Wędrówka po misji. Kasisi i Mpima
Po solidnym wypoczynku zabrałem się do pracy. Przede wszystkim musiałem jako tako opanować język angielski i miejscowe narzecze. Założyciel misji w Kasisi, jezuita francuski, ojciec Julian Torrend SJ, z pomocą brata Jakuba Longi SJ (Słowaka), wybudował kościół i skromny budynek mieszkalny, chociaż jak na owe czasy nowoczesny, gdyż miał jedno piętro i w sumie 10 pokoi. Były też skromne zabudowania gospodarcze - stajnia, chlewnia i kurnik. Oczywiście nie takie jak w Polsce, było to tylko ogrodzenie chroniące zwierzęta przed dziką zwierzyną. W skromnej stolarni zastałem jednego tubylca, który pomagał misji jak go nauczono i jak sam potrafił. Na jego twarzy widać było wyraźne ślady po lwich pazurach. Dowiedziałem się później, że napadnięty przez lwa zdołał się obronić siekierą, którą akurat miał pod ręką.
Pierwsze zamówienie w mojej stolarni to szafa na książki dla ojca Brunona Wolnika SJ. Zdążyłem się już zaaklimatyzować, poznałem trochę mojego towarzysza pracy, a tu po trzech miesiącach Ojciec Prefekt kieruje mnie na inną placówkę - do Mpimy. Ale i tam długo nie zagrzałem miejsca, gdyż po dwóch miesiącach udałem się do Katondwe na miejsce brata Jakuba Stofnera SJ. Razem z ojcem Wolnikiem i dwom tubylcami załadowaliśmy bagaże i prowiant na mały gazik i po chwili byliśmy już w drodze. Rzucało nami jak statkiem na wzburzonym morzu. Była pora deszczowa. W rozmokłym podłożu samochód grzązł do połowy kół. Wjechaliśmy w tak fatalne grzęzawisko, że trzeba było wszystkie bagaże wyładować. Na dodatek spod kół samochodu wyrzucony został kawałek konara, który trafił Ojca Prefekta prosto w kolano. Skutek był taki, że ojciec Jan przez pewien czas utykał na uderzoną nogę.
Dotarliśmy do rzeki Luangwy. Na jej brzegu mieszkał pewien Anglik, który dbał o to, by pobliski most był zawsze przejezdny, gdyż woda niosła różne konary i gałęzie drzew. Przyjął nas bardzo serdecznie i chociaż nie miał miejsca w swoim małym domku, to jednak zaproponował nam nocleg, za co byliśmy mu bardzo wdzięczni. Nazajutrz przypłynęli czterej Afrykańczycy na długiej łodzi. Załadowali nasze bagaże i czekali na nas. Ojciec Wolnik odprawił dwóch naszych towarzyszy, którzy po chwili odjechali naszym samochodem. My wsiedliśmy do łodzi i z biegiem rzeki ruszyliśmy w kierunku Katondwe.
Obserwowałem brzegi rzeki i zagadnąłem ojca Jana, że faktycznie duże kłody niesie woda, bo pełno ich na brzegach. Na co ojciec roześmiał się i powiedział: „Ależ bracie, to nie są kłody, tylko krokodyle". I w tej chwili wystrzelił z broni palnej, którą zawsze bierze się ze sobą w taką podróż. Faktycznie kłody natychmiast ruszyły do wody. Płynęliśmy bardzo ostrożnie, po pewnym czasie tubylcy skierowali łódź na płytszą wodę, obawiając się hipopotamów, gdyż łatwo mogliśmy się znaleźć na grzbiecie jednego z nich. Po pięciu godzinach wysiedliśmy na piaszczystym brzegu i pieszo ruszyliśmy do celu, który był odległy jeszcze o około trzy kilometry.
Na misji w Katondwe
Na misji przywitali nas ojciec Jan Waligóra, brat Wojciech Bulak i brat Jakub Stofner. Mały dom mieszkalny, skromne zabudowania gospodarcze i ładny ogród - ofiarowany przez emigranta z Czech, pana Frantiska Bruzka - to była cała misja. W pobliskim Kapoche miała miejsce uroczystość bierzmowania. Byliśmy tam prawie cały dzień. Przełożonym tej placówki był ojciec Stefan Mazurek SJ. Ponieważ był małego wzrostu, przy czym wyglądał bardzo młodo, wziąłem go za scholastyka... I u tego ojca byłem już „spalony", gdyż te myśli niechcący wypowiedziałem. Pierwszy raz zobaczyłem małpy, które zwinnie skakały wśród najwyższych gałęzi. Po powrocie brat Stofner oprowadził mnie po całej misji, pokazał dobrze wyposażoną stolarnię i kuźnię, które miałem objąć. Wysoki mur na około 4-5 m odgradzał teren dla zwierząt domowych, gdyż te były ciągle narażone na ataki lwów.
