Jesteś tutaj

Moja praca z dziećmi i młodzieżą w Afryce – Zambia i Malawi – cz. 2

Gerard Karas SJ
16.05.2015

Chikuni

Pomaturalne studium dla nauczycieli

Po dziesięciu latach pracy w Chomie zostałem przeniesiony do Chikuni, gdzie wcześniej już trochę pracowałem jako nauczyciel. Teraz miałem być wykładowcą i duszpasterzem akademickim w pomaturalnym studium nauczycielskim kształcącym nauczycieli dla szkół podstawowych. Na tej uczelni pracowałem około siedmiu lat. Również przy tej okazji spotykałem wiele dzieci, tym razem trochę starsze.

Chikuni to duży ośrodek szkolnictwa jezuickiego. Znajdują się tam dwie szkoły podstawowe, dwie średnie (jedna dla chłopców, jedna dla dziewcząt) oraz wyższa szkoła pedagogiczna. Dla dzieci wykładowców tych szkół organizowałem różne zajęcia. Nie chciałem, żeby się im nudziło. Lepiej przecież, by miały zajęcie i rozwijały swoje talenty.

Kolorowe malowanki

Przygotowywałem dla nich papier, ołówki, a jeśli miałem, to także kredki. Byłem ciekawy, co takiego narysują. Przez ich rysunki chciałem poznać ich mentalność i wrażliwość, ich sposób postrzegania otaczającego je świata. Najłatwiej przecież wyrazić to przez rysunek. Dzieci najczęściej rysowały dom. Czasem ich domy miały okna, a czasem była to okrągła afrykańska chata. Do domu musiała prowadzić jakaś ścieżka, a obok znajdował się ogródek.

Dzieci lubiły też malować kwiatki, a obok nich gumowy wąż, bo kwiaty trzeba przecież podlewać. My pewnie nie zwrócilibyśmy na to uwagi, ale dla nich było to bardzo istotne. W Zambii mamy porę suchą, która trwa przeszło sześć miesięcy, i porę deszczową. W porze suchej uprawy trzeba podlewać, inaczej nic nie urośnie. Dzieci wiedzą to doskonale.

Inne ulubione motywy dziecięcych rysunków to drzewa, słońce, czasem rower (co wyrażało tęsknotę za jazdą nim). Malowały także zwierzęta domowe: psy, koty, kury.

Szkolne potrzeby

Chętnie pomagałem w szkole tym, którzy takiej pomocy potrzebowali. A rodziny w Zambii są najczęściej bardzo biedne. Z trudem mogą zarobić na utrzymanie czy żywność, a co dopiero na edukację dzieci. Nie przekazywałem jednak pieniędzy bezpośrednio dzieciom, chyba że ktoś musiał kupić sobie zeszyt czy ołówek. Opłacałem natomiast czesne za naukę w szkole. W Zambii za szkołę trzeba bowiem płacić, choć oficjalnie nauka w szkole podstawowej jest bezpłatna. Szkoły jednak mogą narzucić pewne opłaty, np. na komitet rodzicielski. Gdy w placówce potrzebne są jakieś remonty czy naprawy, chociażby szkolnych ławek czy innego sprzętu, składają się na to uczniowie. Jeśli któreś dziecko nie zapłaci, jest odsyłane do domu.

Dzieci w Zambii bardzo chętnie chodzą do szkoły. Czego się uczyły, sprawdzałem, przeglądając ich zeszyty. Robiliśmy też różnego rodzaju „zgadywanki”. Dzieci zadawały sobie wzajemnie różne pytania, na przykład z geografii: „Co jest stolicą Zambii?” albo „Gdzie leży Polska?”. A wszystko odbywało się w prawdziwie życzliwej atmosferze.

Odwiedzałem również rodziny dzieci. Widziałem, w jakich warunkach żyją. W swoich chatach śpią na macie, jedzą z jednej miski mizerne posiłki. Mają czasami w domu jakieś zwierzęta, np. psa. W tym regionie ludzie pracują najczęściej w polu. Rodzice dzieci doceniali moją troskę. Cieszyli się, że mogliśmy porozmawiać, częściowo w ich języku, na tyle na ile go znałem, częściowo po angielsku – na tyle na ile z kolei oni potrafili. W domach było zawsze ubogo, ale czysto.

