Paszyn, malowniczo położona w Beskidzie Niskim wioska, jest tym miejscem na ziemi, w którym wszystko w moim życiu działo się po raz pierwszy. Właśnie tu wydałem pierwszy krzyk i po raz pierwszy otworzyłem oczy. Potem były pierwsze uśmiechy, słowa i kroki, pierwsze zadziwienie wszystkim tym, co znajdowało się w zasięgu moich oczu i rąk. Pierwszymi przewodnikami po moim maleńkim świecie oraz pomocnikami w odkrywaniu jego tajemnic i uroków byli rodzice – mama Rozalia i tata Jan. Spore zasługi w tej podstawowej życiowej edukacji miała również moja babcia Aniela, która – niczym Anioł Stróż – czuwała nie tylko nade mną, lecz także nad resztą moich braci i sióstr. A gromadka była liczna, bo było nas dziesięcioro.
Lata dzieciństwa były bardzo trudne. Z kawałka ziemi, na którym gospodarzyli rodzice, nie było łatwo wykarmić tak licznej rodziny. Nic dziwnego, że ledwo się wiązało koniec z końcem. Tata musiał podjąć dodatkową pracę, by zarobić dla nas na chleb. W domu brakowało wielu rzeczy, ale nigdy nie brakowało wiary, nadziei i miłości. Wszystkie sprawy rodzice zawierzali Bogu z wielką ufnością i tej ufności uczyli nas. Bo wiara, nadzieja i miłość nie tylko pozwalały przetrwać to, co najtrudniejsze, lecz także były jedynym i najcenniejszym wianem, jakie mogli nam dać na drogę życia.
Zawsze będę miał przed oczami spracowane ręce rodziców i paciorki różańca przesuwane w ich palcach. Zawsze będę pamiętał wspólne rodzinne modlitwy, śpiewanie pobożnych pieśni, zwłaszcza kolęd. Nie zapomnę też wypraw, jakie odbywałem z mamą i babcią do Matki Bożej Pocieszenia, której wizerunek znajduje się w klasztorze Ojców Jezuitów w Nowym Sączu. Przed tym cudownym obrazem mama zawsze długo się modliła i polecała opiece Matki Bożej swoich sześciu synów i cztery córki. Pewnie nieraz zastanawiała się nad tym, co ze mnie wyrośnie, kim będę i jak sobie dam radę w życiu. Gdy pytała, kim chciałbym kiedyś zostać, nie umiałem odpowiedzieć.
Ciche pragnienia
Paszyn słynie z tego, że większość jego mieszkańców to artyści – rzeźbiarze i malarze. W latach pięćdziesiątych minionego wieku ówczesny proboszcz paszyńskiej parafii ks. Edward Nitka stworzył w Paszynie prężny ośrodek sztuki ludowej, a potem muzeum, które istnieje do dziś. Jego zbiory to ponad trzy tysiące ludowych rzeźb, obrazów malowanych na szkle i przedmiotów wykonanych ze słomy, bibuły i innych materiałów. Od najmłodszych lat podziwiałem i ja te cudeńka, ale sam nawet nie próbowałem wystrugać czegokolwiek z drewna, bo „Bozia nie dała talentu”.
Jeśli nie rzeźbiarz albo malarz, to kto? Różne marzenia i plany wypełniały moją dziecięcą głowę, ale na żaden z tych planów nie byłem zdecydowany w stu procentach. Aż przyszedł czas parafialnych rekolekcji… Z zapartym tchem słuchałem płomiennych kazań rekolekcjonistów, którzy opowiadali o niezwykłym człowieku – ojcu Damianie z Molokai. O ojcu Beyzymie nic wtedy jeszcze nie słyszałem. Przez długi czas miałem potem dziwne, ciekawe sny.
Kiedy po skończeniu szkoły podstawowej oświadczyłem, że wybieram się do nowicjatu w Starej Wsi, rodzice byli bardzo zaskoczeni. Mama, choć szczęśliwa, popłakiwała trochę, że opuszczam dom i wybieram się w daleki świat. Ojciec, ukrywając wzruszenie, skomentował to krótko: „Jeśli naprawdę ma powołanie, to zostanie; jeśli nie – szybko do nas wróci”. Kiedy dzisiaj zastanawiam się nad tamtą decyzją, nie wiem, skąd się wzięła. Pierwsi Apostołowie pewnie też nie wiedzieli. Jezus powiedział „Chodź za Mną”, a oni nie kalkulowali, o nic nie pytali, po prostu poszli.
Na drodze życia zakonnego
Był rok 1973. W Starej Wsi przyjęto mnie do nowicjatu. Formowałem moje powołanie i uczyłem się. Po maturze pojechałem na studia filozoficzne do Krakowa. W czasie wakacji przełożeni wysłali mnie do Belgii na kurs języka francuskiego. Nie był to jednak taki zwyczajny kurs. Uczyłem się języka, pracując w szpitalu prowadzonym przez siostry zakonne w Liège. Pełniłem tam różne funkcje – pomocnika pielęgniarzy, chłopca na posyłki itd. Było to bardzo ważne dla mnie doświadczenie.
Po dwóch latach wyjechałem na dalsze (teologiczne) studia do Warszawy. Któregoś dnia naszą uczelnię odwiedził bp Xavier Tabao, jezuita z Madagaskaru. Prosił o ochotników, którzy chcieliby pracować na tej dalekiej, egzotycznej wyspie. Zgłosiłem się. Nie wysłano mnie jednak na Madagaskar od razu. Najpierw skończyłem studia. W 1985 roku, w sanktuarium Matki Bożej Pocieszenia w Nowym Sączu, otrzymałem święcenia kapłańskie. W tym samym sanktuarium, do którego jako dziecko wędrowałem z Paszyna z mamą i babcią. Może to mama wymodliła moje powołanie właśnie tu, przed cudownym obrazem Sądeckiej Pani… Następnie skierowano mnie do Nowego Sącza na ul. Zygmuntowską, do parafii tzw. kolejowej. Pra- cowałem tu jako wikary i katecheta. Po dwóch latach otrzymałem decyzję o wyjeździe na misje – na Madagaskar. Wysłano mnie najpierw do Francji, gdzie przez siedem miesięcy szlifowałem język i przygotowywałem się duchowo do tej pracy. Krzyż misyjny otrzymałem w Warszawie.
Przed wyjazdem na Madagaskar pojechałem do Paszyna pożegnać się z rodziną. Mama płakała, tata udawał twardziela, ale kiedy serdecznie się uścisnęliśmy, zobaczyłem, że ma mokre oczy. Starałem się „zachować twarz”, ale tak mnie te ojcowskie łzy rozkleiły, że w samochodzie, który wiózł mnie na lotnisko, i ja musiałem się porządnie wypłakać. Potem dowiedziałem się, że mama płakała jeszcze przez okrągły miesiąc, a tata, próbując ją pocieszać, mówił: „On przecież opuścił nas już wtedy, gdy poszedł do nowicjatu. Czy będzie pracował w Polsce, czy na Madagaskarze – to wszystko jedno, bo przecież i tak nie będzie z nami”.
Pojechałem. Zostawiłem wszystko. Zabrałem tylko te najcenniejsze skarby, które dali mi rodzice: wiarę, nadzieję i miłość.