Jesteś tutaj

Polska pieśń religijna na Czarnym Lądzie. Stanisław Hankiewicz SJ

Br. Józef Boroń SJ
13.05.2018

Chociaż za trudy misyjnego życia afrykańska ziemia poskąpiła mu mogiły, chociaż na wieczny sen nie szumią mu afrykańskie drzewa i wysokie trawy, imię ojca Stanisława Hankiewicza znajdować się będzie na pierwszych stronicach historii Polskiej Misji w Rodezji.

Ojciec Stanisław Hankiewicz wyruszył na misje wcześnie, bo zaledwie parę miesięcy po święceniach, w roku 1908. Udał się do portugalskiego Mozambiku, gdzie w owym czasie świetnie rozwijały się katolickie misje. Krótką pracę misjonarską ojca Hankiewicza przerywa rewolucja portugalska z lat 1910-1911, która swym żądłem sięgnęła także do Mozambiku. Misjonarzy usunięto. Ojciec Hankiewicz wrócił do kraju, ale nie na długo.

Misje w Rodezji

Z chwilą gdy coraz jaśniejsze stawały się plany oddania części Rodezji Północnej polskim jezuitom pod opiekę, ojciec Hankiewicz z pierwotnym zapałem, w towarzystwie ojca Felicjana Czarlińskiego i brata Franciszka Packa udał się do Afryki, na prawdziwy „pionierski trud". Po dość przewlekłej podróży lądem i morzem, 27 czerwca 1914 roku stanęli u celu: głęboko w afrykańskiej puszczy, na podłużnym pagórku blisko rzeczki, dając początek stacji misyjnej Chingombe. Oczekiwał ich tam od paru tygodni brat Wojciech Pączka, wysłany z Katondwe. Nowa placówka misyjna, słabiutka jak wątła roślinka uczepiona skalnej szczeliny, natrafia od samego początku na niesłychanie ciężkie warunki. Dokucza im skrajne ubóstwo, któremu w żaden sposób nie można zaradzić, tym bardziej że wybucha I wojna światowa, odcinająca misję zupełnie od źródeł pomocy z kraju. Otacza ich natura bezkresna jak morze - tajemnicza i piękna, ale skąpana żarem słońca, dzika, nieżyczliwa, drapieżna... Wobec tego życie misjonarzy musiało się układać bardzo ubogo i prymitywnie.

Mimo to misjonarze nie załamują rąk, bo zaufali Opatrzności Bożej. Nie przyszli przecież do tych dzikich kniei szukać pokładów złota czy kopalń diamentów. Przeciwnie! Przez własną ofiarę chcą nieść światło wiary do pogańskich ciemności. Postawili sobie na mieszkanie kilka chatek w stylu murzyńskim, a z kamieni uzbieranych w parowach zbudowali małą kapliczkę,podobną raczej do skalnej jaskini. Kamieni w różnych odcieniach twardości i koloru jest tu takie mnóstwo, że mineralog czułby się tu jak w raju!

Mimo skrajnego ubóstwa i braku środków do życia, nasi misjonarze wchodzą coraz głębiej w tajniki misjonarskiej pracy. Przoduje bohater naszego opowiadania - ojciec Stanisław Hankiewicz, który z Mozambiku przyniósł znajomość miejscowego języka i duże doświadczenie. Był to mąż wielkiej energii, zadziwiającej łagodności i niezwykłego poświęcenia dla sprawy misyjnej. Gorący klimat zamkniętej górami doliny Chingombe i zbyt prymitywne warunki bytowania od samego początku działają negatywnie na zdrowie ojca Stanisława. Mimo to zawsze jest pogodny i dowcipny, pobudzając do głośnego śmiechu miejscowych czy podnosząc na duchu współbraci misjonarzy, z którymi dobrowolnie dzieli odcięcie od świata.

Wykorzystane talenty

Ojciec Hankiewicz był zdolnym lingwistą, z zamiłowaniem w tym kierunku. Szybko zgłębia znajomość języka krajowców i zabiera się do pisarstwa, aby miejscowej ludności dać do ręki podstawy literatury katolickiej: katechizm i modlitewnik. Największą zasługą ojca Hankiewicza, niejako pomnikiem jego dzieł, jest przetłumaczenie na język chinyanja dużej kolekcji naszych pieśni kościelnych wraz z Godzinkami do Najświętszej Maryi Panny. Nie było to zadanie łatwe, ale opłaciło się sowicie, bo pieśń polska przyjęła się szybko, bujnie, z entuzjazmem.