Pamiętam pewną historię, którą opowiadał mi brat Wojciech Pączka SJ, gdy był na tej misji. Wśród domowych zwierząt były również osły. Jeden był szczególnie uparty, nigdy nie chciał nocować w zagrodzie, lecz szedł do pobliskiego lasu i tam w zaroślach spędzał noc. Lecz pewnego dnia przypłaciłby to życiem. Z pobliskiej skarpy skoczył nań lew i tylko gęste i ostre zarośla skłoniły drapieżcę do odwrotu. Na grzbiecie osła zostały ślady ostrych pazurów. Od tej pory osioł nocował już tylko w zagrodzie.
Misja była bardzo skromna, więc szybko zaznajomiłem się z całym dobytkiem. Wkrótce okazało się, że i tutaj nie zostanę długo. Ojciec Waligóra nakłonił brata Stofnera, aby z nim pozostał. I tak też się stało. Cóż, spakowałem się i razem z ojcem Wolnikiem ruszyłem do najbardziej odległej misji w Chingombe.
W drodze do Chingombe
Naszym środkiem lokomocji były rowery. Część drogi przeszliśmy wzdłuż rzeki Luangwy, mijając małe poletka kukurydzy, pilnowane i strzeżone przed dziką zwierzyną przez uzbrojonych tubylców. Nasi tragarze wymieniali pozdrowienia w rodzimym języku. Dotarliśmy do mostu. Anglik poznawszy nas, przyjął nas serdecznie i zaprosił na skromny posiłek. Nazajutrz powrócili z rowerami do Katondwe nasi dwaj tragarze. Razem z sześcioma tubylcami szykowaliśmy się do ostatniego etapu przez góry. Tereny były bardzo dzikie. Ojciec Wolnik miał zawsze w pogotowiu broń. Nasi tragarze robili dużo hałasu, aby odstraszać dziką zwierzynę. Noce okazały się zimne, więc podtrzymywaliśmy ogień przez całą noc. Dobrze, że mieliśmy kilka koców. Przydały się na te chłodne noce.
W drodze mijaliśmy małe afrykańskie osiedla składające się z kilku słomianych chatek. Kupiliśmy u jednej gospodyni kilka jaj. Okazało się jednak, że nadają się tylko do wyrzucenia, a nie do jedzenia. Mieliśmy trochę innych zapasów: makaron, ryż, masło, konserwy i oczywiście chleb. Gotowaliśmy herbatę i po krótkich postojach na posiłki ruszaliśmy dalej. Tragarze nie jedli nic gotowanego, nawet naszych potraw nie chcieli tknąć. Żywili się tylko papką kukurydzianą zrobioną na zimnej wodzie.
Po trzech dniach góry mieliśmy za sobą, a przed nami rozciągała się piękna dolina. Humory naszych towarzyszy poprawiły się, szli śpiewając w swoim rodzimym języku. Po prawie trzydniowym marszu przez równinę dotarliśmy do Chingombe.
Nowe miejsce mojego przeznaczenia
Na placówce przywitali nas ojcowie Jan Lazarewicz SJ i Franciszek Tomaka SJ oraz trzej bracia: Andrzej Jędrzejczyk SJ, Franciszek Pacek SJ i Józef Boroń SJ. Z tym ostatnim byłem dziewięć miesięcy w starowiejskim nowicjacie. Ojciec Lazarewicz, mający wówczas 70 lat, gdy zobaczył Prefekta misji, wykrzyknął: „Mamy oblubieńca, więc pijmy, gdy odejdzie, będziemy pościć". Obiad był smaczny, a na koniec podano lampkę wina.
Zastałem dobrze zagospodarowaną misję. Mały kościółek, dom zakonny, osobna kuchnia, młyn wodny to dzieło brata Leona Kodrzyńskiego SJ, który przybył na tę misję w roku 1919, a opuścił ją w 1926.W pracy pomagali mu bracia Pączka i Pacek. Sędziwy misjonarz ojciec Lazarowicz z powodu swojej długiej białej brody był nazywany przez tubylców „prorokiem". W Chingombe zabawiłem tylko dwa tygodnie. Początek mojej pracy misyjnej polegał na zapoznaniu się z placówkami misyjnymi i pozostanie tam, gdzie jest największa potrzeba. Wyruszyłem do Mpimy, gdzie już uprzednio byłem dwa miesiące. Zamieszkałem w jednym z miejscowych domków zrobionych z gliniastej ziemi i trzciny. Na noc musiałem przygotować na buty specjalne podwyższenie z metalu. Białe termity zrobiłyby z nich dla siebie niezłą kolację. Na szczęście łóżka mieliśmy żelazne.
Pomagałem głównie ojcu Stanisławowi Wawrzkiewiczowi SJ w wykonywaniu różnych drewnianych narzędzi i sprzętu niezbędnego w domowych pracach. W ogrodzie ustawiliśmy kilka uli. Po kilku dniach ojciec Wolnik odjechał do Kabwe [dziś Broken Hill - przyp. red.]. Brat Piotr Osterkiewicz SJ uczył mnie jeździć terenowym samochodem i trochę pomagałem bratu Maksymilianowi Kłopeciowi SJ w wypalaniu 95 tys. cegieł, z których miało powstać seminarium, dom mieszkalny oraz kaplica.
