Początek mojej pracy w Zambii Pracę misyjną w Zambii rozpocząłem w miejscowości Namwala. To była moja pierwsza stacja misyjna, w której posługiwałem w Zambii, ale nie pierwsza na afrykańskim lądzie. Przed wstąpieniem do zakonu i przyjęciem święceń kapłańskich pracowałem jako świecki wolontariusz Ochotniczego Ruchu Misyjnego w Tanzanii.
Namwala – to liczące ponad pięć tysięcy mieszkańców miasto jest stolicą dystryktu o tej samej nazwie. Namwala leży we wschodniej prowincji Zambii, na wschodnim wybrzeżu rzeki Kafue. Według danych z roku 2000 w dystrykcie Namwala żyje ponad 82 tys. mieszkańców (w ponad 12 tys. gospodarstw domowych). Wspomniana rzeka Kafue jest trzecim największym dopływem Zambezi. To najszersza i najdłuższa (ok. 960 km) rzeka leżąca prawie całkowicie na terenie Zambii. Wypływa ona z graniczącego z Zambią Konga.
W Namwala pracowałem razem ze współbratem z Polski, ojcem Tadeuszem Świderskim. Często odwiedzaliśmy stacje położone w buszu, co wiązało się z koniecznością pokonywania wielu problemów i trudności, jakie niosą ze sobą tamtejsze warunki naturalne. Ogromny problem stanowiła dla naszej działalności przepływająca przez region Namwala rzeka Kafue. Szczególnie trudno było w porze deszczowej: rzeki rozrastają się wtedy do wielkich rozmiarów, pojawia się także wiele rzek okresowych. W porze suchej, kiedy nurt rzeki Kafue jest względnie spokojny, na drugi brzeg – do leżących tam kilku stacji misyjnych – można się przeprawić pontonem. W porze deszczowej było to niemożliwe także ze względu na krokodyle. W żaden sposób rzeki nie można było wtedy przepłynąć. Nasi wierni nie mogli wówczas uczestniczyć w niedzielnej Mszy św. Pozbawieni byli też opieki duszpasterskiej, jaką moglibyśmy im zapewnić w „normalnych warunkach”.
Razem z ojcem Tadeuszem zastanawialiśmy się, w jaki sposób moglibyśmy komunikować się ze wspólnotami z wiosek położonych po drugiej stronie rzeki. Wtedy przyszła myśl: a gdyby mieć krótkofalówkę albo CB radio. Może za pomocą radia udałoby się nam utrzymać kontakt z wiernymi po drugiej stronie rzeki także w porze deszczowej. Jednak tego pomysłu nie udało się nam tam zrealizować. Pomysł upadł, bo stamtąd wyjechaliśmy.
Pracujący w Namwala jezuici w połowie lat dziewięćdziesiątych ubiegłego stulecia postanowili opuścić ten region i założone tam stacje misyjne pozostawić diecezji. Często tak bywa, że po zapoczątkowaniu na jakimś terenie misji i rozwinięciu działalności ewangelizacyjnej misjonarze przekazują dany region pod opiekę miejscowych księży Zambijczyków. Tak też stało się w przypadku miasta i dystryktu Namwala.
Po decyzji dotyczącej wyjazdu jezuitów z Namwala miejscowy prowincjał, ojciec Jim McGloin, poprosił mnie, bym przeniósł się do Chikuni, także w Zambii. Tam wraz z nieżyjącym już irlandzkim jezuitą, ojcem Maurce’em Leahym, oraz wspomnianym już ojcem Tadeuszem Świderskim miałem posługiwać w parafii założonej w 1905 roku przez francuskiego jezuitę ojca Józefa Moreau. Parafia ta obejmuje obszar około 10 tys. km2, na którym w trzech ubogich okręgach rolniczych mieszka lud Batonga. W Chikuni powierzono mi funkcję proboszcza parafii, w skład której wchodzi 21 stacji misyjnych (tzw. outstations).
