Jesteś tutaj

Ogródki w Afryce

Andrzej Leśniara SJ
17.01.2015

W tym tygodniu monitorujemy centra radiowej szkoły, które miały problem z wodą. Ponieważ dzieci żyją w miejscach bardzo oddalonych i biednych, nie mają co jeść, postanowiliśmy wykopać studnie i rozpocząć projekt „Ogródki”. W Zambii ciepły klimat pozwala hodować przez cały rok niemal wszystkie rośliny, jeśli tylko jest woda. W pięciu wioskach powołaliśmy lokalne komitety złożone z dorosłych. Ustaliliśmy zasady i spisaliśmy umowy. Rodzice zobowiązali się przygotować teren, ogrodzić go i pomagać dzieciom w najcięższych pracach. Uczniowie sadzą, pielą i podlewają uprawy. Uczą się tym samym ogrodnictwa, co przyda się im w przyszłości. Korzysta na tym również cała wioska, bo w wyznaczonych godzinach może czerpać wodę ze studni.

W tej chwili mamy szkoły w 18 centrach, uczy się w nich 762 dzieci. W tym roku prowadzimy klasy: II, IV i VI. W następnym będzie jak do tej pory najciężej, ponieważ będą klasy: I, III, V i VII, a może nawet VI, bo dochodzi dużo przedmiotów. Nie możemy prowadzić wszystkich klas naraz ze względu na brak czasu na antenie. Dlatego dzieci mają przerwę co roku, powtarzając materiał.

 

Pionierzy z Nakabwe

Wyruszam z panią Kamoto, która jest nauczycielką w szkole, a zarazem osobą koordynującą funkcjonowanie całego systemu „radiowych klas”. Można by ją chyba nazwać panią dyrektor. Bierzemy trochę jedzenia, bo wrócimy dopiero wieczorem.

Nakabwe jest oddalone o jakieś 20 km, ale położone w zupełnym buszu. Nie istnieje na żadnej mapie. Czuliśmy się jak misjonarze pionierzy, bo byliśmy tu pierwszymi, którzy dotarli samochodem. Organizując kopanie studni głębinowej, musieliśmy najpierw wyciąć drogę i zbudować kilka mostków, by ciężarówka ze sprzętem mogła tam dojechać.

Na drodze spotykamy dwóch chłopców na rowerach. Zostali wysłani, byśmy się nie zgubili. Pakujemy ich rowery na samochód. Dla nich frajda – nigdy jeszcze nie jechali samochodem. Dojeżdżamy na miejsce po prawie dwóch godzinach, czyli w tempie 10 km/godz. Dzieci siedzą w „szkole”. Tu są tylko dwie klasy: II i IV, ale uzyskują znakomite wyniki. W państwowym teście uczniowie z klasy IV znaleźli się w pierwszej piątce w Zambii. Aby im nie przeszkadzać, idziemy do ogródka z rodzicami i ludźmi z komitetu nadzorującego projekt.

 

Sałata w buszu

Ogrodzenie już zrobione, ale wdarły się kozy, więc trzeba w niektórych miejscach poprawić. Nasionka już wykiełkowały: pomidory, cebula, sałata, okra, ogórki itp. Są też sadzonki drzewek. W Zambii wycina się wiele drzew i nie sadzi na to miejsce nowych. Prowadzi to do obniżenia poziomu wód gruntowych, susz i problemów z wyżywieniem ludności. Dlatego zakładane pod naszym patronatem ogródki obowiązkowo obsadzane są pasem drzew. Chroni to uprawy przed palącym słońcem, a dzieci uczą się przy okazji myśleć o przyszłości swojej wsi i dbać o środowisko.

Sprawdzamy, czy wszystko idzie zgodnie z planem. Wody w studni jest dość dużo – wybór miejsca na nią okazał się dobry. Chcieliby jeszcze inne nasiona. Dostaną, jeśli zobaczymy, że właściwie zadbali o to, co już mają. Oglądamy kompost. Zrobiony zgodnie z zaleceniami. Wszyscy ci, którzy mają pomagać dzieciom prowadzić ogródki, zostali wysłani na dwutygodniowe przeszkolenie dla ogrodników do ośrodka prowadzonego przez jezuitów w Lusace.

