Jesteś tutaj

Zambijskie wspomnienia. Widziane bez "okularów" misjonarza

Tekst i zdjęcia: Urszula Gawron
08.08.2020

Patrząc z perspektywy czasu, myślę, że mój wyjazd do Zambii mieścił się w planach Opatrzności, bo od początku Bóg temu jakoś sprzyjał. Jestem pewna, że nikt nie zna nas lepiej niż On i że Bóg spełnia najskrytsze marzenia naszego serca, chociaż niekoniecznie tak, jak sami byśmy sobie to wyobrazili.

Dziecięca fascynacja misjami

Kiedy byłam w szkole podstawowej, czytałam książki o misjonarzach i byłam nimi zauroczona. Przez moment zastanawiałam się nawet, czy jako świecka misjonarka nie wyruszyć w głąb afrykańskiego lądu, ale zabrakło mi chyba odwagi, a potem stwierdziłam, że z takim „bezużytecznym” zawodem jak mój (jestem z wykształcenia plastykiem) na misjach nie ma co robić. Dodam tylko do tego wątku, że na patronkę bierzmowania wybrałam sobie Małą Tereskę, a jedynym atutem, który wtedy za nią przemówił, były słowa „patronka misji”.

Mijały lata, sporo lat… Poznałam ojca Andrzeja Leśniarę. Po kilku latach znajomości zaproponował, bym wraz z jego bratem Henrykiem przyjechała do pomocy w dokumentacji koncertu muzyki ludu Tonga, który organizują tam od kilkunastu lat. Tak się złożyło, że nie mieli żadnego wolontariusza z Europy na ten czas. Bardzo się ucieszyłam, ale ponieważ niczego w życiu nie robię za wszelką cenę, stwierdziłam: „Boże, jeśli tak chcesz, to znajdź fundusze na bilet” i znalazł… Mój „bezużyteczny zawód” przez cudowne „zbiegi okoliczności” i kupców na moje wyroby zarobił fundusze na wyjazd.

Na Czarnym Lądzie

Po wyjściu z samolotu poczułam się…jak na patelni. Nie przez panujący upał (był wieczór, temperatura w sam raz), ale przez to, że byłam biała. Sporo w życiu podróżowałam, ale nie byłam jeszcze w takiej sytuacji, żebym tak mocno była widoczna. Z moim kolorem skóry nie dało się „zgubić” w tłumie. Jak na osobę, która nie lubi się za bardzo wyróżniać, poczułam się trochę nieswojo. Dziwne doświadczenie – byłam inna.

Pierwsza noc spędzona w Kasisi minęła szybko. Gdyby nie jaszczurki i pająki biegające po ścianach, byłoby całkiem normalnie. Henryk „wyczyścił” swój pokój z intruzów, a ja z pająkami dałam sobie spokój, mając nadzieję, że jeśli szczelnie wcisnę moją moskitierę pod materac, to żadne z tych stworzeń nie zakłóci mojego snu. I tak też się stało. Rano dowiedzieliśmy się od ojców, że trzeba się cieszyć z takich „gości”, bo one zjadają komary. Do końca pobytu uwzględnialiśmy te rady.

Msza wzruszeń

Nazajutrz w Kasisi niedzielna Msza św., razem z dziećmi z sierocińca prowadzonego przez Siostry Służebniczki Najświętszej Marii Panny Niepokalanie Poczętej, była bardzo mokra… Bynajmniej nie przez deszcz, który o tej porze roku tam nie pada, ale przez wzruszenia. Dobrze, że siostra siedząca obok podarowała mi chusteczkę do nosa. Ile mogłam, przełykałam łzy, ale w pewnej chwili zaczęły się już wylewać. Dzieci były wspaniałe! Takie grzeczne, takie piękne w swoim modlitewnym zaangażowaniu i takie biedne w swoim sieroctwie i chorobach…

Nie byłam sama w tych wzruszeniach, bo Agnieszka, która przyjechała z mężem jako wolontariuszka leczyć dzieciakom zęby, wyszła jeszcze bardziej spłakana. Trudno to opisać. W Polsce miałam kontakt z dziećmi ze świetlic środowiskowych, z uczniami w trudnych sytuacjach rodzinnych, ale widząc to wszystko, nie było łatwo powstrzymać łez. Wszystko wzmacniał jeszcze kontrast między szczęśliwą, radosną, beztroską czteroletnią córeczką Agnieszki, o włosach jasnych jak len, a tymi maluchami, które nie miały blisko rodziców i trzymały się nawzajem za ręce. Dwa różne światy…