Pierwsze doświadczenia w Chikuni
Chikuni leży na terenie diecezji Monze. Jej biskup Paul Lungu, jezuita, studiował we Włoszech i miał bardzo nowoczesne spojrzenie na rzeczywistość. Nie bał się współczesnej „techniki” i chętnie z niej korzystał. Wiedział, że z wykształcenia jestem elektrykiem i elektronikiem. Zapytał mnie o możliwość założenia w diecezji Monze radia. Zabrałem się więc do obliczania kosztów budowy takiego radia. Niestety wyniki moich ustaleń nie były zachęcające: koszty poszły w setki tysięcy dolarów. Zasięg radia miał być bardzo duży (jak sama diecezja), trzeba by było więc wybudować kilka dużych i kosztownych anten retransmisyjnych, nie mówiąc już o budynkach i całej aparaturze radiowej potrzebnych do funkcjonowania stacji nadawczej radia na tak dużym obszarze.
Po zapoznaniu się z moim projektem i jego ogromnymi kosztami biskup powiedział tylko: „Za-pomnijmy o tym”. Nie mieliśmy takiej kwoty. Brakowało na bardziej potrzebne rzeczy, na przykład na samochody, bez których przemieszczanie się i obsługa odległych stacji misyjnych jest tu niemożliwa. Diecezja Monze jest bardzo rozległa – 62 160 km2. Zamieszkuje w niej 1,4 mln ludności. Auto jest tu narzędziem bardzo potrzebnym. Na radio nie było więc funduszy. Jednak razem z ojcem Tadeuszem podchwyciliśmy myśl biskupa o budowie stacji radiowej i nie dawała nam ona spokoju.
Pomysł założenia rozgłośni radiowej
Niektóre stacje misyjne w parafii Chikuni są oddalone od jej centrum o 50 km, a nawet więcej. Ponieważ pracowaliśmy w tej parafii tylko ja i ojciec Tadeusz, do każdej stacji misyjnej mogliśmy dotrzeć najwyżej raz na kwartał. Z pomocą radia moglibyśmy natomiast dotrzeć do wszystkich stacji naszej parafii nawet codziennie. Także do tych najbardziej oddalonych. Z obliczeń, o które wcześniej poprosił mnie nasz biskup, znaliśmy już potrzebną na inwestycję kwotę. Teraz pojawiło się pytanie, czy wybudowanie przez nas stacji radiowej jest możliwe i skąd wziąć na to tak duże pieniądze: na wybudowanie przekaźnika potrzeba było około 100 tys. dolarów.
Nie miałem pojęcia, jak zdobyć taką kwotę, ale ojciec Tadeusz, zawsze pełen optymizmu, od razu znalazł rozwiązanie. Powiedział: „Będziemy pisać listy i prosić o pomoc. Na pewno się uda. Dużo jest ludzi ofiarnych, tylko trzeba do nich trafić”. Ja byłem sceptycznie nastawiony, ale ojciec Tadeusz do wszystkiego podchodzi z mocną wiarą. I pewnie dlatego – dzięki niemu – udało nam się zrobić tu wiele rzeczy.
Gdy projekt radia parafialnego bardziej się nam skonkretyzował, przedstawiliśmy go naszym parafianom. Oczywiście prawie wszyscy byli za jego realizacją. Niemal jednogłośnie odpowiedzieli: „Fanta-styczna idea”, choć byli i tacy, szczególnie spoza naszej parafii, którzy nie do końca widzieli celowość naszego pomysłu. Również nie wszyscy misjonarze byli przekonani o jego sensowności. Mówili: „A po co nam radio? Potrzebujemy raczej innych rzeczy bardziej niezbędnych w duszpasterstwie. Potrzebne są auta, byśmy mogli odwiedzać parafie i dojechać do wiernych z posługą duszpasterską”. Kiedy dowiadywali się, że potrzebujemy na radio około 100 tys. dolarów, mówili: „To wystarczyłoby na kupno czterech aut”.
