Nie jest możliwe w krótkiej formie opisać pełnię przeżyć i emocji związanych z realizacją projektu wolontariatu misyjnego w Zambii, zwłaszcza mając na świeżo w pamięci pierwszy pobyt w sercu Afryki w sierpniu 2019 roku. Ufam, że teksty wolontariuszy, którym towarzyszyłem, stworzą uzupełniającą, ciekawą mozaikę obserwacji. Postaram się więc podzielić ogólniejszymi refleksjami, nadając poszczególnym częściom śródtytuły na literę „i”. Dlaczego? Ponieważ „i” oznacza także zwielokrotnione wyliczanie, aż do sygnalizowania ciągu dalszego bez końca…
Początek mojego udziału w Projekcie Zambia trzeba datować na pierwsze dni lipca 2018 roku. Odbywałem w warunkach domowych toruńskiej rezydencji jezuitów rekonwalescencję po przebytej operacji, gdy w drzwiach pokoju pojawił się niespodziewany gość. Był nim Tadeusz Świderski SJ, superior z Kasisi. Razem byliśmy w nowicjacie w Kaliszu, przeszliśmy przez studia filozoficzne w Krakowie, po czym nasze drogi się rozeszły, gdyż Tadeusz wybrał drogę misyjną w Zambii. Widujemy się więc rzadko, gdy Tadeusz zjawia się w Polsce w ramach urlopu. Tym razem odwiedził Toruń, m.in. by spotkać się z grupą wolontariuszy Projektu Zambia 2018 i nakreślić im plan zadań.
Edycja Projektu z 2018 roku była realizowana bez udziału stałego koordynatora – jezuity. Również na kolejny rok ze strony jezuitów nie widać było kandydatów ani do opieki dla tworzącej się grupy w Polsce, ani dla towarzyszenia jej podczas sierpniowego wyjazdu do Kasisi. Na te wieści zareagowałem pytaniem: „A co by było, gdybym to ja się zgłosił?”. Wyczytując w oczach Tadeusza radość i ulgę, nie spodziewałem się, że finalizacja mojej propozycji nastąpi w błyskawicznym tempie i że już od jesieni ubiegłego roku Projekt Zambia 2019 oznaczać będzie dla mnie trwałe zobowiązanie i wyzwanie. Niemało trzeba było poprzestawiać, zarówno w grafiku zajęć, jak i w głowie, jednak po ponad roku z przekonaniem mogę napisać: nie żałuję!
Istota inicjatywy
Wolontariat misyjny znany jako Projekt Zambia realizowany jest od ponad pięciu lat. Pomysł zrodził się z rozmów Tadeusza Świderskiego SJ i Grzegorza Bochenka SJ, ekonoma Prowincji Wielkopolsko-Mazowieckiej Towarzystwa Jezusowego. Działalność Jezuickiego Centrum Społecznego „W Akcji”, za które odpowiada ojciec Bochenek, uwzględnia m.in. rozmaite kierunki wolontariatu misyjnego: Indie, Kirgistan, Syberię (Tomsk) i Zambię. Częściowo pokrywa się to z działalnością Biura Misyjnego Prowincji Polski Południowej jezuitów w Krakowie.
Projekt zambijski jest realizowany pod opieką Duszpasterstwa Akademickiego Studnia w Toruniu. Chociaż celem jest „tylko” miesięczny pobyt w Zambii, projekt rozciąga się na kilka miesięcy, poczynając od grudnia każdego roku, gdy finalizowana jest rekrutacja. Wolontariusze zaczynają tworzyć miniwspólnotę, która spotyka się regularnie, modli się, dzieli się swoimi doświadczeniami życia i wiary, poznaje elementy ignacjańskiej duchowości. W założeniu grupa ma się integrować i zmierzać do stworzenia jak najlepszej wspólnoty życia i pracy w Zambii. Część praktyczna życia grupy przed wyjazdem to planowanie i organizowanie kwest w parafiach i kościołach rektoralnych czy innych akcji promocyjnych oraz pozyskiwanie sponsorów.
Wszystkie elementy: formacja, przygotowanie sierpniowych działań i sam wyjazd tworzą integralną całość projektu, który jest misyjny, ale też służy pogłębieniu wiary, rozwojowi osobistemu i doświadczeniu Kościoła powszechnego.