Siostry podziwiam. Z takim spokojem, miłością i zaangażowaniem opowiadały o swojej pracy, że byłam pewna Bożego dzieła i misji w tym miejscu, bo po ludzku ciężko byłoby mieć siłę na tyle biedy i cierpienia. A to dopiero początek…

W drodze do Chikuni

Po obiedzie pojechaliśmy dalej, do miejsca naszego przeznaczenia, którym było Chikuni. Europejczykowi trudno byłoby uwierzyć, że 150 km można pokonywać na głównej drodze krajowej, w normalnych warunkach, przez cztery godziny, ale tak było. Fakt, że fragmentami droga się kończyła, szła obok i przypominała klepisko, był dla mnie jeszcze zrozumiały, u nas też czasami coś się naprawia i są objazdy. Większy dyskomfort wywoływała u mnie jazda od lewej do prawej strony jezdni, bo były takie dziury, że w trosce o samochód robili tak wszyscy. Trzeba było tylko zdążyć przed nadjeżdżającym z naprzeciwka tirem. Początkowo mocno się zastanawiałam, czy jest tam prawo- czy lewostronny ruch. Po południu dotarliśmy do miejsca przeznaczenia, na szczęście w całości.

Wieczorem wraz z dziewczętami z Mukanzubo zaczęliśmy przygotowywać banner z hasłem koncertu. Tutaj należą się wyjaśnienia. Napis długi na kilka metrów należało napisać na płótnie i pomalować emulsją. Tu nie ma poligrafii ani wielkoformatowego ksero. Ostatnio takie rzeczy robiłam 26 lat temu, będąc na Ukrainie, kiedy musieliśmy zrobić reklamy dla teatru, mając tylko szary papier i kawałki ceraty dla zabezpieczenia „reklam”. Tutaj było całkiem nieźle. Ojciec Andrzej zainstalował rzutnik i to bardzo ułatwiło pracę. Przyznaję, że mój całkiem „bezużyteczny misyjnie” zawód też jakoś się przydał.

Szkoła radiowa w Nakabwe

Następnego dnia pojechaliśmy do szkoły misyjnej w Nakabwe. Wprawdzie rok szkolny jeszcze się tam nie zaczął, ale ojciec Andrzej chciał wymienić zużyte akumulatory, by po wakacjach szkoła radiowa sprawnie mogła funkcjonować. Mijany pejzaż był niesamowity. Suche trawy, suche drzewa, sucha ziemia. Czasami po drodze ni stąd, ni zowąd wyrastały jakieś zabudowania, ale bez wiosek – to tu, to tam, po europejsku bez żadnej logiki. Koło domów biegające dzieci albo bawiące się na pomysłowej huśtawce zrobionej z suchego konara wsadzonego między uschłe drzewo. Dzieci szczęśliwe, mimo że bose, umorusane, bez zabawek, drogich ubrań. Będąc tam, po raz kolejny upewniałam się, że szczęście jest bardziej stanem umysłu niż rzeczy zewnętrznych.

Wszyscy mijani po drodze tubylcy na samochód Radia Chikuni i ojca Andrzeja reagowali bardzo entuzjastycznie i przyjaźnie – i ci przy wybudowanych przez misjonarzy studniach, i ci wyrabiający w lesie cegły z gliny, i ci z przydrożnego „sklepu” zrobionego z czterech pali, przykrytego suchą trawą i matami.

Nakabwe. Stoi budynek. Jedna klasa plus pokój nauczycielski z dziurawym dachem, biurkiem, jednym krzesłem i półką na podręczniki. Dla tutejszego nauczyciela wystarczy, jednak z mojej perspektywy, patrząc okiem belfra z 15-letnim stażem, ubogo, bardzo ubogo…

Spotkanie z nauczycielem i jego rodziną było bardzo sympatyczne. Kiedy ojciec Andrzej wykonywał drobne naprawy w szkole, my z Henrykiem oglądaliśmy typowe obejście zambijskiej rodziny – domek do spania, kuchnia, prysznic, toaleta i zagroda dla zwierząt. Po całym obejściu plątają się zrelaksowane kozy, kury, perliczki i świnie, szukając kawałka cienia na odpoczynek. Spichlerz na kukurydzę stoi na drewnianych palach, by chociaż trochę ochronić ziarno przed intruzami.