My jednak nie poddawaliśmy się. Pełni zapału i nadziei, że nasz pomysł może się powieść, zabraliśmy się do redagowania i rozsyłania odpowiednich ulotek. Wysłaliśmy ich ponad dwa tysiące: do naszych jezuickich placówek w Stanach Zjednoczonych, w Australii oraz w różnych krajach Europy, a także do wielu organizacji charytatywnych. Nie było jednak dużego odzewu. Ofiary, które przychodziły, również nie były zbyt duże: 100 dolarów, 50 dolarów. Gdzie tu jeszcze do tej „astronomicznej” sumy 100 tys. dolarów? W końcu powiedzieliśmy sobie, że jeżeli w ciągu roku nie otrzymamy jakiejś większej sumy albo przynajmniej obietnicy finansowej pomocy, o projekcie radia w naszej parafii trzeba będzie w ogóle zapomnieć.
Niespodziewana pomoc
I niespodziewanie przyszedł list. Pewnie ktoś był w Monze i go przywiózł. W Monze mamy skrzynkę listową i z niej sami odbieramy pocztę, gdyż tutaj nie ma listonoszy. Byłem wtedy na parafii z ojcem Leahym, jezuitą z Irlandii. Ojciec Tadeusz wyjechał na urlop. List był zaadresowany na „parish priest” – proboszcza parafii, więc go otworzyłem i czytałem ze zdumieniem. Pisała do nas kobieta, która odprawiała rekolekcje u australijskich jezuitów. Tam znalazła leżącą na stoliku naszą ulotkę o projekcie radia, którą rozesłaliśmy w różne miejsca. Kobieta ta przeczytała ją i postanowiła, że sfinansuje nasze radio.
Jej list otrzymałem 1 kwietnia, bodajże w 1999 roku. W pierwszej chwili pomyślałem: „Fajny prima aprilis! Ktoś nam zrobił niezły żart!”. Ojciec Leahy zauważył jednak, że skoro napisała z tak daleka, to pewnie rzeczywiście ma zamiar pomóc nam w zrealizowaniu naszego projektu. To było nie do wiary – tyle pieniędzy! Odpisałem na ten list, ale byłem bardzo sceptyczny. A jednak to była prawda: otrzymaliśmy od tej kobiety 100 tys. dolarów australijskich. Oczywiście nasza Ofiarodawczyni z Australii nie chciała rozgłosu, pragnęła pozostać anonimowa. To nie była zamożna kobieta (nie miała nawet własnego mieszkania, tylko czynszowe), ale naprawdę wspaniała. Chciała pomóc, podzielić się z potrzebującymi, a raczej „rozdać całą swoją majętność”, wszystko, co posiadała.
Jak się okazało, matka naszej Ofiarodawczyni zmarła i po niej kobieta otrzymała spadek. Kiedy później odprawiała rekolekcje, robiąc „rozrachunek z życiem”, postanowiła oddać ubogim wszystko, co posiadała, i pójść za Chrystusem ubogim. Otrzymaną kwotę przekazała więc na budowę radia dla ubogich w kraju misyjnym, choć sama miała niewiele, bo jak się potem okazało, nie miała nawet pieniędzy, aby przylecieć na otwarcie ufundowanej przez siebie rozgłośni radiowej! Za jej bilet lotniczy zapłaciła znajoma siostra zakonna z Australii, by mogła zobaczyć swoją fundację. Kiedy przyjechała, pomagała nam w przygotowywaniu uroczystości, robiła nawet kanapki. Jak wspomniałem, nie chciała, by ktokolwiek o niej wiedział. Chciała pozostać i pozostała zupełnie anonimowa. Taki był początek Radia Chikuni.
