Kiedy 9 grudnia 2013 roku, jadąc do misji w Akol Jal, usłyszałem wystrzał z karabinu niemal tuż za samochodem, którym kierowałem (wydawało mi się, że pękła i „wystrzeliła” mi opona), a kula z kałasznikowa uderzyła w oś auta, zrozumiałem, że ta misja jest nie tylko misją „na granicach”. To misja niezwykle potrzebna w miejscu, gdzie przez modlitwę, obecność, dobre słowo i ewangeliczny przykład warto nieść dar pokoju, przebaczenia i miłości, będąc niejako na pierwszej linii frontu zarówno w duchowym, jak i fizycznym tego słowa znaczeniu. To nasza misja, misja jezuitów pracujących w Sudanie Południowym wśród ludu z plemienia Dinka. Od tamtego wydarzenia minął miesiąc.
Pamiętna sobota
W sobotę 10 stycznia 2014 roku jak co dzień wybrałem się do misji w Akol Jal, by zakończyć kilka prac, m.in. ścinanie trawy na terenie pod nową plantację bananowców czy rozwożenie kamieni na utwardzenie drogi (kamień, tzw. maram, został przywieziony tydzień wcześniej, ale nie było czasu, by się nim zająć). Ponadto pięciu mężczyzn przewoziło urodzajną ziemię do dwóch wielkich namiotów foliowych, w których rosły pomidory. Po sezonie deszczowym grunt zapadł się w nim i został zabrany przez wodę, należało więc na nowo przygotować ziemię pod uprawę warzyw. Kilku pracowników czekało też na wypłaty dniówek. Pozostali przyszli do misji, by się po prostu przywitać, a dzieci jak co dzień pojawiły się z nieukrywaną nadzieją, by w zamian za wesołe spojrzenie i szeroki uśmiech dostać coś słodkiego.
Jednak ta sobota zostanie w mojej pamięci na zawsze z innego powodu. Byliśmy w połowie rozwożenia kamieni na utwardzenie drogi, która w porze deszczowej stawała się jednym wielkim i nieprzejezdnym bagnem. Madżur odebrał telefon. W języku dinka i łamanym angielskim powiedział, bym poszedł pod drzewo (pod którym zwykle się odpoczywa), bo coś dzieje się poza misją i że pod drzewem dowiem się więcej. Idąc, nie rozumiałem, dlaczego przerwał pracę i niemal rozkazującym tonem (a był zaledwie nastolatkiem) kazał mi iść pod drzewo, gdzie siedział jego kuzyn – tłumacz Mayom i kilka kobiet z dziećmi. W takich sytuacjach wiedziałem, że żadna praca nie pójdzie do przodu, jeśli nie ma kogoś, kto motywuje swoją obecnością, pracą i nadaje tempo, inspirując dobrym słowem i przykładem, angażując pozostałych, by skończyć prace na czas. Osobiście mocno wierzę, że dobrym słowem i przykładem wiele można osiągnąć.
W tym momencie ci, którzy pracowali, i ci, którzy byli w pobliżu, razem z dziećmi, które w sekundzie podchwyciły, że coś się dzieje, ruszyli za mną korowodem, do czego wciąż, nawet po roku mieszkania tu, nie zdążyłem się jeszcze przyzwyczaić. Pod drzewem Mayom stwierdził, że nic nie wie o żadnym niebezpieczeństwie. Zawołał Madżura, który rozmawiając przez telefon, zdobywał cenne informacje o sytuacji w okolicy. Doszedł do nas, zamienił kilka słów ze swoim kuzynem, a moim tłumaczem, w języku dinka, po czym Mayom oznajmił, że natychmiast należy opuścić misję i jechać do Rumbek, gdyż w tzw. cattle camp, czyli w obozie dla krów oddalonym o około 25 kilometrów od nas, doszło do strzelaniny i zginął człowiek. Nie wiadomo było, ani kto zginął, ani kto zaatakował, ani w którą stronę udali się sprawcy.
