Autor: Jakub Szlachcic, uczeń Gimnazjum nr 1 im. Jana III Sobieskiego w Libiążu
Opieka merytoryczna: mgr Lucyna Twardowska
1 sierpnia 1942 roku*
Już prawie czwarty miesiąc próbujemy zająć tę przeklętą wyspę... W samym moim oddziale ze stu dobrze wyszkolonych i uzbrojonych wojowników zostało zaledwie trzydziestu czterech wykończonych, chorych i głodnych niedobitków. W całej armii sytuacja ma się nie lepiej, szpitale są przepełnione nienadającymi się już do walki zmasakrowanymi żołnierzami, zwłoki zmarłych gniją na trzydziestostopniowym upale, grożąc zarazą, woda jest niezdatna do picia, brakuje sanitariuszy, leków, jedzenia, amunicji i broni. To istne piekło na ziemi! Na domiar złego Japońcy wypięli się na nas i o wsparciu ze strony ich floty możemy tylko pomarzyć. Nieustannie też napiera na nas fala tubylców i Brytyjczyków. No i jeszcze dzisiaj o piętnastej nasz „kochany" generał zamierza posłać nas na kolejną bitwę, bo albo się łudzi, że cokolwiek jeszcze uda nam się zdobyć, albo zamierza po prostu nas podobijać...
Jest w pół do trzeciej i ustawiłem się z moim oddziałem na placu, aby wysłuchać meldunku dowódcy:
- Bracia Francuzi! Nadszedł czas, abyśmy w końcu położyli kres temu „przedstawieniu". Dziś dokładnie za pół godziny wyruszymy w stronę Antananarivo, czyli głównego posterunku wroga. Mam nadzieję, iż po naszym ataku miasto zostanie zrównane z ziemią i w końcu odzyskamy utraconą przewagę... - po czym odszedł dumnie w stronę swego namiotu.
Oznajmiłem moim ludziom, że mają piętnaście minut na przygotowanie się do wymarszu, i sam udałem się do mojego namiotu. Stanąłem nad kufrem, w którym trzymałem wszystkie potrzebne w walce przedmioty: rewolwer z jednym pełnym magazynkiem, niemiecki karabin snajperski z szesnastoma nabojami, stępiony ciężki nóż myśliwski i kilka innych mniej ważnych rzeczy. Po chwili zastanowienia stwierdziłem, że zabiorę wszystko ze sobą. Udałem się na miejsce zbiórki, gdzie dołączyłem do mojego smętnie wyglądającego oddziału. Generał wydał komendy:
- W dwuszeregu! W prawo zwrot! Wymaszerować!
I ruszyliśmy w stronę stolicy wyspy... Idziemy już zwartą grupą w milczeniu przez las, każdy ze zwieszoną głową i ponurą twarzą, w zamyśleniu nad tym, co będzie, w zamyśleniu nad... Śmiercią. Z monotonnej ciszy wyrwał nas strzał z karabinu, gwałtownie odwróciłem się i ujrzałem kolejnego z moich ludzi upadającego twarzą na piach, a potem chmurkę dymu wydobywającą się zza krzaków jakieś sto metrów dalej.
- Do broni, strzelają do nas! - wrzasnąłem, żeby ostrzec resztę żołnierzy.
Po czym usłyszałem kolejny wystrzał oraz poczułem potworny, kłujący ból w prawym boku, zatoczyłem się i upadłem, straciłem świadomość...
Gdy się ocknąłem, w moim boku znów poczułem nasilający się ból, czułem się okropnie, myślałem, że to już koniec. Próbowałem się podnieść z... łóżka? Skąd się wzięło to łóżko? Myślałem, że zostałem na ścieżce i powoli będę umierał pośród lasu albo rozszarpie mnie jakieś dzikie zwierzę. Kiedy omiotłem oczami miejsce, w którym się aktualnie znajdowałem, zauważyłem, że jest to niewielki, biały namiot, a moja prycza stoi samotnie na środku. W pewnym momencie usłyszałem kroki, ktoś wszedł do namiotu, a ja postanowiłem, że dalej będę udawał śpiączkę, aby nie wpakować się przypadkiem w dodatkowe kłopoty. Jak później się zorientowałem do namiotu nie weszła jedna, ale dwie osoby. Był to prawdopodobnie (poznając po białym fartuchu) lekarz i brytyjski oficer. Wytężyłem słuch, aby podsłuchać, o czym mówią, cały czas nie zdradzając, że wybudziłem się ze śpiączki:
- Co z nim, doktorze? - spytał oficer, kierując swój wzrok na mnie.
