Misja w Chingombe
Daleka wyprawa i wypoczynek
W dzień naszego wymarszu – niczym na „pożegnanie” – usłyszałem ostatni raz w życiu pomruki lwów. Z Chingombe mieliśmy około 70 km do tranzytowej stacji misyjnej w Mkushi, gdzie swoich misjonarzy mieli anglikanie. Pastor przyjął nas bardzo serdecznie, przyszykował samochód i ruszyliśmy do odległego o około 150 km Kabwe. Dodam tutaj, że w 1973 roku spotkałem w Lusace owego pastora, który był już biskupem Kościoła anglikańskiego, i to spotkanie było bardzo serdeczne. W Kabwe zatrzymaliśmy się na półtora dnia. Po pięciu dniach podróży, w deszczowej porze, dotarliśmy do Kasisi.
Prefekt misji dał nam około 5 tygodni na wypoczynek, z czego chętnie skorzystaliśmy. Pięć tygodni szybko jednak zleciało i powoli szykowałem się do pracy na nowej placówce misyjnej. Tym razem udałem się sam do Chikuni. Trudno było mi się rozstać z ojcem Tomaką. Zżyłem się z nim jak z bratem. W drodze zatrzymałem się u pewnego Greka, który zaopatrywał misję w różne towary, gdyż prowadził sklep i miał młyn. Odwiózł mnie nad brzeg rzeki, gdzie czekał już na mnie z dwukołówką zaprzężoną w woły ojciec Władysław Zabdyr SJ. Dobrze, że „wózek” ten miał bardzo duże koła, gdyż wydawało się, że woły płyną, ale dzięki nim dotarłem suchy na drugi brzeg. Do domu przybyliśmy na kolację.
Praca w Chikuni: "złota rączka" do wszystkiego
Mieszkańcy misji, wśród których był jej założyciel, francuski jezuita Józef Moreau, przywitali mnie bardzo serdecznie. Po zaznajomieniu się z nowym, nieznanym mi otoczeniem zabrałem się do znanej mi pracy. Nowością dla mnie była obsługa młyna, który uruchamiano gazem drzewnym. Lecz i tę tajemnicę poznałem przez brata Józefa Boronia SJ. Właściwie był to węgiel drzewny otrzymywany w dwutygodniowym procesie wypalania drewna. Poza tym obsługiwałem stolarnię, wykonując całą stolarkę do nowo budowanej przez brata Józefa Gajdoša szkoły dla chłopców. Jednocześnie stawialiśmy dom mieszkalny dla misji.
Czas szybko biegł, zwłaszcza że pracy nie brakowało. Drzwi, okna, szafy, szafki, krzesła itd. – wszystko to pochłaniało sporo czasu. Poza tym uczyłem młodych chłopców stolarki i oni mi pomagali. Dodatkowe zajęcia to wypalanie cegły, a wcześniej przygotowanie pieców do ich wypalania. Tutaj dowiedziałem się, oczywiście z opóźnieniem, że w Europie jest już spokojnie. W 1946 roku kupiono silnik „Diesla” do napędzania młyna, ponieważ o drewno było coraz trudniej.
Często jechałem z ojcem Zabdyrem do pobliskich czy dalej położonych wiosek, oczywiście jako kierowca, lecz bez prawa jazdy. Zresztą po co prawo jazdy, kiedy nie ma dróg? Częściej jednak zasiadał za kierownicą ojciec. Kiedyś dojeżdżamy do szkoły, gdzie właśnie miała odbyć się katecheza, i tuż przed samą szkołą, w gęstwinie trawy, ojciec najechał na pniak o dość znacznych rozmiarach. Skutek był taki, że dalsza jazda stała się niemożliwa z powodu wykrzywienia osi przednich kół. Poradziłem ojcu, by udał się do Monze, gdzie jest stacja kolejowa, tam na pewno będą mieć jakieś narzędzia. I tak zrobił. Samochód wkrótce naprawiłem, ale cóż z tego. Ojciec zapomniał o tym pniaku i w drodze powrotnej znów na niego wjechał. Później tubylcy wykarczowali ten pniak.