Bardzo pomocna jest współpraca z krakowskim Biurem Misyjnym Prowincji Polski Południowej jezuitów i Czesławem Henrykiem Tomaszewskim SJ, który zasila nas materiałami promocyjnymi o misjach zakonu. Pracujemy przecież na rzecz wspólnego dzieła polskich jezuitów – misjonarzy.
W Zambii chodzi głównie o dwa typy aktywności na misji w Kasisi. Pierwszy to rozwój farmy nastawionej na organiczną (bez użycia środków chemicznych) uprawę roślin i hodowlę zwierząt. Jesuit Development Farm to dzieło współtworzone m.in. dzięki środkom finansowym i pracy fizycznej wolontariuszy Projektu Zambia. Drugi to praca w Domu Dziecka prowadzonym przez Siostry Służebniczki Najświętszej Maryi Panny Niepokalanie Poczętej ze Starej Wsi (Kasisi Children’s Home).
Inność, nie obcość, i zimowa Afryka
Kilkumiesięczne przygotowanie do sierpniowego pobytu w Zambii rodziło w głowach uczestników różnorakie wyobrażenia o tym, co ich spotka. W rozmowach i myślach pojawiało się wiele obaw i lęków: Czy wytrzymamy gorący klimat? Jakie będzie ryzyko dla zdrowia? Czy wszystko będzie można jeść i pić? Jak porozumieć się z miejscowymi ludźmi, jeśli okaże się, że nie znają angielskiego?
Uprzedzające wyobrażenia o Zambii i zambijskiej misji upadały zaraz po przyjeździe, inne w ciągu kolejnych dni i tygodni pobytu. Jedno trzeba podkreślić: przy całej egzotyce miejsca, przyrody i kultury inność nie oznaczała obcości.
Już na lotnisku w Lusace, w środku nocy, zetknęliśmy się z przyjacielskimi gestami. Charakterystycznie składane dłonie w pozdrowieniu lub ręce kładzione na piersi w pobliżu serca oznaczały bezsłowne: witamy najserdeczniej. Te same gesty wiele razy kierowali w naszą stronę zupełnie obcy, nieznani ludzie. W zasadzie z każdym też można było porozmawiać po angielsku. Zaś gościnność i atmosfera zgotowane nam zarówno przez współbraci jezuitów, jak i Siostry Służebniczki sprawiały, że każdy czuł się jak w domu.
Pierwszym wyobrażeniem, które upadło, było przeświadczenie, że w Afryce jest zawsze gorąco. Otóż nie, wbrew obiegowemu określeniu polskich letnich temperatur jako „afrykańskie upały”, czegoś podobnego (prawie) w ogóle nie doświadczyliśmy! W Afryce, nawet w strefie równikowej, bywa naprawdę zimno. Sierpień to pora zimowa. W ostatnich dniach lipca temperatury w nocy spadały w Kasisi do 2 st. C. Wraz z naszym przybyciem temperatury wzrastały do 10–12 st. C. W ciągu dnia natomiast ledwo do ok. 25 st. C i tylko wyjątkowo do 30 st. C. Gdy natomiast słońce przysłaniały chmury, to w połączeniu z chłodnym wiatrem subiektywnie odczuwało się silne ochłodzenie, mimo nawet 20 st. C! Tylko na początku więc, zanim się zaaklimatyzowaliśmy, można było to wytrzymywać w krótkim rękawku. Z czasem, ze zrozumieniem dla miejscowych, trzeba było ubierać nawet cieplejszy polar i zawsze długie spodnie. Zresztą nawet wysokie temperatury znosi się w Zambii bez porównania lepiej niż… w Polsce. Suchy klimat, minimalna wilgotność w powietrzu łagodzi odczucie gorąca.
Kolejnym zweryfikowanym wyobrażeniem była obawa o tolerancję żołądków dla miejscowej żywności i wody. Po pierwsze, w supermarkecie, gdzie raz w tygodniu robiliśmy zakupy, można było nabyć wszystkie „zachodnie” produkty, ze znakomitymi dżemami z Polski włącznie. Do refleksji i samoograniczenia skłaniały tylko ceny i świadomość, jak wiele z tych produktów jest nieosiągalne dla ubogich mieszkańców gościnnego kraju.
Po drugie, warzywa i przetwory mleczne były do zdobycia na miejscu, z farmy i to w bezkonkurencyjnej ze sklepami jakości.