Madżur odebrał kolejny telefon i powtórzył głośno imię Mary Amer, która stała wraz z nami, oraz imię jej siostrzeńca, który był w cattle camp. Widząc wielkie oczy zawsze uśmiechniętej Mary Amer, jednej z liderek w Akol Jal, i nagle ogarniający ją smutek, a nawet strach, zrozumiałem, że wydarzyło się coś złego i dotyczyło to bezpośrednio jej rodziny. Mary w tej samej chwili pobiegła w kierunku głównej bramy. Wzrok wszystkich śledził biegnącą, jakby chcieli jej w tym biegu towarzyszyć. Rozmowa odbywała się w języku dinka, dlatego nie zrozumiałem, co dokładnie się wydarzyło. Postanowiłem, że dokończymy prace i za pół godziny pojedziemy do miasta. Mayom jednak nalegał: „Zostawmy wszystko tak jak jest i jedźmy”.
Dramat sytuacji
Wszyscy zostali pod drzewem, by omówić sytuację i opcje, jakie mieliśmy. Ja udałem się na teren przygotowywany pod nową plantację bananowców, by szybko „domknąć” sprawy finansowe, nie pozostając dłużnym za wykonane prace do poniedziałku. To była kwestia zaledwie kilku minut. Kiedy zwijaliśmy sznurek, który znaczył granice terenu pod nową plantację, usłyszeliśmy niesamowicie głośny kobiecy krzyk dobiegający od bramy głównej. Jeden z chłopców, który trochę zna angielski, powiedział, że to Mary Amer płacze, bo zastrzelono jej brata.
Zbierając sprzęt służący do ścinania trawy, szybko szliśmy w stronę samochodu. Po drodze pozbieraliśmy jeszcze taczki, grabie, łopaty i metalowe grabki pozostawione przez pracowników na drodze. Dosłownie w minucie wszystko znalazło się w stodole, a my przy bramie. Mary Amer biegła przed siebie, krzycząc wniebogłosy, a z nią biegło kilka kobiet.
Razem z Mayomem wsiadłem do samochodu. Tego dnia zaledwie kilku chłopców wskoczyło na pakę pickupa. Jadąc wzdłuż płotu misji, dowiadywałem się szczegółów od Mayoma, pytając, co się stało. Niewiele mówił. Przerażenie paraliżowało jego angielski. Zacinał się i chociaż bardzo chciał coś powiedzieć, każde ze słów z trudem przechodziło mu przez gardło. To był po prostu dramat całej sytuacji. Właśnie tu i teraz. Co powiedzieć? Jak wytłumaczyć?
Dojechaliśmy do Mary Amer. Jej twarz oblały łzy, obok niej biegła jej siostrzenica, która także tonęła we łzach. Najpierw Amer zaczęła wsiadać na pakę samochodu, ale widać siły ją opuściły, bo kobiety musiały jej i jej siostrzenicy pomóc. Kilka osób wdrapało się na auto, a pozostali wraz z Amer i jej siostrzenicą jakimś cudem zmieścili się w środku auta.
Uzbrojeni pasterze
Mayom wyjaśnił mi, że to nie brat, a siostrzeniec Mary zginął w klanowej walce w obozie dla krów. Prosiłem Mayoma, by przekazał Amer wyrazy współczucia z powodu śmierci jej siostrzeńca. Tutaj dzieci siostry czy brata są także siostrami i braćmi, stąd moje zakłopotanie, kiedy usłyszałem, że to brat Mary Amer został zabity. Na początku nie miałem pojęcia, o kogo chodzi. W ciszy i szlochaniu, w zawodzeniu i bólu jechaliśmy z misji w Akol Jal przez wioskę Amedith do wioski Pul Chum, gdzie wszyscy mieli wysiąść z samochodu i udać się do cattle camp, owego nieszczęsnego obozu dla krów, gdzie zginął siostrzeniec Mary Amer.
Tuż za Amedith spotkaliśmy trzech uzbrojonych pasterzy biegnących w kierunku Akol Jal. Później minęliśmy mężczyznę na rowerze, który właśnie dojechał ścieżką do naszej drogi. Nic nie wiedział o tym, co się stało. Gdy jechaliśmy dalej, w pewnym momencie zza drzew wybiegło nam naprzeciw kilku kolejnych pasterzy z cattle camp z bronią. Odetchnęliśmy z ulgą, kiedy Mayom rozpoznał wśród nich swoich znajomych. Równie dobrze mogli to być owi napastnicy, którzy uciekali po zastrzeleniu siostrzeńca Amer.