"Proroctwa" ojca Frocha
Na misji tej pracował też ojciec Antoni Froch SJ. Pamiętam dwa wydarzenia, które może ktoś ocenić jako naiwne, ale rzeczywiście były to fakty. Gdy w 1943 roku zagrażała nam klęska głodu z powodu suszy, ojciec Froch zapowiedział w jedną z niedziel, że odbędzie się procesja błagalna do groty Najświętszej Maryi Panny, zbudowanej na wzór groty z Lourdes przez francuskie siostry, tzw. Notredamki [Zgromadzenie Sióstr Szkolnych de Notre Dame – przyp. red.]. Uczestników procesji było dość dużo. Przyszli nawet ci, którzy jeszcze nie byli ochrzczeni. W drodze powrotnej daleko na horyzoncie zobaczyłem małe chmurki. Po południu deszcz już padał na dobre.
Innym razem tubylcy budowali nową szkołę w Monze, którą nadzorował właśnie ojciec Froch. Zrobili ściany i czekali… na deszcz, gdyż chcieli też pracować w polu, ale nie dało się z powodu posuchy. Wszędzie w okolicach padało, tylko u nas było sucho. Wtedy ojciec Froch powiedział im: „Będziecie mieli deszcz, jak przykryjecie szkołę dachem”. Lecz oni śmiali się z tego. Po tygodniu, gdy deszczu nadal nie było, wzięli się jednak z powrotem do pracy i po czterech dniach szkoła była pod dachem. Na następny dzień zaczął padać deszcz. Od tej pory mieli ojca Frocha za „proroka” i zawsze odnosili się do niego z szacunkiem.
W 1947 roku byłem świadkiem święceń kapłańskich. Przyjmował je młody Zambijczyk Stephen Luwisha z rąk biskupa Astona Chichestera SJ z diecezji Salisbury [obecnie Harare, Zimbabwe – przyp. red.]. Bardzo przeżyłem te święcenia i cieszyłem się zarazem.
Wyprawa do Johannesburga
Dwa lata później pożegnaliśmy założyciela misji w Chikuni ojca Moreau. Pochowaliśmy go w pobliżu kościoła. Liczne rzesze wiernych na jego pogrzebie mówiły same za siebie. W roku 1950 przyjechał z Konga Belgijskiego wizytator misji. Ta wizytacja bardzo się nam przydała. W tym też roku wyjechali na rekolekcje i wypoczynek bracia Boroń i Gajdoš. Prace, które prowadzili, objąłem ja. Lecz nie trwało to długo, zacząłem chorować i odczuwałem również potrzebę dłuższego odpoczynku. W liście, który napisałem do prefekta misji, ojca Wolnika, wspomniałem mu o tym. Odpisał mi, żebym przyjeżdżał do Kasisi. Tak też zrobiłem i znalazłem się w domu, gdzie przełożonym był ojciec Adam Kozłowiecki SJ. Spędziłem tam trzy miesiące. W międzyczasie prefekturę misji objął właśnie ojciec Kozłowiecki. Chory ojciec Zabdyr został skierowany na kurację do Johannesburga. Miał z nim jechać brat Kodrzyński, lecz z powodu podeszłego wieku nie zgodził się na tak długą podróż. Zaproponował, abym to ja pojechał. Wyruszyliśmy więc na początku października. Tam niespodziewanie znalazłem się w szpitalu, operowano mi żylaki i pozostałem w łóżku na 7 tygodni.
Dalsza kuracja odbywała się na miejscu, z tym że zamieszkałem razem z ojcem Zabdyrem u miejscowych sióstr służebniczek. Do pracy na misji wróciłem w połowie roku 1951. Na miejsce brata Gajdoša, który udał się na budowę nowej stacji misyjnej w Mpanshya, skierowano mnie.
