Dyrektora i ekipy budowlanej z Centrum Formacji Zawodowej z Antananarivo udało się zrobić prowizoryczne zadaszenie nad częścią obory, czekając jednocześnie na transport materiałów budowlanych, które trzeba było sprowadzać z daleka, bo tu, na miejscu, nie ma lasów. Schronienie dla trzody też zrobiliśmy tymczasowe, podpierając część dachu, który się ostał, by chronić zwierzęta przed palącym słońcem.

Dzięki finansowej pomocy Referatu Misyjnego Ojców Jezuitów z Krakowa, a szczególnie Czcigodnych Dobroczyńców i Przyjaciół Misji, którzy hojnie i ofiarnie wspierają nas swoimi datkami, udało mi się w miarę szybko naprawić zniszczenia, te najbardziej naglące. Tu pragnę wyrazić moją wdzięczność szczególnie tym wszystkim, którzy wsparli finansowo najpilniejsze remonty. Bóg zapłać Wam wszystkim.

Nowe kłopoty i doświadczenia

Wydawać by się mogło, że życie zaczęło wracać na normalne tory. Trzoda wróciła do wyremontowanej chlewni. Jednak to „odetchnięcie z ulgą” nie trwało długo i na tragiczne rezultaty nie trzeba było długo czekać. Któregoś dnia pracownik zajmujący się trzodą powiedział mi, że jedno, potem drugie i następne prosię jest chore. Jak zwykle, szczepienie okazało się nieskuteczne. Prosięta zaczęły padać jedno po drugim.

Nie czekając dłużej, zwierzęta, które można było jeszcze sprzedać na ubój, sprzedałem w mieście, nawet jeśli ważyły tylko kilkadziesiąt kilogramów. Jednak ponad 30 sztuk nie udało się uratować. Okazało się, że była to świńska grypa, która jest bardzo zakaźna. Do remontu zabudowań włączali się okoliczni mieszkańcy i wydaje mi się, że to oni bezwiednie przynieśli tę zarazę. Nie zdawałem sobie sprawy z tego, ale i też nie wiedziałem o chorobie świńskiej grypy panującej w sąsiednich wioskach. Nikt się przecież z tym nie afiszuje. Trzeba było najpierw zdezynfekować pomieszczenia przed wprowadzeniem do nich trzody, ale nikt się nie spodziewał takiego obrotu sprawy. W regionie Bongolava świńska grypa jest problemem bardzo poważnym i od kilku lat region ten uważany jest za „strefę czerwoną”.

Chlewnia obecnie świeci pustkami i nie będzie można wznowić hodowli wcześniej niż po 4–5 miesiącach, przy systematycznym odkażaniu. Pomór świń ma dla nas jeszcze inny skutek, do którego trzeba nam się przyzwyczaić. Pisałem kilka lat temu o wybudowaniu i uruchomieniu biogazowi, która dostarczała nam gazu do kuchni oraz do podgrzewania wody i mleka przy produkcji serów. Głównym źródłem do produkcji gazu były odchody z chlewni. Teraz trzeba wrócić do tego, co było na początku, a więc uruchomić „fatapery”. Fatapera czy fatapera gasy to mała lokalnej produkcji kuchenka na węgiel drzewny służąca do gotowania posiłków na Madagaskarze.

Pandemia koronawirusa

Podobnie jak ludzi na całym świecie nas także dotyka problem pandemii COVID-19. Dotychczasowymi naszymi klientami, którzy nabywali nasze produkty, były głównie restauracje oraz drobni sprzedawcy, przede wszystkim ze stolicy kraju. Brak zbytu i wstrzymanie transportu spowodowały zaleganie naszych produktów w serowni. Tu, w okolicy, trudno znaleźć klientów na nasz produkt. Trzeba powiedzieć, że w miasteczku Tsiroanomandidy, gdzie mieszka nie więcej niż ok. 20 tysięcy osób, zaledwie kilka z nich może pozwolić sobie na zakup sera, który jest prawdziwym rarytasem, a z drugiej strony, ludzie z wiosek nie są przyzwyczajeni do jedzenia serów i nawet im podobno nie bardzo smakują. Korzystają na tym nasi solidni i uczciwi pracownicy, którzy raz w tygodniu wracają do domu z krążkiem wyprodukowanego w naszej serowni sera czy też z torebką twarożku, które otrzymują jako bonifikatę za ich solidną pracę.

Radio malgaskie podało po raz pierwszy komunikat o przypadkach COVID-19 19 marca, a od 20 marca zamknięte zostały szkoły i ograniczony transport. Przy wjeździe do miasta kilku pielęgniarzy w eskorcie policjantów mierzyło temperaturę osobom w samochodach i wydawało się, że traktowano to poważnie. Tymczasem po kilku dniach, jakby nic się nie stało, życie wróciło do normy.

W dużych miastach był wprowadzony zakaz wychodzenia z domów, transport osób mógł się odbywać tylko na obszarze regionu. Zakaz taki trwał przez 2 tygodnie, a potem 2 dni możliwości powrotu ludzi do miejsc ich zamieszkania. Tak się to odbywało kilka razy, a efekt jest taki, że ostatnio coraz więcej osób jest zakażonych wirusem. Obecnie mamy tu ponad 500 osób chorych i 6 zgonów, ale czy te wyniki są wiarygodne? Ci, którzy zdają sobie sprawę z powagi sytuacji, ratują się ziołami, co jest rzekomo skutecznym sposobem. Ci, którzy mieli okazję poznać Madagaskar i warunki higieniczne, jakie tu panują, na pewno się dziwią takim stanem rzeczy.

Walkę z wirusem utrudnia brak świadomości zagrożenia i może także trochę brak odpowiedzialności. Mimo że rząd wydaje zakazy przemieszczania się, a transport osobowy jest wstrzymany, to jednak są osoby, które przemieszczają się, nawet setki kilometrów, i to pieszo, na przykład, by wrócić do siebie. Taki przypadek zdarzył się kilka dni temu w Tsiroanomandidy. Dwie osoby przeszły pieszo z Tamatave, miasta portowego, które jest największym ogniskiem zachorowań na COVID-19, do Tsiroanomandidy oddalonego o ponad 500 km. Jak się okazało, są także zakażone wirusem.

Nasze miasteczko nie jest już spokojne pod tym względem. Kilka dni temu spotkałem na drodze, obok naszego Centrum, dwóch znajomych żandarmów. Kiedy spojrzałem na ich maseczki, trudno było dopatrzyć się w nich pierwotnego koloru. Pomyślałem, że Pan Bóg ma ten naród w szczególnej opiece.