Jesteś tutaj

Wspomnienia misjonarza - cz. 1

Tadeusz Kasperczyk SJ
19.05.2013

„Jeśli chcesz być misjonarzem, to musisz jeść vily” – powiedział do mnie ks. biskup François Ta­bao SJ podczas jednego z pierwszych obiadów w re­zydencji biskupiej w Mananjary (czyt. Manandzàr). Do dziś nie powiem, żeby były one dla mnie przy­smakiem, przeciwnie, a w lipcu tego roku minęło 23 lata mojego misjonarzowania na Madagaskarze. A dlaczego misje? Madagaskar...

Rozpocząłem nowicjat w Starej Wsi w 1978 roku. Po szerokich korytarzach posuwała się powoli po­stać zakonnika, który budził zdziwienie nowo przy­byłych, młodych ludzi. To brat Franciszek Uberman, który przeżył 48 lat bez jednego powrotu do kraju na Czarnym Lądzie w Zambii. Nikt nie potrzebował wiele czasu, by się z nim zaprzyjaźnić, tym bardziej że nowicjusze mieli za zadanie udzielać mu pomocy. Kiedy wrócił do Polski, był praktycznie uzależnio­ny od innych, obolałe i zmęczone nogi, jedno oko, na które już prawie nic nie widział, ale zawsze miał spokojną, radosną i uśmiechniętą twarz. By go od­wiedzić w swoim pokoju, nowicjusze nie potrzebo­wali pozwolenia na rozmowę z nim i mimo różnicy wieku młodzi lubili przebywać w jego towarzystwie.

Co brat robił, skąd tu przyjechał, czy mile wspo­mina minione lata? Na takie pytania zawsze odpo­wiadał: „Jeśli mi przełożeni pozwolą, to dziś wracam do moich Czarnych”.

Jeżeli poczułem powołanie misyjne, to brat Uberman był tego inicjatorem. Przez lata studiów częsta taka myśl mi towarzyszyła: „A może to jest moje powołanie, Zambia”. Wszystko szło powoli w tym kierunku, kiedy o. Prowincjał Bogusław Ste­czek SJ na jednym ze spotkań zapytał, czy nie zmie­niłbym destynacji, nie do Zambii, ale na Madaga­skar. Biskup Tabao zwrócił się z prośbą do Prowincji Polski Południowej o jezuitów do prowadzenia szko­ły diecezjalnej. Chwyciło i w pierwszej grupie było nas trzech: o. Józef Chromik SJ, o. Józef Pawłowski SJ oraz ja. O. Józef Chromik SJ znający język francu­ski uprzedził nas o kilka miesięcy z przyjazdem na Madagaskar. Do Mananjary dotarliśmy 14 lipca 1987 roku. Tam o. Chromik czekał na nas na lotnisku.

Starym citroënem dotarliśmy na miejsce. Bu­dynek piętrowy, długi na prawie 140 metrów, ale o wygląd nikt nie dba – pomyślałem. Sam się prze­konałem, co to jest morskie powietrze, kiedy po­mieszkałem trochę w tym mieście. Żelbetowe filary niszczy rdza od wewnątrz, a sól z powietrza niszczy mury i farbę.

Trudno było mi się połapać, co się dzieje, bo słońce w południe jest na północy, a chyli się ku za­chodowi na wschodzie. Trzeba przetrzymać tydzień, bo następny samolot powrotny jest dopiero za 7 dni – pomyślałem... I tak mijały dni, potem tygodnie i wyjechaliśmy na kurs języka malgaskiego do Am­bositra (czyt. Ambuszcza), gdzie odpowiedzialna była jedna z sióstr benedyktynek. Tu trochę się roz­ładowało napięcie, kiedy poznaliśmy innych misjo­narzy – Polaków z różnych zgromadzeń zakonnych. Przyjechali wcześniej i kilka miesięcy nawet przypa­trywali się pracy misyjnej swoich współbraci pracu­jących w buszu. Z tego, co przeżyli, nie było to takie straszne, jednak cały czas coś się działo, że trzeba wytrzymać 3 lata, a potem nie ma mowy o powrocie. Od września do czerwca kurs języka, a potem każdy odjeżdża w swoim kierunku. Każdy miał świado­mość, że gdzieś tam są znajomi Polacy i będzie moż­na na nich liczyć czy nawet ich spotkać.

Po kursie języka malgaskiego wróciłem do szko­ły katolickiej (podstawówka i gimnazjum) w Ma­nanjary. To miasto liczyło ok. 18 000 mieszkańców, z czego ok. 20% to katolicy. Przez kilka lat pracowa­li tu ludzie świeccy, Malgasze i jeden wolontariusz Francuz. W szkole było zatrudnionych 23 nauczycie­li i pracowników, zaś w 9 klasach było 317 uczniów. Co mam robić?

Nie miałem żadnego doświadczenia, jeśli chodzi o prowadzenie szkoły, a tu trzeba było robić prawie wszystko. Byłem tu dyrektorem, ekonomem, kate­chetą dla dzieci i ojcem duchownym dla pracowni­ków. W każdy czwartek była Msza święta dla jednej grupy dzieci, a dla drugiej spowiedź. Co gorsza, czas był ograniczony, a rodzice czekali przed biurem, więc nie można było więcej czasu temu poświęcić. Praktycznie szkoła szła własnym rytmem i nikt wiele się nie przejmował, czy dzieci są przygotowane do egzaminu na koniec podstawówki czy gimnazjum. Dzięki pomocy dzieci i nauczycieli udało mi się coś zrobić. Najpierw sprzątanie wokół szkoły, w klasach, malowanie wapnem ścian wewnątrz i na zewnątrz, karczowanie zarośli wokół budynków. Mimo że dzieci wiele czasu wolnego poświęcały na prace w szkole, zaczął podnosić się poziom nauczania, a tym samym przybywało uczniów. Każdego roku musiałem przygotować 2 lub 3 nowe sale klasowe dla dzieci. Po dwóch latach zostałem sam. O. Józef Pawłowski wrócił do Polski, by kończyć studia teo­logiczne. O. Józef Chromik, po zakończeniu spraw dotyczących procesu beatyfikacyjnego Sługi Bożego o. Jana Beyzyma SJ i ze względów zdrowotnych, także wrócił do Polski. Wolontariuszy też nie było wię­cej, więc to wszystko spoczęło na mnie.

Moim marzeniem ciągle jednak była praca mi­syjna w ścisłym tego słowa znaczeniu. Poprosiłem biskupa Tabao, abym mógł raz w miesiącu udać się do buszu na kilka dni. Nie tylko że się zgodził, ale dziękował za pomoc starszym już misjonarzom w ich pracy duszpasterskiej. Diecezja Mananjary wielkością była podobna do diecezji krakowskiej, a było nas tylko 9 księży, z czego 3 pracowało w sa­mym mieście, gdzie były 2 duże parafie i kilka pod­miejskich kościółków.