Praca w Kasisi
Z Lusaki pojechałem prosto do Kasisi, tam już na mnie czekano. Tu oprócz obsługi młyna zabrałem się do budowy domu dla sióstr służebniczek, wypalałem cegłę na nową szkołę dla chłopców, postawiłem również trzy małe domki dla nauczycieli. W tym wszystkim pomagali mi tubylcy. Ta wspólna praca dała jeszcze inne efekty w postaci szkoły dla dziewcząt, szwalni, internatu dla chłopców i internatu dla dziewcząt.
W 1953 roku ojciec Zabdyr powiedział, że potrzebny jest nowy większy sierociniec, gdyż stary był stanowczo za mały. Zrobiłem więc plany i zabrałem się do pracy. W 1955 roku został mi jeszcze do wykonania dach i prace wykończeniowe wewnątrz sierocińca, lecz nie dane mi było tego zrobić. Otrzymałem dyspozycję, by udać się do Mpimy, a na moje miejsce przyjechał brat Antoni Kowalik SJ i on ukończył całą budowę. Przed wyjazdem udałem się na dziesięciodniowy wypoczynek do Karendy [dzisiejsza Rwanda – przyp. red.], stąd ojciec Tadeusz Walczak SJ odwiózł mnie do Mpimy. Jechałem na miejsce scholastyka Jana Jarskiego SJ, który udał się na dalsze studia do Stanów Zjednoczonych, zostawiając rozpoczętą budowę seminarium i dużej kaplicy seminaryjnej.
Z Kasisi przez Mpimę do Bwacha
Budowę kaplicy zakończyłem i ojciec Adam Kozłowiecki SJ ją poświęcił. Wspólnie z robotnikami wypaliłem 250 tysięcy cegieł, lecz i tu wszystkich rozpoczętych prac nie zakończyłem. W 1957 roku na prośbę ojca Juliana Pławeckiego udałem się do Bwacha, gdzie zrobiono już fundamenty pod nowy i dość duży, bo na 2,5 tysiąca miejsc, kościół. Wszystkie prace stolarskie oraz budowlane posuwały się niezbyt szybko. Któregoś dnia ojciec Froch powiedział do mnie: „Bracie, módlcie się i piszcie gdzieś, żeby zdobyć fundusze na dalszą budowę albo staniemy z robotą”. Zacząłem więc pisać. Napisałem między innymi do sióstr klawerianek w Rzymie. Wkrótce też otrzymałem od nich list z wiadomością, że wysłały mi 1000 dolarów i prosiły, abym potwierdził odbiór. Tymczasem ja nic nie otrzymałem. Domyśliłem się, że pieniądze utknęły w drodze… Napisałem więc drugi list, na który otrzymałem odpowiedź mniej więcej tej treści: „Proszę z budową nie stawać, pieniądze się znajdą”. Był to list od Matki Generalnej. Wkrótce też otrzymałem 2000 dolarów. To nam pozwoliło kontynuować rozpoczętą budowę.
W pracach znacznie pomógł nam dyrektor kopalni ołowiu i cynku w Kabwe, pan MacGrager – nie wiem, czy nie przekręciłem nazwiska. Był on anglikaninem, lecz często przychodził na nasze nabożeństwa. Ofiarował swoją pomoc, zwoził samochodami towar, podarował 200 worków cementu, woził piasek, kamienie, udostępnił betoniarkę i nie wziął za tę pomoc ani grosza.
W czerwcu 1958 roku bp Adam Kozłowiecki SJ konsekrował nowy kościół pw. św. Franciszka Ksawerego. Poprosiłem o zrobienie kilku zdjęć, które wysłałem później siostrom klaweriankom do Rzymu. Matka Generalna odpisała mi z podziękowaniem i informacją, że część tych zdjęć wysłała do Stanów Zjednoczonych, gdzie mieszkał jeden z ofiarniejszych benefaktorów tegoż kościoła. Po zakończonych uroczystościach, które wypadły okazale, ojciec Adam [bp Adam Kozłowiecki – przyp. red.] zabrał mnie do Kasisi na krótki odpoczynek. Wiem, że przespałem wtedy dwa dni pod rząd. Po tygodniu wyruszyłem z powrotem do Mpimy.