Pieśń polska... Jej serdeczne melodie miejscowa ludność słyszała po raz pierwszy z ust ojca Hankiewicza. Mieszkańcy stacji byli oczarowani, podchwytywali, odtwarzali, zwłaszcza murzyńskie dziewczęta stały się pierwszymi piewcami polskiej melodii religijnej na Czarnym Lądzie. Dzieciarnia wciąż otaczała chatkę „Bambo Hankiewicza", wsadzając główki jeden przez drugiego do maleńkiego okienka. Wsłuchiwali się w dziwne, wprost do ich serc trafiające melodie, z otwartymi buziami przypatrywali się pracy ojczulka. A on ich nie odganiał! Cierpliwie tolerował, a może traktował te „podględziny" jako nieoficjalne lekcje.

Ciekawscy oglądali przez niskie okienko „czarodziejski" instrument: jakąś starą rozklekotaną maszynę do pisania, którą ktoś ofiarował ojcu przed wyjazdem z kraju. Ten „przedpotopowy" typ maszyny na świstkach papieru wybijał coraz to nowe NYIMBO (pieśni)! Pieśni, które w ich uśpionych duszach pogańskich uderzały w strunę dotąd nieznaną, bo w strunę miłości Boga i bliźniego. Znakomitym przyjęciem cieszyły się pieśni do Matki Boskiej, jak Serdeczna Matko, Gwiazdo śliczna, wspaniała i inne. Entuzjastycznie przyjęły się nasze liczne kolędy, śpiewane w Afryce z niezwykłą brawurą i z właściwą Afrykańczykom rytmiką. Po zapadłych wioskach, na polach i po krętych ścieżynach można było słyszeć melodie naszych kolęd właściwie przez cały rok! To znaczy, że trafiły głęboko do duszy.

Godzinki i inne pieśni Maryjne w języku chinyanja

Najmocniej jednak porwały duszę afrykańską nasze Godzinki, dzięki potędze melodii, rytmice i obrazowości, która zawiera tyle aluzji do przyrody afrykańskiej. Ta lilia między cierniami, ta palma cierpliwości... Palma - łamana, rąbana, pożarem traw palona, cierpliwie odrasta wspaniałym wachlarzem. Choćby taki symboliczny obraz z nauczania prawd religijnych i praktyk ma ogromne znaczenie. Działa na te proste dusze.

Tchnienie, jakie dał ojciec Hankiewicz pieśni polskiej na gruncie afrykańskim, niesie ją z entuzjazmem coraz dalej i szerzej, jak wiatr roznosi nasiona kwiatów. Wkrótce ukazują się tłumaczenia na inne narzecza, a także wydawnictwa drukowane w tysiącach egzemplarzy. Cała Misja rozśpiewała się na polską nutę, a niektóre pieśni popłynęły dalej, poza jej granice. Dziś utrwala te pieśni taśma rekordowa, przenosząc je na inne kontynenty, a nawet do Polski - jako śliczne echo naszej rodzimej kultury, której pierwiastki przyswoiły sobie ludy Afryki.

Inne pieśni poszły w świat szeroką falą, nikt jednak nie podjął się dotąd tłumaczenia Godzinek na inne narzecza rodezyjskie. Istnieją tylko jako oryginalna świętość zabytkowa w języku chinyanja. Jedynie w sobotnie poranki śpiewa je ludność Katondwe w kaplicy wotywnej Matki Boskiej Fatimskiej. Melodie Godzinek rozbrzmiewają tu dawną mocą, falując szerokimi kręgami i opadają ku dolinie rzeki Luangwy, na jej szerokie roztoki i gubią się w mgłach porannych, otulających uroczą okolicę. Ktokolwiek kiedyś będzie w Katondwe, niech duszę swą pokrzepi tym potężnym przeżyciem.