Po czterech tygodniach ruszyłem w ślad za Ojcem Prefektem. W Kabwe pomagałem bratu Leonowi Kodrzyńskiemu SJ w budowie kościoła dla okolicznej ludności. Z lasu, który był odległy o około 6 km od miejsca budowy, zwłóczyliśmy drzewo, w czym czynnie pomagała nam miejscowa ludność. W lesie tym rosły „święte drzewa" w miejscowym języku nazywane „Mirruni". Tubylcy przychodzili z konkretnymi prośbami, na przykład o deszcz, i składali pod drzewem bądź zawieszali na korze różne ozdoby, amulety, korale. Drzewo to było koloru ciemnoczerwonego. Brat Kodrzyński ściął jedno z nich, myśląc, że tubylcy będą się złościć, ale oni tylko milczeli.
W ciągu ośmiu miesięcy postawiliśmy skromny kościółek. Prace wykończeniowe miał wykonać już sam brat Kodrzyński, gdyż ja odjeżdżałem do Kasisi. Widziałem, jak łzy kręcą mu się w oczach. Mnie też było markotno.
Przez Kasisi do Chingombe
W Kasisi uczyłem się angielskiego pod nadzorem ojca Jana Spendela SJ. Miałem również dozór nad młynem i stolarnią. Zastałem jeszcze na tej placówce jej założyciela, ojca Juliana Torrenda SJ oraz siostry służebniczki, z którymi płynęliśmy do Afryki. W Kasisi byłem około 5 miesięcy. Żałowałem trochę, że już wyjeżdżam i ojciec Spendel mnie polubił, ale trudno, będzie musiał z kim innym jeździć do placówek misyjnych, gdzie pilnowałem mu samochodu i przyrządzałem posiłki, on natomiast katechizował. W tym czasie ojciec Torrend układał słownik w języku tonga i tłumaczył na angielski. Pomagali mu w tym dwaj tubylcy. Był on też wielkim miłośnikiem śpiewu. Każda jego Msza św. była śpiewana, a ponieważ fisharmonia była przy drzwiach kościelnych, odchodził od ołtarza i szedł grać, następnie dalej celebrował Mszę św.
Miałem wrócić na stację misyjną w Chingombe. Ojciec Spendel odwiózł mnie na stację Ngwerere. Stamtąd udałem się do Kabwe. Z Kabwe brat Osterkiewicz odwiózł mnie do Mkushi, gdzie zatrzymałem się u pewnego komisarza angielskiego. Spędziłem tam noc i czekałem na ludzi z Chingombe, którzy mieli po mnie przyjść. Niestety nikogo nie było. Po długich prośbach komisarz dał mi dwóch Afrykańczyków. Był październik 1930 roku. Do Chingombe ponad 70 km. Było bardzo upalnie. Tubylcy szli bardzo szybko. Krzyczeli, abym szedł szybciej, gdyż oni są boso, a kamienie były bardzo nagrzane. Miałem dobre skórzane buty. Czułem, jak po kilku kilometrach zaczynają piec. Zdjąć nie chciałem, bo po takich gorących kamieniach nie byłem przyzwyczajony chodzić. W pierwszy dzień zrobiliśmy 40 km.
Zatrzymaliśmy się u poszukiwacza minerałów pana Bletchforda z Anglii. W miejscu, gdzie stał jego namiot, zastaliśmy kilku tubylców, jego natomiast nie było. Miał wrócić późnym wieczorem. Byłem strasznie zmęczony, nogi całe w pęcherzach, przez cały dzień bez żadnego posiłku. Nie chciało mi się jeść, tylko spać. Poszedłem nad pobliski strumień i tam położyłem się w trawie. Moi przewodnicy położyli się koło mnie. Usnąłem natychmiast. Zdążyłem tylko usłyszeć, że jutro o świcie wyruszamy dalej. Rano dowiedziałem się, że wieczorem przyszli posłańcy od pana Bletchforda, ale moi tragarze nie pozwolili mnie budzić.
O godzinie 4 rano wyruszyliśmy w drogę, tak że nawet się z tym Anglikiem nie widziałem, gdyż w jego obozie wszyscy jeszcze spali. Szliśmy po kamieniach i wertepach do godziny 13.00. Doszliśmy do rzeki Chingombe. Moi towarzysze rozebrali się i od razu skoczyli do wody. Ja natomiast zdjąłem buty i moczyłem przez 3 godziny obolałe nogi. Z trudem włożyłem je z powrotem w buty i ruszyliśmy w potwornym upale. Przewodnicy wyprzedzili mnie i krzyczeli, żebym się pospieszył. Do misji było około 3-4 km. Przyszedłem sam. Następne dwa dni przeleżałem w łóżku.
Cdn. Spisał i opracował o. Wiesław Krupiński SJ