Po trzecie, woda do spożycia pochodziła ze studni głębinowej [wywierconej dzięki finansowej pomocy Darczyńców jezuickiego Referatu Misyjnego z Krakowa – przyp. red.] i miała jakość wody mineralnej, więc nadawała się do użycia nawet bez gotowania. Wreszcie, nieustannie byliśmy obdarowywani przez domy zakonne ojców i sióstr w rozmaite produkty. Problemem było raczej ich przechowywanie w dobrym stanie, zwłaszcza że z racji przerw w dostawie prądu nie można było liczyć w 100 proc. na lodówkę.
Również zdrowotnie nie odnotowaliśmy większych problemów, z wyjątkiem nielicznych, dwu-, trzydniowych przeziębień! Komary, które mogłyby najbardziej grozić zakażeniem malarią, wskutek panującej suszy i pory zimowej prawie nie dawały o sobie znać. Nieliczne z nich skutecznie odstraszała wszechobecna, rosnąca wokół budynków misyjnych trawa cytrynowa. W czasie odleglejszych wypraw poza Kasisi wystarczało używanie odstraszających owady maści i sprayów.
Inkulturacja: zagadkowe słowo
Najkrótsza definicja inkulturacji to „dostosowanie metod katechizacji i obrzędów do specyfiki lokalnej kultury”. Pojęcie to odnosi się przede wszystkim do metod duszpasterskich na terenach misyjnych. Jednak określać może także duchowy proces oswajania się przybysza z obcą mu dotąd rzeczywistością życia Kościoła i społeczności chrześcijan. Inkulturacja dla wolontariuszy w Zambii to po prostu proces poznawania lokalnych tradycji, zwyczajów, rozpoznawania kodów kulturowych, doceniania ich oraz adaptacja własnych zachowań do miejscowych uwarunkowań i wrażliwości gospodarzy. Z trudu rozumienia inności rodziło się uznanie dla żywotności zambijskiego Kościoła i dla jego własnych, tak odmiennych często od naszych rodzimych obrzędów liturgicznych, zwyczajów, muzyki i śpiewów.
Pierwszym zderzeniem z odmiennością kulturową, w powiązaniu zresztą ze sposobem uczestnictwa w zgromadzeniu liturgicznym, była kwestia ubioru. Pomimo wcześniejszych informacji na ten temat, nie zawsze łatwo było, zwłaszcza dziewczętom, spełnić całkowicie wymogi dress code’u. Rozwiązaniem było zaopatrzenie się w chitengi, sięgające ziemi wielobarwne stroje, coś na kształt spódnic wiązanych w pasie, jakie noszą tutejsze kobiety.
Kolejnym szokiem była sama Msza św., a raczej jej długość i bogata oprawa muzyczno-wokalna. Najkrótsza niedzielna celebracja, w jakiej sam uczestniczyłem, trwała ponad dwie godziny. Było to w kościele parafialnym w Kasisi. Celebracje w kaplicach filialnych, w outstations, to świętowanie od trzech do czterech godzin. Jeśli zbiegnie się to – jak zdarzyło się 4 sierpnia – z udzielaniem kilku sakramentów, można spokojnie kalkulować czas ok. pięciu godzin jako całkowicie naturalny. W tamtym wypadku celebrowano jednak chrzest, bierzmowanie i sakrament małżeństwa. Spoglądającym nerwowo na zegarki przybyszom z Europy można tu dedykować słynne powiedzenie: „Wy macie zegarki, ale my mamy czas”.
Święcenia kapłańskie dziesięciu neoprezbiterów, których byłem świadkiem 6 sierpnia w katedrze w Lusace, trwały ponad cztery godziny. Przyzwyczajeni w Europie i w Polsce do innego tempa musieliśmy zwolnić. Każdy na swój sposób uczył się smakować liturgii afrykańskiej. Imponowało zaangażowanie całego zgromadzenia, śpiewy animowane przez znakomite, wielogłosowe chóry, podchwytywane gromko przez wszystkich, bogactwo akompaniujących instrumentów. Niekiedy jednak wystarczały same bębny, aby wprowadzać właściwy nastrój i podawać rytm do niezbędnego w liturgii tańca. Taneczna procesja wejścia, taniec przy zakończeniu liturgii i odchodzeniu asysty od ołtarza, taniec przy składaniu darów ofiarnych to oczywistość.