Między tym wszystkim dużo dzieciaków. Niektóre wystraszone i nieśmiałe, chowają się za drzewa i zagródki, inne bardziej odważne nawiązują dialog. Po niedługim czasie już „się znamy” i zaczyna się koncert. Z jednego „domku” dzieci wynoszą zrobioną przez siebie perkusję – istne cudo! Stare, zdezelowane bębny (widać, że przebyły długą drogę), z naciągniętymi workami po nawozach? A może po kukurydzy? Dzieci bardzo muzykalne, grają naprawdę nieźle. Rytmy zupełnie inne niż u nas. Następuje wymiana, Henryk siada za perkusją – też sporo potrafi w tej dziedzinie. To było chyba obopólne ubogacenie.

Po koncercie zaproszenie na obiad… Dostaliśmy nshimę, czyli kukurydziane ciasto (mój tato robił coś takiego w domu z grysiku, jak jechał na ryby). Nshimę zjada się tylko prawą ręką. To było dla mnie trudne, bo nie znoszę jeść rękami i w domu nawet kurczaka jem nożem i widelcem, ale dałam radę. Do tego kozina – przyrządzenie jej nie przypominało znanych mi z Europy smaków, ale gościnność mieszkańców była ogromna. Czas spędzony w Nakabwe upłynął bardzo miło, a na odjezdnym ojciec Andrzej dostał w dowód wdzięczności… koziołka. Meczał całą drogę związany na pace z tyłu samochodu, ale zabrać trzeba było, żeby mieszkańców nie urazić.

Jadąc, mijamy jeszcze wałęsające się stada bydła, które lekko tu nie mają, bo same muszą się wyżywić. Nikt im tu siana do żłobu nie nałoży, a trawa o tej porze roku przypomina naszą słomę. Idą powoli jedna za drugą, wychudzone, z cielętami pod nogami, uśpione chyba tutejszym słońcem. Trudno odróżnić z daleka byki od krów, bo mleka prawie nie mają i wymion nie widać. Pomijając rasę, która zdecydowanie nie przypomina polskiej krowy, ja i tak zawsze starałam się obchodzić je z daleka (były wszędzie), nie dowierzając „łagodnemu usposobieniu”. Wspominając z dzieciństwa wakacje na wsi, krowa była zawsze duża, silna, niebezpieczna, a rogi miała nie od parady. Wielokrotnie widziałam, jak bez bata trudno je było opanować.

Trudne spotkanie

Wracając, pojechaliśmy jeszcze w jedno miejsce. Do tej pory obrazy, które tam widzę w pamięci, wywołują łzy. Izba – dom może trzy na trzy metry, chyba bez okien, bo światło wpadało tylko przez otwarte drzwi, niebieska, odrapana, kury chodzą po betonowej wylewce, zachowując się, jakby to był kurnik… Pod ścianą na metalowej pryczy, bo do europejskich standardów łóżka już dawno ten przedmiot nie pasuje, leży człowiek – bez rąk, bez nóg, z uśmiechem od ucha do ucha i kieruje do nas serdeczne słowa. Nie mogłam się rozpłakać, żeby nie sprawić mu przykrości i to było bardzo, bardzo trudne. Jedynym jego światem jest słuchanie radia, a kuzynka poświęciła mu swoje życie, kiedy zachorował na polio i po prostu uschły mu kończyny – bez niej nie miałby szans w tych realiach. Materac, wcale nie antyodleżynowy, obleczony zwykłym workiem, jaki u nas stosuje się w cieplarniach, poniszczony, zapadnięty.

Nie! Wszystko w środku krzyczało we mnie nie! Ale to była prawda. Co więcej, kiedy wyszliśmy stamtąd, ojciec stwierdził, że ten człowiek nigdy nie narzeka, zawsze jest uśmiechnięty, serdeczny, nie ma depresji, nie chce eutanazji tylko dlatego, że „życie sobie inaczej wyobrażał”… Oni się cieszą każdym dniem, bo jutro tam nie jest takie pewne, bezpieczne i oczywiste jak u nas. Są w pewnym stopniu wolnymi ludźmi przez swoją ubogość – mają wszystko u Boga, chociaż nie do końca pewnie są tego świadomi. Na odchodnym do naszego meczącego na pace koziołka dołącza jeszcze kura. Trzeba zabrać…