W Kasisi

Lata płynęły. Skończyła się wojna światowa, nastał pokój, a z nim lepsze czasy dla Chingombe. W odległości pół mili od pierwszego osiedla w kierunku rzeki wre praca. Z żebraniny ojca Jana Lazarewicza, pod kierunkiem brata Leona Kodrzyńskiego, wznosi się dwupiętrowy dom ojców, tak pomyślany, aby obszerne werandy dawały wiele cienia. Ojciec Hankiewicz jednak nie miał w tym domu zamieszkać. Do końca pozostanie w swej prymitywnej, ciasnej i dusznej chatce. Zdrowie nie dopisuje. Wpływa na to liche wyżywienie, gorący klimat, ataki malarii. Wreszcie dołącza okrutna choroba tropikalna zwana ciufą (jelitowa choroba grzybicza). Z tej beznadziejnej choroby prawie cudem ratują go miejscowi „lekarze", używając sobie tylko znanych sposobów leczenia.

Po dziesięciu latach przełożeni przenoszą ojca Hankiewicza do Kasisi, gdzie panuje o wiele łagodniejszy klimat. Ojciec ma zapadłą twarz i pożółkłą cerę. Uważa jednak, że do Kasisi nie przyjechał na wakacje. W dalszym ciągu pisze, tłumaczy, przygotowuje do druku dziełka w języku afrykańskim, nie zaniedbując w niczym zwykłej pracy duszpasterskiej. Główną jednak uwagę zwraca na wychowanie kadr katechistów. Ma wprawdzie do dyspozycji materiał dobrej woli, ale bardzo surowy. Trzeba długiej i cierpliwej pracy, aby z nich zrobić „apostołów".

Zły stan zdrowia i powrót do Europy

Niestety, w stanie zdrowia nie ma poprawy. Przełożeni robią, co mogą, by ratować tak cenną siłę misjonarską. Z końcem 1925 roku ojciec Hankiewicz wyjeżdża do Europy w nadziei, że po odzyskaniu zdrowia wróci do ukochanej Misji. W Polsce w miarę sił pracuje dla dobra swoich czarnych podopiecznych, głosząc w licznych miastach pogadanki i odczyty, nie szczędząc posług kapłańskich, gdzie tylko tego była potrzeba. W chwilach wolnych pracuje nad ukończeniem gramatyki języka chinyanja przeznaczonej do użytku przyszłych misjonarzy.

Archiwa wskazują, jak żywą w tym czasie utrzymywał ojciec Hankiewicz korespondencję z misjonarzami. Interesował się każdym szczegółem misyjnej pracy. Tęsknił za Misją. Ruch wielkomiejski i gorączka życia europejskiego nie jest już dla niego, to go męczy, rozprasza. Pod koniec 1927 roku formuje się większa grupa polskich jezuitów na wyjazd do Rodezji. Na jej czele ma stanąć ojciec Hankiewicz, aby - jak mawiał - już nigdy do kraju nie wracać.

Niestety, zapada ponownie na zdrowiu. Na wątrobie powstaje nowotwór. Już nie widać ratunku. W krakowskim kolegium przy kościele Najświętszego Serca Pana Jezusa, z niezwykłym spokojem, oczekuje bliskiej śmierci. Dolegliwości choroby przyjmuje z budującą cierpliwością. Odwiedzają go często młodzi misjonarze, którym miał przewodzić do Rodezji. A on słabnącym głosem opowiada im jeszcze o Misji, udziela wskazówek, daje przestrogi. Opowiada żywo, barwnie, z entuzjazmem i porywająco! Wreszcie 14 marca 1928 roku przed świtem gaśnie to młode życie (51 lat!), a dusza odlatuje po nagrodę misjonarską do Pana Żniwa.
***

Ilekroć bywam w Chingombe, udaję się na „pagórek pionierów", aby tam podumać nad kolebką naszej Misji. Na pagórku wszystko wróciło do stanu, jak było przed wiekami. Cisza, przerywana niekiedy kwileniem górskiego jastrzębia albo cichutkim, metalicznym brzęczeniem muchy tse-tse.

Oko świadka tamtych dni odkryje w gąszczu traw kamienne rozwaliska pierwotnego kościółka, porosłe dzikimi rozłogami krzewów. Nie ma nawet śladów po chatkach pionierów. Jeszcze 35 lat temu stały, choć puste i walące się ku ziemi. I nietrudno mi było rozpoznać, która chałupa służyła za mieszkanie i za „studium muzyczne" piewcy polskich pieśni w Rodezji, śp. ojcu Stanisławowi Hankiewiczowi SJ.