Zacząłem rozbudowę domu zakonnego, ale wnet otrzymałem list, z którego dowiedziałem się, że na krótko potrzebny jestem w Chingombe. Byłem tam około pół roku. Naprawiłem młyńskie koło, kanał wodny i inne drobniejsze sprzęty domowe. Wróciłem do Mpimy, gdzie kończyłem urządzanie domu zakonnego. Musiałem się spieszyć, gdyż już czekano na mnie w Kasisi. Polecono mi postawienie zbiornika na wodę, który miał pomieścić 18 tysięcy galonów. Zrobiłem i to. Nie wyglądał ten zbiornik na dość mocną konstrukcję. Ściana o szerokości jednej cegły, opasana stalowym drutem. Kpili sobie co niektórzy, że pierwszy lepszy piorun to rozwali… Gdy w latach siedemdziesiątych wyjeżdżałem z Zambii, zbiornik jeszcze dobrze prosperował.
Po dwóch miesiącach wróciłem do Mpimy. Na przełomie 1959 i 1960 roku zacząłem budowę szkoły dla chłopców i internatu dla nich. Nowością w tej szkole były sale do ćwiczeń gimnastycznych. Przyjechał wtedy w odwiedziny do nas ojciec Andrzej Żyłka SJ, który był przełożonym domu w Mpunde. Chciał, żebym pojechał z nim. Powiedziałem mu, że musi troszkę poczekać. Przyjechał ojciec Kozłowiecki [od 1959 roku arcybiskup – przyp. red.] i przedstawiłem mu jego prośbę, na którą wyraził zgodę. I tak w październiku 1960 roku znalazłem się w Mpunde.
Misja w Mpunde
Zastałem tu w surowym stanie szkołę dla dziewcząt i zaraz zabrałem się do pracy, aby zdążyć przed porą deszczową z wykończeniem budynku. W roku 1961, tuż po porze deszczowej, zabrałem się za budowę pieca do wypalania cegieł. Nauczyłem wypalać cegłę chłopców, którzy mi pomagali. W połowie maja znowu „wysiadły” mi nogi. Przeleżałem w szpitalu 10 dni. Lekarz nie chciał mnie puścić, ale w końcu się zgodził. Przepisał jakąś maść i z tym mnie odprawił. Zaczęliśmy przygotowywać plac pod budowę domu dla sióstr dominikanek i internatu dla dziewcząt, które one uczyły. Teren był bardzo skalisty, a na dodatek trzeba było usunąć olbrzymie mrówcze kopce, wyglądające jak piramidy. Wysokie na około 10 m, o średnicy podstawy na 20 m.
Równocześnie zacząłem szkicować plan nowego domu dla sióstr. Później rozpocząłem budowę tego domu, wraz z budową szwalni oraz osobnego budynku na kuchnię. Tempo tych prac było duże. Ojciec Żyłka nie żałował sił i zdrowia. W kwietniu 1961 roku zakończyłem budowę konwiktu dla miejscowych sióstr. Zostało mi jeszcze 65 tysięcy wypalonej cegły, którą przeznaczyłem na inne budynki. Ale i to było mało, wypaliliśmy jeszcze 80 tysięcy.
Zdarzało się, że miejscowi robotnicy przychodzili do pracy pijani. Nigdy takich nie wyganiałem, lecz prosiłem, aby sobie trochę odpoczęli, gdyż wtedy nie było strat. Często też bydło niszczyło suszące się cegły, ale przyuczyliśmy psy, by odganiały nieproszonych gości. W lutym 1962 roku zakończyłem prace budowlane domu dla sióstr misjonarek.
Ojciec Żyłka zorganizował specjalną nowennę do Serca Jezusowego o opiekę nad Mpunde. Przez 9 miesięcy, w każdy pierwszy czwartek miesiąca, odprawiał Godzinę Świętą od o godz. 23 do północy. Dziwiłem się, że aż tylu tubylców przychodziło na to nabożeństwo, tak że nie mieścili się w kościele. Modlitwy, litanie, wspólny śpiew stwarzały szczególny nastrój. Ojciec Żyłka dbał nie tylko o dobra materialne dla swoich podopiecznych, ale był także dobrym kierownikiem duchowym.