Skoro wspominam dary ofiarne, trzeba zauważyć ich symboliczną różnorodność. Kto może, składa ofiarę pieniężną, ktoś inny przyniesie płody ziemi, np. skrzynkę pomidorów, jeszcze ktoś inny zgrzewkę wody mineralnej lub napoju owocowego. Najbardziej zaś efektownym i zarazem bodaj najkosztowniejszym darem jest żywe ptactwo hodowlane, np. kura czy kogut.
Przyznaję, że procesje z takimi darami zawsze mnie wzruszały, bo wyrażały autentyczne pragnienie dzielenia się. Nie tym, co zbywa, lecz tym, co dla darczyńcy jest wartościowe i dlatego godne daru.
Zaiste duchowość dzielenia się i obdarowania to jeden z rysów charakterystycznych tej kultury, który dla nas pozostaje wyzwaniem. Przybywając tam, nie czujemy się „na misji”, ale raczej doświadczamy misyjności tamtejszego Kościoła wobec siebie.
Integralność: misja ewangelizacyjna w Kościele i świecie
Parafia w warunkach polskich kojarzy się ludziom głównie z kościołem i kancelarią. Dla bardzo wielu katolików jest to po prostu miejsce świadczenia usług religijnych, zaspokajania potrzeb, stosownie do religijnego zaangażowania, częściej lub rzadziej. Niektórzy z wiernych zżymają się na formalizm i biurokrację, jakich doświadczają w naszych parafiach. Nie jest natomiast oczywistością, że parafia to wspólnota, tym bardziej że to wspólnota wspólnot.
Zapewne odczucia takie wynikają niekiedy z bardzo luźnego związku z Kościołem i „letniości” chrześcijaństwa danej osoby. Bywa, że są to odczucia rodzące się z faktycznych, a nie tylko wydumanych negatywnych doświadczeń z proboszczem lub wikariuszami. Jednak istotnym czynnikiem wpływającym na trwanie takiego stereotypu jest też spuścizna okresu powojennego. Komuniści czynili wszystko, aby Kościół w Polsce zniszczyć. Gdy to się nie udawało, planem „B” było spychanie go do zakrystyjnego zaścianka.
Niedoścignionym wzorem był model sowiecki, gdzie nieliczni koncesjonowani kapłani zwani byli „urzędnikami kultu”. Działalność winna była się więc ograniczać do sprawowania nabożeństw i udzielania sakramentów, być może jeszcze do katechizacji w salkach przykościelnych, których było zdecydowanie za mało. Formalnie zaś organizowanie obozów, wyjazdów i spotkań duszpasterskich poza parafią było nielegalne i co najwyżej tolerowane. Jeśli zaś takowe istniały, zawsze podlegały obserwacji, inwigilacji, niekiedy też uczestnicy doznawali rozmaitych represji.
Te ograniczenia stały się – niestety – normatywne w przypadku wielu parafii także po upadku komunizmu. Plebanie przypominają niekiedy niedostępne bastiony, a świątynie pozostają pozamykane w ciągu dnia i niedostępne dla zgłodniałych adoracji w ciszy. Katecheza szkolna zaś „wypłukała” z parafii wiele grup młodzieżowych, co duszpasterze zaczęli dostrzegać poniewczasie.
Parafia w Zambii to świat całkowicie inny od naszego. Doskonałą ilustracją i przykładem różnic są barwne tablice informacyjne przy wjeździe do Misji Chikuni, z których dowiadujemy się, że oprócz kościoła na terenie Misji znajdują się dwie szkoły, instytucje edukacji dla dorosłych, instytut kultury, szpitalik, farma rolnicza, piekarnia i warsztaty rękodzieła. Ich istnienie nie oznacza, że placówka misyjna jest firmą gospodarczą czy też inną świecką instytucją. Pierwsi jezuici – misjonarze na tym terenie, ojcowie Joseph Moreau (1864–1949) i Jules Torrend (1861–1936), przyjęli za swe motto zdanie z Ewangelii Janowej: „Ja przyszedłem po to, aby mieli życie i mieli je w obfitości” (por. J 10,10). Albowiem tak, jak nie da się oddzielić duszy od ciała, tak i ewangelizacja nie dotyka jedynie warstwy duchowej człowieka, lecz ogarnia wszystkie wymiary jego bytowania. Wartości chrześcijańskie, normy i zasady życia domagają się wcielenia w całość egzystencji ludzkiej, w życie kulturalne, społeczne, gospodarcze.