- Dobrze nie jest, wdało się paskudne zakażenie... Trzymamy go na razie na prochach, ale długo tak nie pociągnie - wydał diagnozę, przyprawiając mnie o dreszcze. Bałem się śmierci.
- Zastanawiam się, dlaczego od razu go nie dobiliśmy, tylko marnujemy na niego czas i leki - stwierdził oficer i wyszedł zdenerwowany z namiotu.
Sytuacja jest fatalna, jestem poważnie ranny, a na dodatek na łasce brytyjskich żołnierzy. Dobrze, że przynajmniej jako tako znam angielski. Zorientowałem się, że w namiocie znów zostałem sam i po chwili poczułem ogarniający mnie chłód. Wstrząsnęły mną drgawki, gorączka nasiliła się, aż w końcu odpłynąłem... Nie wiem, gdzie jestem... to jakieś ciemne pomieszczenie. Zacząłem iść w jedną stronę, potknąłem się i ujrzałem tuż przed sobą człowieka. Nie był to normalny człowiek, jego ciało pokrywały wrzody i bąble, odskoczyłem do tyłu przerażony. On wyglądał jak trup! W jednym momencie zorientowałem się, że naokoło mnie leży mnóstwo podobnych do niego ludzi, to był jakiś lazaret. Zacząłem uciekać, po chwili wpadłem w ramiona zakonnika, jezuity pracującego w szpitalu, spojrzałem w jego oczy i ujrzałem błogi spokój, który wypełnił również mnie. Zacząłem spadać, widziałem nad sobą rozmytą sylwetkę zakonnika, która w końcu w ogóle przestała być widoczna. Poczułem, ciepło, wręcz gorąc. Oglądnąłem się wokoło i ujrzałem najpotworniejszy obraz, jaki kiedykolwiek widziałem: to było piekło! Zacząłem krzyczeć w przerażeniu:
- Pomocy!!! Boże, ratuj, Panie! Nie chcę tak skończyć! Proszę! - i zacząłem szlochać jak dziecko.
Wtedy znów ujrzałem tego samego zakonnika, biło od niego oślepiające światło i w tym momencie ocknąłem się. I znów byłem z powrotem w białym namiocie szpitalnym, gwałtownie podniosłem głowę i zauważyłem, iż koło mojego łóżka siedzi sanitariuszka, piękna jak polny kwiat, pogłaskała mnie po czole i czule uspokoiła:
- Spokojnie, proszę się położyć, to tylko zły sen, to tylko sen - i wyszła po cichu z namiotu.
Po chwili wróciła razem z lekarzem, tym samym, którego widziałem, kiedy po raz pierwszy przebudziłem się w namiocie.
- Gorączka spadła - powiedziała sanitariuszka.
- Dobrze, oglądnijmy ranę - odparł i podniósł moją koszulę.
- Och, wygląda przerażająco, cała ropieje, przyniosę wodę i ręczniki, aby ją obmyć - powiedziała sanitariuszka i wyszła ponownie z namiotu.
Nie wiem, co się działo dalej, ponieważ ogarnął mnie błogi sen. Znów, tym razem przy mojej pryczy, ujrzałem tego samego zakonnika. Spojrzałem w jego spokojne oczy, a on milcząc, odsłonił moją ranę, poczułem piekący ból w jej miejscu. Zakonnik dotknął otwartą dłonią mojej rany i wtedy poczułem ukojenie bólu. Gdy znowu z wdzięcznością spojrzałem na jego twarz, przypomniał mi się Jezus. Muszę przyznać, że od zawsze byłem ateistą, ale po tym, co przeżyłem, coś się we mnie zmieniło.
2 sierpnia 1942 roku
Gdy się rano ocknąłem w białym namiocie, moje oczy napotkały piękną i radosną twarz sanitariuszki. To, co powiedziała, zmieniło moją wiarę na zawsze:
- Jest pan zdrowy, rana zagoiła się i nie ma po niej najmniejszego śladu, to cud!