Proszą jeszcze o 2 litry mleka – to zamiast środków opryskujących. Nigdy o tym nie słyszałem, więc mi mówią, jak to działa i jaki daje efekt.

Wracamy do szkoły i chwilę słuchamy, jak przebiegają zajęcia. Pani Kamoto przepytuje dzieci. Idzie im bardzo dobrze. Jestem pełen podziwu, że tu, w buszu, czwartoklasiści mówią i czytają zupełnie poprawnie po angielsku. Wypijamy po szklance wody i musimy jechać, by odwiedzić następne centrum.

 

W drodze

Za chwilę przydaje się nasz „GPS” – czyli system naprowadzania satelitarnego, jak żartobliwie nazywamy chłopców na rowerach – bo się gubimy wśród wielu dróżek. Ponieważ jest już południe, zatrzymujemy się, by zjeść nasz obiad. Po jakimś czasie pojawiają się ludzie. Wypatrzyli nas z daleka i myśleli, że coś się stało z samochodem, więc przyszli sprawdzić. Dziękujemy. Ujmuje nas ich troskliwość.

Ruszamy. Spotkaliśmy kobietę z dzieckiem na plecach i chłopakiem taszczącym mąkę kukurydzianą. Kobieta tłumaczy, że bardzo jej żal, syn nie poszedł do szkoły, ale nie mieli jedzenia i musieli iść do młyna (15 km), aby zmielić trochę kukurydzy na pożywienie. Chłopak się uśmiecha i mówi, że jutro wszystko nadrobi, bo pójdzie do kolegów, zapyta, czego się uczyli. Patrzymy na niewielki woreczek i zastanawiamy się, czy starczy im na kolacje dziś wieczorem.

 

Problemy techniczne

Inne centrum również jest nieoznaczone na mapie. To Kalisowe. Podobna historia – trzeba było zbudować drogę i kilka mostków, aby tu dotrzeć. Teraz zrobiono jeszcze „objazd”, bo wcześniej ojciec Tadeusz musiał zostawiać samochód i iść pieszo. Na drodze spotykamy czekających na nas rodziców. Zabieramy ich ze sobą. Gdy dojeżdżamy, wybija na liczniku 26 km od Chikuni. Tutaj założyliśmy pompę do wody napędzaną małą baterią słoneczną. Oglądam urządzenie. Zapowietrzyły się rury, woda nie leci mimo pełnego zbiornika. Chyba znalazłem przyczynę: rury idą w dół, potem do góry i następuje blokada, gdy pompują wodę, a zbiornik jest pusty. Trzeba też wytrzeć panele na daszku słonecznej baterii, bo zakurzone dają mniej energii.

Idziemy do ogródka. Dzieci już nie ma, bo jest późno i poszły do domu. Znów spotykamy się z rodzicami. Oglądamy parkan, sadzonki etc. Mają kilka pomysłów, jak zapewnić bezpieczeństwo całemu systemowi. Jeden z opiekunów przeniesie się z całym domostwem w pobliże. Potrzebuje trochę cementu, żeby wybudować fundamenty domu. Myślą, że mogliby mieć młyn. Wtedy mogliby nawet zarobić na radiową szkołę i potrzeby dzieci. Musimy to przemyśleć i oczywiście szukać pieniędzy.

Opowiadają jeszcze kilka historii, jak to było, kiedy sprzęt wiertniczy przyjechał i cała wioska przez cztery dni oglądała operację wiercenia.

Przy pożegnaniu otrzymujemy w prezencie drzewo na opał i udziec antylopy. Jest to ujmujące, bo sami niewiele mają. Odjeżdżamy żegnani przez liczną grupę rodziców. Tym razem pamiętam drogę dość dobrze i nie muszę konsultować się z „GPS”, aby trafić do domu.

Wasz w Panu 
o. Andrzej Leśniara SJ