Metoda misyjna jezuitów nigdy nie polegała jedynie na „sakramentalizacji”, ale zawsze na wprowadzaniu w ową „pełnię życia”, która ostatecznie zawiera się w Bogu. Parafia więc żyje wieloraką aktywnością wiernych, a sumą zaangażowania jest starannie pielęgnowana niedzielna liturgia Eucharystii. Skoro wyznacza ona czas świętowania, a w niektórych miejscach celebrowana jest rzadko, to należy do niej podejść z wielką starannością i bez spieszenia się do innych, bieżących spraw.
Pod tym względem więc również pobyt w zambijskich parafiach jest dla nas, Polaków, Europejczyków i ogólnie ludzi Zachodu i Północy, bardzo pouczający.
Innowacyjność: porzucać wygodne nawyki i "powstać z kanapy" (apel Papieża Franciszka)
Szerokim echem odbiło się i wybrzmiewa nadal słynne wezwanie Papieża Franciszka ze Światowych Dni Młodzieży w Krakowie do porzucenia wygodnej kanapy, wdziania butów nadających się do trudnej wędrówki i odważnego wyruszenia w świat. Młodzi, którzy zabiegają o włączenie do grupy wolontariatu misyjnego, już przez fakt wysłania aplikacji do projektu dokonują wyboru rezygnacji z wygodnych, domowych pieleszy na rzecz konfrontacji z nieznanym. Muszą niekiedy pokonywać nie tylko własne lęki i obawy, ale jeszcze bardziej opory rodziców i dalszej rodziny. Dlatego też pobyt w Zambii jest inspirującym i budującym doświadczeniem spotkań z ludźmi, którzy żyją podobnym duchem.
„Kto stoi w miejscu, ten się cofa” – mówi znane przysłowie. Zambijskie misje zdają się brać to porzekadło głęboko do serca. I trzeba od razu nadmienić, że tamtejsza mądrość, przy jednoczesnej świadomości ograniczeń środków danych do dyspozycji, sprawia, że postęp i nowatorstwo nie polegają na efekciarskim sileniu się na oryginalność, ale na reagowaniu na rozpoznawane potrzeby ludzi.
Z takiej postawy zrodził się w Chikuni pomysł na parafialne radio, którego pierwszym celem było zaradzenie problemom edukacji. Niedostępność szkół wynikająca z wielu czynników (od ekonomicznych przez odległości do pokonania, braki komunikacji itp.) zmotywowała ojców Andrzeja Leśniarę SJ i Tadeusza Świderskiego SJ do starań o radio. „Nadzieja wbrew nadziei” – bowiem pomysł zdawał się z racji ekonomicznych nierealny – nie zawiodła i dzisiaj parafialne Radio Chikuni służy nie tylko edukacji, ale jest ośrodkiem kultury, a także ważnym głosem opiniotwórczym. Jest też ciągle otwarte na innowacje, zarówno techniczne, jak i programowe.
Praca ściśle kapłańska tutaj także nie ogranicza się do statycznych form działania według raz ustalonych reguł. Nasze domy zakonne, centra parafialne oferują rozmaite i dostosowywane do aktualnej sytuacji nabożeństwa, dni skupienia, rekolekcje, grupy wsparcia (np. dla dotkniętych HIV/AIDS), wspólnoty Magis i WŻCh, liczne chóry i grupy służby liturgicznej itp. Parafie po prostu tętnią życiem, a kapłan może liczyć na prywatność i chwilę oddechu dopiero mocno po zapadnięciu zmroku, który wyznacza kres wszelkich aktywności.
Rozwój farm rolniczych na gruntach należących do misji nie ma na celu jedynie zaspokajania własnych potrzeb żywieniowych, lecz cele i wznioślejsze, i bardziej dalekosiężne. Z naszej strony można więc i materialnie, i duchowo wspierać np. farmę Kasisi, aby osiągając samodzielność finansową i kolejne etapy rozwoju, stała się i miejscem zatrudnienia, i wzorcem agrykultury, i spichlerzem dla ludności. Aktualnie, po warzywach i drzewach moringi, przychodzi kolej na hodowle ryb tilapii oraz kurcząt. Rolnictwo i ekonomia w ostatecznym rozrachunku – zgodnie z metodą ignacjańską – są jednak także jednym ze środków do osiągania celu, jakim jest godne życie i godność ludzi.
