Jesteś tutaj

Moje doświadczenie pracy na Ukrainie

Tadeusz Sarota SJ
13.01.2015

W swojej pracy duszpasterskiej na Ukrainie cztery dni w miesiącu poświęcam na odwiedziny chorych. I choć to niewiele, dla mnie – i myślę, że także dla odwiedzanych przeze mnie chorych – dni te są bardzo ważne. Czasem żałuję, że nie mogę pobyć z nimi dłużej. Bywa jednak i tak, że zostaję, rozmawiam. A rozmowy te są bardzo ciekawe i długo je pamiętam.

 

Męczennicy za wiarę

Siadam na przykład, a starsza pani Antonina opowiada: „I wtedy, jak chcieli zabrać tatę, my (małe dzieci) chwyciłyśmy czekistę za długie buty z cholewami i powiedziałyśmy, że nie damy taty. A potem jeszcze długo biegłyśmy za «czornym woronem» (samochód do przewożenia aresztowanych), aż wyjechał na trasę i szybko zniknął. I już więcej taty nie widzieliśmy. Nawet nie wiem, gdzie go ubili”.

Podczas odwiedzin u chorych z parafii Czarnego Ostrowa i Greczan na Podolu wysłuchałem wiele takich opowieści. To prawdziwe historie męczeństwa za wiarę, za polskość i za to, że po prostu byli. Kiedy ich słucham, mimo woli przenoszę się w te straszne czasy. Nie jest to trudne, bo opowieści te są plastyczne, wyrażane z przejęciem i związane z miejscem, w którym jesteśmy.

Choćby opowieść pani Wyszyńskiej z Mikołajowa: „Właśnie w tym pokoju, gdzie siedzimy, pod podłogą była piwnica. Wejście było zastawione stołem. Tam się chował tata. A potem poszedł do swego brata w innej wiosce. Kiedy wrócił, mama mówi: «Po coś przyszedł? Pytali o ciebie». «Szedłem potokiem, nikt mnie nie wiedział» – odpowiedział. Przyszli w nocy i zabrali go. Nas chcieli wysłać na wschód jako rodzinę wroga ludu. Mamę wezwali do Czarnego Ostrowa. A myśmy czekali w domu na progu i wypatrywali mamy. Pod wieczór przyszła. O, szła przez to pole. Myśmy wszyscy z radości pobiegli do niej i objęliśmy ją. A ona ucałowała nas i powiedziała: «Nigdzie nie pojedziemy, pozwolili nam zostać». No ale taty już nigdy nie zobaczyliśmy”.

Opowiadają mi te historie, by się wygadać, ale nie tylko po to. Jest w tym ogromne zaufanie, że wysłucham i zrozumiem. Opowiadają nie tylko mnie. Przecież przychodzę do nich z Panem Jezusem. To taka spowiedź z życia: „Popatrz Panie, takie było moje dzieciństwo, młodość”. Nie ma w tym pretensji, pragnienia sprawiedliwości czy zemsty. Nie wyobrażają sobie, że mogło być inaczej. „Czogo tak buło? Hospodź znaje”. Chcą tylko zrozumieć, jaki to miało sens. Dlaczego nie wiedzą, gdzie jest pogrzebany ich ojciec? Dlaczego matka umarła przedwcześnie z głodu albo przepracowania? A potem całe ich młode i dorosłe życie to był kołchoz. Czasem nawet z dumą opowiadają, ile krów wydoiły w ciągu dnia, ile pola obrobiły.

 

Żony wrogów ludu

Lubię odwiedzać moich chorych i słuchać ich opowieści. Mam świadomość, że jestem świadkiem kończącego się świata. Kiedy oni odejdą, ich wspomnienia i przeżycia przepadną. Oni przecież tego nie spisują. A dzieci i wnuki raczej nie chcą tego słuchać. Bywa, że wstydzą się swoich przodków, że tacy niezaradni byli. Nierzadko, o zgrozo, mówią nawet z przekonaniem, że jak zostali ukarani przez władzę, to widocznie w czymś zawinili. Bo przecież to była władza ludowa, ludzi nie krzywdzili. To rezultat ateizacji i komunizacji, jakim były poddane dwa pokolenia. Tym dzieciom i wnukom imponuje dostatnie życie ludzi na zachodzie, ale z drugiej strony wspomnienie bezpieczeństwa, jakie zapewniała komuna. Była praca, było 100 rubli, był tani chleb, „sało” i „horyłka”. A teraz pracy nie ma, a wszystko jest drogie.