Kruchość życia i nieprzewidywalność jest tam codziennością. Jednego wieczoru idziemy oglądać gwiazdy. Cudne! Niebo czarne jak węgiel, a Mlecznej Drogi w Polsce nigdy tak wyraźnie nie widziałam. Pierwsze, co nam się rzuca w oczy, to fakt, że księżyc nie jest jak sierp bokiem, ale leży jak kołyska – taka geografia na żywo. Bardzo odkrywcze to było. Po chwili z ciemności wyłania się postać, w ogóle jej nie było widać. Idzie boso, ubrana na ciemno. Ojciec mówi, że sporo ukąszeń węży się tu zdarza. Hmm, zaczęłam bardzo uważnie patrzeć, po czym stąpam. Dla potwierdzenia za kilka dni przed naszym domkiem jakaś wylinka rano, z ogona chyba, leżała, a przed koncertem, na placu, z całego gada. Sfotografowałam. Z tego wynikało więc, że jednak jakieś węże musiały koło nas przechodzić…

Jednego dnia, po świeże, zamówione bułki (rarytas w tym miejscu) poszliśmy do ośrodka, w którym pracują chorzy na AIDS. Mają piekarnię. Ojcowie wybudowali tam piec chlebowy i w ten sposób ci ludzie zarabiają na życie, funkcjonują w społeczeństwie. Była tam też szwalnia, w której powstawały bardzo wymyślne torby eksportowane prosto do Włoch, szyte według europejskich trendów. Ładne.

Przygotowania do koncertu

Przygotowania do koncertu trwały, panowie montowali sprzęt, a ja nie byłam za bardzo potrzebna, więc poszłam do szkoły tańca Mukanzubo popatrzeć, jak ćwiczą. Kiedy tam dotarłam, wszyscy chyba mieli sjestę i wypoczywali w cieniu. Dziewczęta wplatały we włosy sztuczne warkoczyki i plotły cornrows, upiększając swoje fryzury na koncertowe występy, ale jak zapytałam, czy będą dziś jeszcze ćwiczyć tańce, to po piętnastu minutach się zorganizowali. Głupio mi trochę było… Miałam wrażenie, że odtańczyli kilka tańców tylko dla mnie, bo po tylu próbach znali już przecież wszystko świetnie. Podziękowałam.

Dwa dni koncertu to wielkie święto w krainie Tonga. Niektórzy szli kilka dni, by w nim uczestniczyć. Przed koncertem na obrzeżach placu powstawały stragany – sklepiki robione przez wszystkich członków rodziny z drewnianych patyków i suchej trawy, na których co lepsze kucharki sprzedawały swoje wyroby, zarabiając na roczne utrzymanie dzieci. To niewiarygodne, że za czterysta dolarów można przeżyć cały rok!

Dla mnie, patrząc okiem fotografa, targ był cudownym miejscem. Nie jestem typem fotoreportera, brakuje mi do tego tupetu, jednak wiele osób pozwalało na pstryknięcie zdjęcia, dzieciaki same się ustawiały, a potem chciały zobaczyć – dzisiejszy sprzęt na szczęście na to pozwala. Na targu było prawdziwe życie, kopalnia kadrów, kolorów, cudownych ludzi i świetnych tematów. Każda z tych osób, przez swoją odmienną i egzotyczną dla mnie urodę, była pięknym modelem do portretu. Zarówno niemowlaki na plecach mam, przywiązane chustą, ze spłaszczonym nosem obijającym się o ich plecy, łobuzujące dzieciaki, które wymyślały z nudów dziwne dla mnie i niezrozumiałe zabawy, jak i osoby starsze z twarzą pooraną swoją historią i życiem, wszyscy byli fascynujący.

Tańczące krowy

Sam koncert był intensywną pracą. Zespół za zespołem, grupa za grupą, wokalista za wokalistą – kategorii było kilka. Trudno było coś zjeść, iść do toalety, usiąść, bo tak szybko wszystko się zmieniało, że bałam się stracić jakieś cenne kadry. I tak od 9 do 17 przez dwa dni. Mimo bolącego karku od ciężaru sprzętu i bolącego nadgarstka, pięknie było i zostało po wydarzeniu jakieś dwa tysiące, a może dwa i pół tysiąca zdjęć. Kilkutysięczny tłum, nie zważając na upał i kurz, bardzo żywo uczestniczył w koncercie.

Główną niespodzianką tej edycji miał być pokaz tańczących krów, które podobno przez 5 dni były gnane do Chikuni. Wszyscy byli bardzo ciekawi tego tańca, a mnie, widząc, co się dzieje, po europejsku sparaliżował strach, kiedy krowy, a raczej byki otumanione przez gwar i napierający tłum spłoszyły się i nie zważając na komendy mistrza ceremonii, czyli pastucha, zaczęły go gonić przez cały plac… Pampeluna!