Jeszcze jednym przykładem innowacyjnego podejścia do wyzwań zmieniającego się świata są dzieła społeczno-charytatywne, jak np. Dom Dziecka (Children’s Home) w Kasisi. Wystrzegać się należy nazywania go sierocińcem. Owszem, dzieci w nim żyjące utraciły z różnych powodów swych rodziców (są to czasem historie dramatyczne), jednak nie czują sieroctwa. Czują się u siebie w domu, na swoim miejscu. Już sam ten fakt najlepiej świadczy o jakości pracy ośrodka, w którym zawsze znajdzie się miejsce dla kolejnego dziecka w potrzebie. Kreatywne zaradzanie potrzebom jest „w krwiobiegu” Sióstr Służebniczek, z siostrą Mariolą Mierzejewską na czele. Zaiste, zapewnić opiekę, wyżywienie i gdy potrzeba także leczenie ponad 250 dzieciom z tego domu (od noworodków po pełnoletnią młodzież) oznacza albo bycie cudotwórcą, albo geniusz organizacji, albo szczęście do mnóstwa darczyńców. Jest wszakże i takie wytłumaczenie, że można być po trochu wszystkim, a na pewno wiele się modlić i ufać Panu Bogu. Wydaje się, że ten ostatni czynnik jest najważniejszym źródłem zambijskiej innowacyjności.
I na koniec...
…krótka refleksja porównawcza z misjami w innym miejscu i w innej epoce.
W latach dziewięćdziesiątych, w ramach programu trzeciej probacji, przebywałem w Kalifornii. Dzięki życzliwości gospodarzy odwiedziłem zabytkowe enklawy takich metropolii jak San Francisco czy Los Angeles oraz innych miejscowości. Miejsce takie, zwane do dziś pueblo (wioska, osiedle), wytyczone były przez zabudowania misji katolickiej: kościół, budynki mieszkalne i gospodarcze, malutkie osiedle dla świeckich mieszkańców. Pierwotna, pełna nazwa Los Angeles brzmiała: Pueblo de Santa Maria de los Angeles, a więc nie (jak się dziś po polsku tłumaczy nazwę metropolii) „Miasto Aniołów”, ale „Pueblo Matki Bożej Anielskiej”. Rozwijające się miasto poświęcono Maryi, tak jak San Francisco Biedaczynie z Asyżu. Tak oto misje katolickie zostały na wieki upamiętnione w nazwach: Santa Clara, San Diego, Santa Rosa czy Santa Cruz. Od skromnych początków osiedla misyjnego i pracy franciszkanów, jezuitów czy innych duszpasterzy, z upływem lat i rozwojem gospodarczym, biorą więc początek najważniejsze centra przemysłowe, cywilizacyjne i kulturowe amerykańskiego Zachodu. Potrzeba było czasu i harmonijnego zbiegu wielu czynników warunkujących rozwój.
Czy tak może być z ośrodkami misyjnymi w Zambii, jak np. Chikuni czy Kasisi? Ryzykowna byłaby każda odpowiedź na takie pytanie, a z pewnością nikt nie życzyłby takiego rozwoju, który by generował postęp za cenę utraty wartości duchowego bogactwa zambijskich ludów. Raczej chyba integralnego rozwoju religijnego i ogólnoludzkiego na własnych warunkach i własnym tempem.
Przywołana analogia może więc raczej posłużyć nam do rewizji obiegowego pojęcia misyjności, tego, czym jest misja w aspekcie chrześcijańskim. Nie jest i nie może być „eksportem gotowego duchowego produktu”, który byłby szybką receptą szczęścia doczesnego i wiecznego. Swoisty „kolonializm religijny” nie ma szans. Misyjność i misja to działanie i postawa wzajemnej wymiany, „osmozy dóbr”.
Jestem przekonany, że wolontariat misyjny, będąc realnym wsparciem dla duszpasterzy i placówek w odległych miejscach świata, w które się udajemy, młodym z Polski pozwala także zrozumieć tę zasadę wzajemnego wzbogacania się duchową wymianą dóbr. Po powrocie często mówią: „Nieskończenie więcej otrzymaliśmy, niż byliśmy w stanie z siebie dać”. Od tego spostrzeżenia blisko już do wizji Papieża Franciszka lapidarnie wyrażonej w adhortacji Christus vivit. Młodym, do których się zwraca, powiedział: „Ty jesteś misją” (Christus vivit, nr 254, 25.03.2019).