Ciekawość i pęd do wiedzy

Przekonałem się, że tym dzieciom warto pomagać. Starały się, jak tylko mogły, poprawić swoje życie i stać się dobrymi ludźmi. Kiedy przychodziły do mnie nieco starsze dzieci i widziały mnie pracującego przy komputerze, niektóre chciały, bym także ich nauczył obsługi komputera. Szybko nauczyły się pisać na klawiaturze i zaczęły pisać sobie listy. Lubiły też korzystać z encyklopedii. Zawsze chciały dowiedzieć się czegoś nowego. Chciały uczyć się języków. Kilkoro z nich bardzo było ciekawych, jak ludzie pozdrawiają się w innych językach: po polsku, po angielsku, po niemiecku, nawet po japońsku. W ten sposób otwierały się na świat.

Gdy dzieci poznały mnie trochę lepiej, przyszły kiedyś do mnie i poprosiły, bym został opiekunem grupy młodzieżowej. Zapytałem wtedy, dlaczego właśnie ja. Było przecież wielu zambijskich księży? Odpowiedziały: „Bo ty jesteś taki przystępny i na pewno będziesz nam pomagał”. Powiedziałem im wtedy, że będę im pomagał, ale nie będę niczego robił za nich. Muszą sami się zorganizować i wiedzieć, co chcą robić. Ja mogę im tylko udzielać rad, ale działać muszą sami. Zapytałem też, dlaczego chcą mieć tę grupę. „Bo nie mamy co robić – padła odpowiedź. – Rodzice są ciągle poza domem, nikt się nami nie przejmuje, nikt się nami nie opiekuje, a my chcemy poznać wiele ciekawych rzeczy, wiele się nauczyć i robić coś dobrego i pożytecznego”.

Grupa młodzieżowa

Zgodziłem się. Umówiliśmy się na spotkanie. I faktycznie starsza młodzież, uniwersytecka, zadbała o swoich kolegów i koleżanki. Zorganizowali dla nich chór. Zaczęli śpiewać. Powiedzieli, że chcą przygotować występ i zarobić pieniądze na wycieczkę. Powiedziałem, że mogę zorganizować transport, trochę im pomóc finansowo, ale to ma być ich inicjatywa i sami muszą zdobyć pieniądze.

Zorganizowali występy, nawet pokaz mody. Rodzice przygotowali im do tego stroje. Dumnie przy muzyce prezentowali te wymyślone i zrobione przez siebie kreacje. W ten sposób zebrali wprawdzie niewielką kwotę, ale na tyle dużą, że mogli myśleć o wyjeździe. Ja trochę dopłaciłem i pojechaliśmy na wycieczkę do parku narodowego, gdzie jest dużo dzikich zwierząt. Dzieci z pomocą rodziców przygotowały sobie prowiant na drogę. Bawiły się doskonale, co widać na zrobionych wtedy zdjęciach. Cieszy mnie, że potrafili się zorganizować. Poprosili mnie także, bym dla grupy młodzieżowej głosił konferencje na temat Ewangelii i życia chrześcijańskiego.

Przezwyciężone trudności

Pojawiły się jednak kłopoty. Administracja stwierdziła, że dzieci będą przeszkadzać w pracy uczelni. Dlatego chciano, by raczej na teren uczelni nie przychodziły. Na szczęście z czasem problemy te zniknęły. Kierownictwo dało się przekonać, że warto „zainwestować” w dzieci naszych pracowników. Nawiązano kontakt z pobliską szkołą podstawową i dzieci zaczęły przychodzić do naszej szkoły nauczycielskiej oficjalnie, by się dokształcać. Miały korepetycje z języka angielskiego, w czym pomagali nasi studenci. Dla studentów była to dobra praktyka.

W 2013 roku zakończyłem pracę na uczelni w Chikuni i zostałem przeniesiony przez Ojca Prowincjała na inną placówkę. Pracę w Chikuni dobrze wspominam. Także dla mnie było to bardzo pozytywne doświadczenie. A moja grupa młodzieżowa działa do dziś.

o. Gerard Karas SJ