Nie było czasu na prace poza misją, więc w porze deszczowej budowaliśmy drogę, około 7 km w kierunku Kabwe. Ponieważ nie mieliśmy ciężarówki, ojciec woził kamienie furgonetką bagażówką.
W 1963 roku wspólnie z siostrami zrobiliśmy kamienną grotę Matki Bożej z Lourdes. Figurę sprowadził ojciec Żyłka z Francji. W grocie tej w niedzielę i święta celebrował Mszę świętą. W tym też roku przybył do sióstr dominikanek ambasador niemiecki z Południowej Rodezji, gdyż siostry pochodziły z Bawarii. Wcześniej siostry wysłały list do rządu niemieckiego z prośbą o zapomogę. Ambasador przyjechał, by zapoznać się ze stanem misji. Zapewnił, że zapomogę otrzymamy. W tym samym roku otrzymaliśmy 50 tysięcy marek. Zaraz ojciec Żyłka sprowadził „poszukiwaczy wody”. Zrobiono studnię o głębokości 50 m. Rury, zlewy kupiliśmy w Lusace, które później montowałem w mieszkaniach, tzn. po przerwie, gdyż musiałem znów udać się do Chingombe celem założenia nowego dachu na kościele. Rozebrałem stary pokryty dachówką, a założyłem aluminiową blachę.
Problemy z prawym okiem
Siedząc na dachu i odbierając podawane mi deski, zorientowałem się, że jakoś dziwnie nie mogę tych desek chwycić. Spostrzegłem, że prawym okiem nic nie widzę. Był tam wtedy ojciec Kozłowiecki, więc mu o tym powiedziałem. Odparł, że trzeba będzie zmienić okulary. Po skończonej pracy w Chingombe wróciłem do Mpunde. Lecz od razu nie udałem się do lekarza i przez to przy pracy rozbiłem dwie pary okularów. W końcu gdzieś w połowie grudnia 1963 roku pojechałem do Lusaki. Poszedłem do optyka, ale ten odesłał mnie do okulisty. Tego ostatniego jednak już nie było – wyjechał właśnie na świąteczny urlop. Wróciłem więc i zgłosiłem się do niego 10 stycznia 1964 roku. Po zbadaniu kazał przyjechać za 10 dni na operację. Pojechałem więc do szpitala, zostawiając wskazówki ojcu Żyłce co do dalszej budowy pralni, którą rozpocząłem.
W szpitalu usunięto mi prawe oko, gdyż było już martwe. Zoperowano mi lewe. Przeleżałem 14 dni i początkiem lutego wróciłem do Mpunde, gdzie już na mnie czekano. Szybko zrobiłem dach na pralni, otynkowałem ściany wewnętrzne i wziąłem się do budowy kuchni z jadalnią dla dzieci, które się uczyły w naszej szkole. Cały budynek był szeroki na 9 m, a długość jego wynosiła 32 m. Około 4 miesięcy robiłem stolarkę, a więc stoły, krzesła, ławki itd.
Budowa kościoła w Mpunde
W sierpniu tegoż roku przyjechali na rekolekcje bracia z innych placówek misyjnych. „Ćwiczenia duchowne” dawał ojciec Żyłka. Tuż przed rekolekcjami przyszły z Londynu plany dotyczące budowy nowego kościoła. Pod koniec rekolekcji ojciec Żyłka spytał braci, kto się podejmie tej budowy. Zaproponowano mnie, a ja wyraziłem zgodę. Zaczęliśmy zbierać materiały: kamienie, piasek, cement. Fundusze mieliśmy głównie od przyjaciół misji, między innymi z Anglii, Francji czy Stanów Zjednoczonych. Były to drobne sumy, ale ojciec Żyłka ciągle powtarzał: „Ziarnko do ziarnka, a uzbiera się miarka”.