Uradowany i zdziwiony zarazem szybko podniosłem koszulę i spojrzałem na miejsce po ranie, nie zostało ani śladu. Zrozumiałem, że to sprawa tego zakonnika i dziękowałem mu w duchu, kimkolwiek był. W tej chwili do namiotu weszło dwóch brytyjskich żołdaków.
- Pójdziesz z nami - oznajmili krótko, ściągając mnie z pryczy.
Wyszliśmy z namiotu. Zauważyłem, iż jesteśmy w sporym obozie Brytyjczyków i spytałem:
- Gdzie mnie prowadzicie?
Jednak żaden nie odpowiedział. Weszliśmy do innego namiotu, prawdopodobnie dowódcy lub ważnego oficera. Stanął przed nami wyższy rangą wojskowy i kazał tym dwóm posadzić mnie na krześle, a gdy wyszli, zaczął przesłuchanie:
- Proszę się przedstawić.
- Nazywam się Jakub Russo - odpowiedziałem krótko.
- Stopień? - zadał kolejne krótkie pytanie.
- Porucznik armii Wolnej Francji - odparłem, poczym sam zadałem pytanie: - O co chodzi, po co mnie ratowaliście, czego ode mnie chcecie?
- Współpracy, panie Jakubie, zależy nam, abyś zdradził nam najbliższe plany swojej armii.
- O nie, tego nigdy nie zrobię - odparłem i zamierzałem nie odezwać się już więcej.
- Tak też myślałem - stwierdził ów oficer, po czym zawołał dwóch żołnierzy.
Gdy weszli do namiotu, kazał mnie skuć i zostałem wyprowadzony na zewnątrz. Nie stawiałem oporu, nie miało to sensu. Doszliśmy w końcu do niewielkiej kamiennej komórki, w której zostałem zamknięty.
Gdy nastał wieczór i już zapadł zmrok, usłyszałem trzask zamka i postanowiłem stąd uciec, schowałem się za progiem. Kiedy strażnik wszedł do środka, zarzuciłem mu na szyję łańcuch, w duchu przepraszając Boga za to, co robię, i skręciłem jego kark. Kiedy upadł na ziemię przeszukałem go. Znalazłszy klucze, uwolniłem się od kajdan i szybko wybiegłem z więzienia. Zacząłem pędzić w stronę lasu, słysząc za sobą strzały i krzyki strażników, ale już nie mogli mnie złapać, byłem wolny.
Pięć lat później...
Wędrowałem ulicami powojennego Krakowa, który odwiedziłem w celach rodzinnych: przyjechałem do bardzo dawno nie widzianej ciotki. Przechodziłem obok kościoła i coś mnie tknęło, aby wejść się pomodlić...
Gdy wszedłem do kościoła, na ścianie w nawie bocznej ujrzałem obraz, na którym był namalowany ten sam jezuita, który śnił mi się w obozie Brytyjczyków na Madagaskarze. Pod wizerunkiem kapłana w towarzystwie dwóch bardzo zeszpeconych na twarzach osób był podpis: „Ojciec Jan Beyzym SJ, Apostoł trędowatych". Najpierw upadłem na kolana, a potem krzyżem, zacząłem szlochać i na głos dziękować i przepraszać za to, co uczyniłem. Nagle zorientowałem się, że stoi za mną ksiądz, jezuita, wstałem więc, i ze łzami w oczach podszedłem do niego i poprosiłem:
- Wyspowiada mnie ksiądz?
Poszedłem za nim do konfesjonału.
Po spowiedzi powiedziałem do owego zakonnika:
- Pragnę zostać jezuitą.
A on tylko się uśmiechnął i wskazał ręką ławę, na której siedząc, długo rozmawialiśmy.
Wiele lat później
Po wielomiesięcznych staraniach u przełożonych zakonnych, udało mi się zrealizować głębokie pragnienie mojego serca - wyjeżdżam na misję na Madagaskar. Pragnę bowiem naśladować ojca Jana i tak jak on nieść pokój i radość, a nie śmierć i pożogę.
* W 1942 roku na Madagaskarze toczyła się kampania wojenna pomiędzy siłami alianckimi a wojskami Francji Vichy.