Kiedy dojechaliśmy do Pul Chum, z daleka widzieliśmy wielu młodocianych pasterzy, którzy biegli na przełaj w naszą stronę, z karabinami trzymanymi bądź to w górze, bądź przed sobą. Niektórzy mieli zapas amunicji jak na wojnę. Było ich ponad dwudziestu. Biegli do Chwet Chok, miejscowości oddalonej od nas o 7 kilometrów, leżącej po drugiej stronie lasu. Był to bieg, by zabić, by się zemścić. Wszyscy na boso, w spodniach i podkoszulkach, z karabinami w rękach i amunicją przewieszoną przez ramię. Biegli w ciszy.
To był straszny widok. Widok ludzi opanowanych przez żądzę odwetu. Ludzi żyjących po to, by pomścić kogoś z rodziny. Bieg w amoku odwetu. Kiedy nas mijali, na ich czołach widać było znaki skaryfikacji, nacięć wykonanych podczas obrzędu inicjacji i stawania się wojownikiem. Te nacięcia zobowiązywały do obrony klanu i odwetu za śmierć kogoś z rodziny czy klanu.
Walki klanowe
Zatrzymałem samochód pod wielkim drzewem chum (stąd też nazwa wioski Pul Chum: „miejsce drzew chum”), tuż przy ujęciu wody, obok którego codziennie przejeżdżamy i gdzie spotykamy kobiety z dziećmi pompujące wodę. Mieszkańcy Pul Chum nie są wylewni, nie okazują uczuć, nawet witając się, kiedy przejeżdżamy samochodem. To jedyna wioska, gdzie ludzie wciąż wydają się zdziwieni widokiem kawaja, czyli „białego”, a w zasadzie dwóch białych, w dodatku w białym aucie... We wszystkich pozostałych wioskach jesteśmy znani i ufamy, że zaakceptowani przez miejscową społeczność.
Po zatrzymaniu samochodu ludzie zeszli z auta i zaczęli rozmawiać z kobietami z Pul Chum o całej sytuacji. Znów obok nas przebiegła kolejna grupa młodych pasterzy z karabinami. Wszyscy wygoleni na łyso z pozostawioną na czubku głowy maleńką kępką włosów zabarwionych moczem krów na brązowo – to znak, że pasterz ten ma własne stado i może starać się o żonę. Nacięcia na czołach i wokół głów młodych wojowników Dinka świadczyły o ich męskości, przyjęciu do grona wojowników, a wspomniane kępki włosów – o posiadaniu na własność byków i krów.
Po kilkunastu minutach postoju udaliśmy się w dalszą drogę. Dojeżdżając do wioski Abubu, spotkaliśmy kolejną grupę wielu młodych uzbrojonych po zęby pasterzy biegnących do Akol Jal. Prawdopodobnie zamierzali dołączyć do poprzednich grup chcących zemścić się za śmierć członka klanu Amonom na mieszkańcach wioski Chwet Chok, znajdującej się po drugiej stronie lasu i należącej do klanu Panyon.
W Abubu spotkaliśmy Deborę, zaprzyjaźnioną kobietę, matkę dziewięciorga dzieci. Przywitała nas przerażeniem na twarzy. Zapytałem, czy mogę przyjechać do Abubu następnego dnia, by się wraz z nimi pomodlić, jak to bywało w niedzielne poranki. Debora kategorycznie odmówiła i poleciła mi zostać w domu, bo tutaj tej nocy i kolejnego dnia będzie bardzo niebezpiecznie. Dopiero poniedziałek może okazać się spokojniejszy. O panującej sytuacji dadzą mi znać telefonicznie.