W 1965 roku były już gotowe fundamenty. Lecz przerwałem pracę na około 7 miesięcy, gdyż trzeba było wybudować nowy dom dla miejscowych kandydatek, które zgłaszały się do sióstr służebniczek, oraz domek z dwoma pokojami dla nauczycielek w szkole. Miałem do pomocy tylko tubylców, w tym jednego dobrego murarza i stolarza. Po wypaleniu około 80 tysięcy cegieł wzięliśmy się do stawiania murów. Praca nie była łatwa. Gzymsy nad oknami, rynny i inne dodatki opóźniały całość budowy, ale w końcu zakończono ją w 1967 roku. Jest to kościół, w przekroju ma kształt krzyża, który może pomieścić około 800 wiernych. Do założenia został jedynie dzwon, który miał być umieszczony na wieży kościelnej. Dzwon ten sprowadzono z Irlandii.
Pierwszy kościół z dzwonem na wieży
Na 30 listopada wyznaczono konsekrację kościoła. Chcieliśmy, aby koniecznie dzwon został na ten dzień już założony. Miał przyjechać do pomocy brat Kowalik, lecz nie był zdrów. Zabrałem się za to sam, chociaż nigdy tego nie robiłem. Ustawiłem dość solidne rusztowanie, a ojciec Żyłka pojechał do kopalni w Kabwe po specjalną wyciągarkę. Wspólnymi siłami umieściliśmy dzwon na wieży. Był to pierwszy kościół na naszych placówkach misyjnych, a nie wiadomo, czy w ogóle nie na całym obszarze misyjnym, z dzwonnicą na wieży kościelnej. Głos tego dzwonu słychać było w promieniu 5 km.
W święto Andrzeja Apostoła, 30 listopada, abp Adam Kozłowiecki konsekrował nowy kościół. Uroczystość wypadła okazale. Rodzime siostry dały małe przedstawienie, które się wszystkim podobało. Ale i w tak doniosłych chwilach zdarzają się różne rzeczy. Na przykład uroczystość tę wykorzystał złodziej, aby ukraść ojcu Żyłce walizkę, w której było trochę kościelnej bielizny.
Po tych uroczystościach zabrano mnie do szpitala. Okazało się, że odwiedziła mnie stara znajoma z Chingombe – czyli choroba zwana przez tubylców „ciufą”. Kazano mi łykać dziennie około 17 tabletek. Przeleżałem 12 dni w szpitalu w Lusace. Przyjechał po mnie ojciec Stanisław Nowicki SJ i zabrał mnie, lecz w drodze poczułem się gorzej i poprosiłem go o sakrament chorych, na co on odwiózł mnie z powrotem do szpitala. Tam po silnej dawce jakiegoś leku po dwóch dniach poczułem się lepiej. Przyjechał po mnie ojciec Żyłka i zabrał mnie do Mpunde. Po lekkim odpoczynku wziąłem się do budowy czegoś nowego, a mianowicie małego mostu na pobliskiej rzece.
Coś innego dla odmiany - most na rzece
Most, który zbudowali tam wcześniej miejscowi, zawalił się. Materiały i pieniądze na budowę otrzymaliśmy od starosty czy wojewody tego okręgu. Plan tego mostu realizował się w trakcie budowy. Most wspierał się na 14 filarach zanurzonych w rzece, o wysokości 4 m. Cały most był szeroki na około 5 m i długi na 10 m. Ojciec Żyłka przywiózł ze stacji szyny, mieliśmy piasek, cement, deski, więc praca poszła szybko. Po jakimś czasie zaczęto budować tam drogę. Przyjechały ciężkie buldożery i przed mostem się zatrzymały. Okoliczni mieszkańcy twierdzili, że most się zawali, ja natomiast byłem pewien, że nie, i radziłem, by spróbować, gdyż wiedziałem, co to za konstrukcja i że tak łatwo się nie zawali. Spróbowano i o ile się nie mylę, mostek ten stoi do dziś.
Otrzymałem wtedy, już nie pamiętam od kogo, 90 funtów angielskich i to się przydało na naszą misję. Teraz to ja sobie nie mogę wyobrazić, skąd u mnie się to brało, że odważyłem się na taką czy inną pracę...