Zaangażowanie miejscowej ludności w budowę rozgłośni radiowej
Nauczeni doświadczeniem i zdając sobie sprawę, że po wyjeździe misjonarza (czy śmierci) upada rozpoczęty przez niego projekt, postanowiliśmy nie dopuścić do tego, by kiedyś podobnie stało się z naszym radiowym projektem. Dlatego od samego początku w jego realizację wciągaliśmy miejscowych, by ludzie poczuli się za niego odpowiedzialni: by wiedzieli, że to będzie ich radio i dla nich, dla ich dobra, rozwoju i postępu. Bardziej cenimy sobie coś, co nas kosztuje, w co wkładamy dużo wysiłku. Wtedy to „coś” jest naprawdę nasze, przypieczętowane własnym trudem, wysiłkiem i poświęceniem. Nasi parafianie robili to, co potrafili, i na co było ich stać: przywozili piasek na budowę, formowali i wypalali cegły, które potem odkupywaliśmy od nich po niższej cenie. Dzięki temu mieli swój udział w tym przedsięwzięciu i poczuli, że to ich radio i dla nich.
Do realizacji projektu nie wynajmowaliśmy żadnej firmy budowlanej, nie zatrudnialiśmy żadnych fachowców. Wszystko robiliśmy własnym sumptem. Urządzenia radiowe zostały sprowadzone z Południowej Afryki. Młodych ludzi uczyłem, jak to wszystko składać. Nieraz uczyłem ich rzeczy, które mogą wydać się oczywiste, jak posługiwania się poziomicą. Nie wszystko jednak szło bez problemów. Któregoś dnia, pod moją nieobecność na budowie, młodzi pracownicy sami murowali ściany. Powstało coś na kształt sinusoidy. Potem wszystko chcieli wyrównać tynkami, niestety nic nie dało się zrobić. Trzeba było po prostu ścianę zburzyć i postawić od nowa.
Musiałem nieustannie wszystkim „patrzeć na ręce”, kontrolować, poprawiać, tłumaczyć… W końcu gdzie ci młodzi mieli się tego wszystkiego nauczyć: murarki, elektryki, nie mówiąc o elektronice. A zatrudnienie wykwalifikowanych robotników było drogie. Budowaliśmy więc własnymi siłami, jednocześnie się ucząc. Rezultat okazał się zupełnie dobry.
Przygotowanie ekipy radiowej oraz otwarcie Radia Chikuni
W czasie budowy otrzymywaliśmy jeszcze inne datki od różnych Ofiarodawców. Nasze liczne listy przyniosły pewien efekt. Oczywiście nie były to tak ogromne pieniądze jak te, które dostaliśmy od naszej australijskiej Fundatorki, ale i tak bardzo nas wspomogły: grosz do grosza, a będzie kokosza. Te wszystkie mniejsze datki wspomogły nas w realizacji innych rzeczy związanych z projektem. Dzięki nim mogliśmy na przykład wysłać kilka osób na odpowiednie szkolenie przygotowujące techników i dziennikarzy do późniejszej obsługi radia. Wysłaliśmy ich do Kaduny w Nigerii, na katolicki uniwersytet dla dziennikarzy radiowych. Z kolei kandydatów do ekipy radiowej wysyłaliśmy na szkolenie do Południowej Afryki. Już na otwarcie radia mieliśmy pierwszy zespół radiowy.
Otwarcie Radia Chikuni miało miejsce w 2000 roku, w święto Zwiastowania Pańskiego. W ceremonii otwarcia uczestniczył pasterz diecezji Monze, bp Emilio Patriarca. Podczas uroczystej Mszy św. w kazaniu, nawiązując do Ewangelii z uroczystości, powiedział między innymi, że „Anioł Gabriel był takim radiem, które oznajmiło Dobrą Nowinę o Panu Jezusie” i że „radio powinno być takim Aniołem, który będzie głosić ludziom Dobrą Nowinę...”. Nasza Fundatorka była bardzo zadowolona, a na uroczystości otwarcia Radia Chikuni mieliśmy też przywiezione przez nią z Australii kolorowe baloniki.
O. Andrzej Leśniara SJ