Cały tłum zafalował gnany ciekawością finału akcji i nagle nawet drzewa zapełniły się ludźmi. Jedyne, co mi przyszło wtedy do głowy, to: „Boże, żeby nikogo nie stratowały!”. A ojciec Andrzej stwierdził potem, że dla uczestników to była największa frajda i atrakcja tego koncertu.

O samym koncercie można by było napisać oddzielny artykuł, bo ilość strojów, cudownie rytmicznych tańców i przedziwnych instrumentów wykonanych często po prostu z odpadów była niewiarygodna. Nawet robiąc zdjęcia, nie dało się nie ruszać nogą, biodrem czy głową, bo ta muzyka wypełniała wszystko dookoła. Było pięknie i bardzo radośnie!

Bez złotych ornatów

Następnego dnia niedzielną Mszę św. ojciec Andrzej odprawiał w Singonya. Nie wiem, czy oni mają tam jakąś ustaloną godzinę Mszy, ale miejscowa ludność zbierała się na nią przez półtorej godziny. W tym czasie zobaczyliśmy jeszcze miejsce po starym kościele założonym przez ojca Józefa Moreau, pioniera tutejszych misji. Kiedy ojciec Andrzej poszedł spowiadać, my z Henrykiem obchodziliśmy okolicę.

Dziewczęta ze służby maryjnej zamiatały obejście koło kościoła miotłami z suchej trawy. To był tam taki poranny rytuał. Zastanawiało nas, po co zamiatać ziemię. Ojciec wyjaśnił, że w obejściu musi być czysto, żeby było widać węże – to od razu przemówiło. Za kościołem dziewczęta przygotowywały tańce, nawet się załapałam na kilka kroków, zupełnie to nie przypominało naszych rytmów „dwa na jeden”, ale było do opanowania. Miejscowi cały czas z różnych stron nadciągali, wyłaniając się z zagajników. Przed Mszą, kiedy skończyły się spowiedzi, ojciec wyszedł z kościoła zaprosić, a może zwołać wszystkich do środka.

Kościół się wypełnił. Niczym nie przypominał naszych polskich, nawet najuboższych kaplic. Ściany niebieskie, odrapane, okna są, ale po części bez szyb, na ścianie wisi tylko niewielki krzyżyk, świeczki ledwo stoją w lichtarzykach – takie krzywe, a zamiast fresków na suficie, zwykła falista blacha. Ministranci w potarganych albach i pelerynach, a sam kapłan bez złotych ornatów i alby z rękawami w kantkę. Nic to, mimo że kościół z osiem razy mniejszy od mojego parafialnego, to śpiewy i zaangażowanie wiernych osiem razy większe. Tam nie było „niemych obserwatorów”, oni przyszli się modlić. To było niesamowite. Niestety w naszych kościołach coraz rzadziej widoczne…

W czasie czytań ojciec Andrzej, jak anioł w swojej białej albie na tle niebieskiej, odrapanej ściany, siedział na zwykłej ławce z ministrantami, obok niego czarna walizka – cała zakrystia misjonarza. To było bardzo wymowne. W walizce mszał angielsko-tonga, wino i opłatki. Wystarczy. Potem procesja z darami. Bardzo mnie wzruszyła. Każdy podchodzi z tym, co ma. Po chwili oprócz drobnych monet pod ołtarzem znalazły się woreczki z orzeszkami arachidowymi i kukurydzą. Na przeżycie te dary serca raczej by nie wystarczyły, ale intencje są piękne. Coś, co mnie tam niesamowicie wzruszało, to fakt, że oni praktycznie nic nie mając, potrafili się jeszcze tym NIC dzielić. Dla Europejczyka szok! Po Mszy, kiedy ojciec nas przedstawił, ustawiła się ponownie kolejka, żeby się z nami przywitać. To było miłe.

Potem pojechaliśmy nad sztuczne jezioro znajdujące się w tej okolicy, by wspiąć się na najbliższą górę. Wędrówka trwała wprawdzie około piętnastu, może dwudziestu minut, ale widok z góry był przepiękny. Poczułam się trochę jak w Pożegnaniu z Afryką, patrząc na bezkres tego suchego lądu, który ożywiała jeszcze pozostałość zieleni na drzewach. Na tej górze ojciec odprawia rekolekcje, to takie miejsce odosobnienia. Stoi tam kapliczka, już pusta niestety, ale ojciec powiedział, że na czas rekolekcji przynoszą tam ze sobą Matkę Bożą.