Moje ostatnie budowy
W 1968 roku wzrok trochę mi się pogorszył, ale zabrałem się do budowy szpitala dla ludności tubylczej. Plan dostarczono z Kabwe. Na własną rękę zrobiłem kilka przeróbek, gdyż wydawał mi się za ciasny i tak w 1969 roku oddano do użytku jedno skrzydło, w którym znajdował się oddział ratunkowy oraz oddział położniczy na razie na 9 łóżek.
Przerwałem jednak pracę i zacząłem budowę domu – szpitala dla trędowatych, którymi opiekowały się siostry i nasi ojcowie. Następna budowa to solidny dom mieszkalny dla księży, gdyż mieszkaliśmy tylko w tzw. domu prowizorycznym. Zrobiłem dość dużo cegły i wybudowałem dom z łazienkami, garażem itd., który był gotowy w 1970 roku.
W roku następnym zmarł drogi mi bardzo ojciec Żyłka. Pojechał on ciężarowym samochodem do Chilangi, koło Lusaki, po cement i już nie wrócił.
Wypaliłem jeszcze 60 tysięcy cegły, wybudowałem domek dla dwóch pielęgniarek, w czym pomagał mi ojciec Michał Szuba SJ. Później wyjechał on na trzecią probację do Anglii. Ja natomiast kończyłem drugie skrzydło szpitala. Pisałem do USA, gdyż funduszy brakowało. Poprosiłem dyrektora szpitala z Kabwe o 1,5 tysięcy kwacha. Otrzymałem 3 tysiące, tj. około 1,5 tysiąca dolarów. Dobry murarz wyjechał do Chingombe. Zostałem prawie sam. Pokoje dla lekarzy, asystentów, spiżarnie, kuchnia, łazienki itd. – z Bożą pomocą udało mi się większość tych prac wykonać.
W 1971 roku do nowego domu przyjechali księża diecezjalni z Polski. Był wśród nich między innymi, to nazwisko pamiętam, ks. Poloczek. Mieszkałem razem z nimi przez 16 miesięcy. Na Boże Narodzenie przyjechał brat Gajdoš i brat Jakub Gryboś SJ. Po świętach przyjechał ojciec Augustyn Smyda SJ i zabrał mnie do Kasisi. Brakowało mi współbraci, z którymi pracowałem czy bliżej żyłem, stąd cieszyłem się bardzo, że jadę do naszego domu.
W Mpunde placówkę misyjną objęli księża diecezjalni. Widziałem już słabo, około 40 proc. i to tylko jednym okiem. Tu, w Kasisi, poznałem brata Pawła Desmarais, jezuitę z Kanady. Prosił mnie, abym mu pomógł w wyrabianiu cegieł. Zrobiliśmy 65 tysięcy. To była jedna z ostatnich prac, którą wykonałem na Czarnym Lądzie. Pozostałem jeszcze w czarnej Afryce przez dwa lata, tj. do połowy 1975 roku.
Powrót do ojczyzyny
Z początkiem czerwca znalazłam się w Rzymie, skąd miałem jeszcze możliwość powrotu do Afryki. Tym razem oczywiście leciałem samolotem. Tu, w Rzymie, długo się zastanawiałam, co robić dalej, czy wracać do kraju, czy do Zambii – mojej drugiej ojczyzny. Prosiłem szczególnie o pomoc w rozeznaniu duchowym patronkę misjonarzy, św. Teresę od Dzieciątka Jezus. Długo nie mogłem się zdecydować. Lecz słyszałem jakiś wewnętrzny głos, który „wskazywał” kierunek północny. I tak 11 czerwca 1975 roku, po wielkiej przygodzie, którą miałem zakończyć na afrykańskim lądzie, gdyż wyjeżdżałem bez wizy powrotnej, znalazłem się na polskiej ziemi, po 47 latach pracy, mam nadzieję na większą chwałę Boga i dla bliźnich.
Koniec
Spisał i opracował o. Wiesław Krupiński SJ