Oto znamienny przykład sprzed 10 lat. Zostałem wezwany do umierającej kobiety. Powitała mnie słowami: „Dobrze, że ksiądz przyszedł, bo będę umierała”. „A nie boicie się śmierci?” „Nie, po tym, co przeżyłam…” I opowiedziała mi swoją historię. Mąż został zesłany na Syberię. Tam był „swarszczykiem” (spawaczem) i oślep. Ją, jako żonę wroga ludu, wygnano z małymi dziećmi z wioski. Pracy i dachu nad głową szukała w innej wiosce. Nikt jej jednak nie przyjął, bo przecież była żoną wroga ludu. Wreszcie pewien stary prawosławny dał jej jakiś kąt w szopie. Przetrwała zimę o żebranym chlebie. Powiedziała, że żyje dzięki Krupskiej, żonie Lenina: „Królestwo Boże dla Krupskiej. Bo ona powiedziała, że wrogów ludu trzeba karać, ale dlaczego ich żony? One niewinne”. Dyrektor kołchozu już się nie bał dać jej pracy. Kiedy udzieliłem już sakramentów, odwiózł mnie samochodem jej wnuk. Pytam go: „Znasz historię swoich dziadków, ile się nacierpieli?”. On mi odpowiedział: „Za radiańskiej władzy było lepiej. Miałem pracę i był porządek, a teraz co się dzieje?”. Nie było o czym rozmawiać. W milczeniu dojechaliśmy do kościoła.

Skomplikowane są losy ludzi na Ukrainie. Widać to szczególnie teraz, kiedy trwają niepokoje na wschodzie państwa. Ukraina to prorosyjski wschód i nacjonalistyczny zachód. Podole jest w środku. Tu nie było ludobójstwa, jak na Wołyniu i Pokuciu. Ale też nie ma wielu napływowych Rosjan. Ludzie są patriotami Podola i Ukrainy. Bardzo mocno przeżywają to, co się teraz dzieje w ich kraju.

 

Odchodzące pokolenia

Jakie jest Podole? Nam kojarzy się z Kamieńcem Podolskim, Chocimiem, Okopami Świętej Trójcy, Barem, bo te miejsca znamy z literatury. Jednak Podole to przede wszystkim rozległe pola, czarnoziemy. Kiedyś były to stepy. W czasach I Rzeczypospolitej prowadził tędy tatarski szlak kuczmański. Szły nim ordy, grabiły miasta, wsie i brały jasyr. Po każdym spustoszeniu kraj odradzał się na nowo. Polacy zaludniali i bronili tych terenów. To była przecież jedna Rzeczpospolita. Dlatego wiele tu pamiątek po Polakach: zamki, kościoły, pałace, dwory. Niestety w dużej mierze to tylko ruiny, wspomnienie heroicznej przeszłości.

A w środku Podola Płoskirów, obecnie Chmielnicki. Nazwę miasta zmienili komuniści, aby przypomnieć licznie mieszkającej tu populacji polskiej, kto tu zwyciężał, do kogo należą te ziemie. Greczany, nasza parafia, to niegdysiejsza polska wioska, a teraz część Chmielnickiego. Od dawna był tu kościół, najpierw drewniany, a potem murowany. Wysadzili go w powietrze komuniści. Teraz kościołem parafialnym jest rozbudowana dawna kaplica cmentarna.

Osiemnaście kilometrów od Chmielnickiego jest druga nasza parafia: Czarny Ostrów. Kiedyś to było duże miasto, większe od Płoskirowa. Dziś to prawie wioska. Do parafii należy kilkanaście „polskich” wiosek, ale katolików (Polaków) jest w nich niewielu. Komuna, represje, przesiedlenia i małżeństwa z Ukraińcami zrobiły swoje. Po polsku, zwłaszcza starsi, jeszcze się tylko modlą. Z rozmową jest dużo gorzej.

Chorych, których odwiedzam, jest około setki. Muszę przejechać nieco ponad dwieście kilometrów. Po miejscowych bezdrożach czasem trudno do wszystkich dojechać. Asfaltowe drogi z jamami (tak się tu mówi), gruntowe i polne latem są pełne pyłu, jesienią błota, a zimą zawiane śniegiem. Mimo trudnej drogi lubię te odwiedziny, bo widzę, jaką radość sprawia chorym spotkanie z Jezusem w spowiedzi i Komunii św. Ja szybko jadę dalej, ale Chrystus nie. On z nimi zostaje. Pewna pani powiedziała do swoich dzieci: „Do was przychodzą różni goście, ale ksiądz przychodzi tylko do mnie”. I była w tych słowach satysfakcja, że choć nikt jej nie odwiedza i nawet dzieci o niej zapominają, to jednak nie jest sama, bo przychodzi do niej Chrystus.