Roślinność Afryki mnie zaczarowała. Intensywność barw i kwiatów nawet o tej porze roku była niesamowita, a kształty niektórych owoców były bardzo zaskakujące. Przyznaję, że po tym doświadczeniu znacznie bardziej dostrzegam też nasze piękne drzewa, których do tej pory nie widziałam, bo były dla mnie takie powszednie. To dziwne, że trzeba było przejechać dwadzieścia tysięcy kilometrów, by na nowo odkryć nasze akacje, magnolie, lipy i głogi.

Zachód słońca nad Zmbezi

Na koniec jedziemy do Livingston. Będąc już tutaj, trudno nie zobaczyć największych wodospadów Afryki noszących imię angielskiej królowej Wiktorii. Piękne!!! Jeśli w raju będą wodospady, to na pewno takie jak w Zambii. Pierwszy raz w życiu widziałam, żeby tęcze – najpiękniejszy znak przymierza Boga z człowiekiem – tak swobodnie „spacerowały” po kroplach wody i to w takich ilościach! Pięknie! Jest taki rodzaj piękna, który jedynie ciszą da się wyrazić, bo niedoskonałość języka może go tylko umniejszyć. To właśnie było to.

Livingston było dla nas bardzo łaskawe, bo wszystkie zwierzęta w parku zechciały się nam pokazać – antylopy, guźce, bawoły, hipopotamy, zebry, słonie, żyrafy i krokodyle, a nawet trzy nosorożce. Duże te zwierzęta, a słoni bardzo się bałam. Zwłaszcza tego, który „wyrósł” przed nami wieczorem, gdy wracaliśmy z parku, kiedy po wieczornej kąpieli wychodził z rzeki Zambezi. Dobrze, że będący z nami strażnik, trzeźwo zareagował i kazał od razu szybko wycofać samochód. Tutejsze słonie nie są przyjazne i co roku giną przez nie ludzie. Są bezwzględne, nie znają żadnych przeszkód. Tutaj można by się odwołać do klasyki kina i filmu Ścieżka słoni – w tych regionach to niestety prawda. Dowodem jest fakt, że bananowiec, który rósł koło naszego domu w Livingston, po kilku tygodniach po naszym powrocie do Polski, z tego, co pisał ojciec Andrzej, przestał istnieć, bo słonie były głodne, a żadne ogrodzenia i druty pod prądem nie stanowią przeszkody, skoro „słoń chce”.

Ojciec pokazał nam także bardzo drogie hotele dla białych „oligarchów”. To było trudne doświadczenie. Świadomość, że za tydzień pobytu w tym hotelu dla jednej osoby można by wybudować studnię głębinową dla kilkudziesięciu albo kilkuset mieszkańców wiosek, była bardzo smutna. Do tej pory widzę mężczyznę leżącego na miękkich sofach, niczym z Luwru, który zasnął nad czytaną gazetą, popijając pewnie bardzo drogą kawę, i tego człowieka z polio… Trudno nawet o komentarz.

Zachód słońca nad Zambezi był za to bardzo uroczy. Po raz drugi „włączyło mi się” Pożegnanie z Afryką. To także kategoria nie do opisania. Trzeba po prostu tam być i zobaczyć…

***

To, co napisałam, to oczywiście tylko maleńki wycinek doświadczeń, które miałam okazję tam przeżyć. Kiedy wyjazd do Chikuni powoli się urzeczywistniał, zaczęłam się bać. Byłam pewna, że stamtąd nie wrócę cała… Uruchomił mi się europejski racjonalizm. A przeżyłam szczepienia, co nie zawsze jest normą, nie miałam tam żadnych problemów zdrowotnych, nie ugryzł mnie żaden komar – temu oczywiście pomagaliśmy, jak się dało, pryskając się „odstraszaczami”, ani żaden wąż (kobra zawitała do zagród Chikuni w szkole Mukanzubo, jak byliśmy w Livingston, ale dziewczyny ponoć były bardzo dzielne i obyło się bez ofiar w ludziach), nie roztrzaskał się też nasz samolot…

Strach jest rzeczą ludzką, podobno tylko głupcy niczego się nie boją. Jednak pytając Boga o własną drogę, można go przezwyciężyć, nawet jeśli przez jakiś czas droga ta ma prowadzić przez Czarny Ląd. Te dwa tygodnie u misjonarzy były jak chwila w moim życiu, ale będąc tam nawet tylko przez chwilę, nie sposób po powrocie być tym samym człowiekiem…