Płacz, smutek i ból
Minęliśmy Abubu. Ludzie byli inni niż zazwyczaj, opanowani przez strach. Dzieci przerażone i ciche. Terror śmierci dał się odczuć także tu, w wiosce oddalonej od Akol Jal o 6 kilometrów. Mayom wyjaśnił mi, że zastrzelony siostrzeniec Mary Amer pochodził właśnie z Abubu. Przejechaliśmy między ubogimi domostwami, obok szkoły podstawowej dla dwadzieściorga dzieci. Szkoła mieści się „pod drzewem” i na jej wyposażeniu jest namiot UNICEF z małym zadaszeniem, kilka żerdzi, na których w czasie roku szkolnego siedzą i uczą się dzieci. Ta szkoła służy jako lower primary (klasy 1-3). By uczyć się dalej, dzieci muszą dochodzić albo do naszej szkoły w Akol Jal, albo do szkoły w Rumbek. W każdą stronę mają 6 kilometrów.
Mijając ubogie, ledwo trzymające się na wietrze zadaszenia, pod którymi mieszkają uchodźcy z północy, z Chartumu, dotarliśmy do drugiej studni w wiosce Abubu, wokół której jak zawsze było wiele dzieci czerpiących wodę. Z tego miejsca było już widać oddalony o około 300 metrów dom rodzinny siostry Mary Amer, a także około 70-80 kobiet z dziećmi i kilku mężczyzn. Zgromadzeni na placu przed chatą czekali na zbliżający się samochód.
Do tej pory niemal codziennie, kiedy przejeżdżaliśmy, spotykaliśmy tu tylko dzieci, które witały nas uśmiechami i okrzykami: „Kawaja, kawaja, kawaja” („Biały, biały, biały”). To popołudnie przyniosło jednak coś innego. Głośny płacz, zawodzenie, łzy, żal, smutek, rozczarowanie, ból... Sam się rozpłakałem, próbując powstrzymać łzy. Widziałem wiele filmów ukazujących dramaty śmierci, zwłaszcza w Afryce. To były przerażające sceny, jak w filmach Hotel Rwanda czy Kaznodzieja z karabinem. Tu jednak uczestniczyłem w wydarzeniu, które dotykało serca.
Cicha modlitwa zza kierownicy samochodu wznosiła się do nieba: o pokój, o przebaczenie, o miłość. Każdy, kto zaglądał do auta, tonął we łzach. Ludzie oczekiwali, by przyniesiono ciało siedemnastoletniego chłopca z obozowiska dla krów. Jednak już teraz zaczęła się żałoba. Niektóre kobiety śpiewały, witając Mary Amer i przybyłą wraz z nią jej siostrzenicę. Ten widok był najbardziej dramatyczny: Mayom wręcz wyciągnął tę kilkunastoletnią dziewczynę z samochodu za ręce. Kiedy upadła na ziemię, przeciągnął ją o jakieś 3 metry pod drzewo. Wszyscy patrzyli na to, jakby to było coś zwyczajnego, codziennego. Nie wiem, czy nie chciała wysiadać, czy bała się tego, co miało nastąpić, kiedy zobaczy ciało swojego brata zastrzelonego kilka godzin wcześniej. Ciała co prawda jeszcze nie było, ale widać było, że wszelkie siły ją opuściły.
Za nią z samochodu chwiejnym krokiem wyszła Mary Amer. Ta silna kobieta, która całymi dniami pracuje na plantacji, teraz wydała się słaba i wiotka jak gałązka na wietrze. Po wyjściu z auta upadła na ziemię. Kobiety pomogły jej podnieść się i przejść pod drzewo, gdzie usiadła. Nie wychodziłem z samochodu. Modliłem się. Siedziałem za kierownicą dotknięty tą sytuacją i dramatem ludzi, którzy właśnie chwilę temu stracili kogoś bliskiego. Wszyscy zeszli z pickupa. Mayom dał znać, że możemy jechać. Chciałem złożyć kondolencje rodzinie, ale to nie był najlepszy moment. W dalszej drodze Mayom szerzej przedstawił mi sytuację.
Niekończący się odwet
Jak się okazało, trzy dni wcześniej, w środę, po drugiej stronie miasta zostało zabitych dwóch pasterzy z klanu Panyon. Za tę śmierć odpowiedzialnością obarczono wojowników z wioski Akol Jal, należących do klanu Amonom. Jak to bywa tutaj, ze strony Panyon można było spodziewać się ataku na kogoś z naszej wioski. I stało się. Ta trzydniowa cisza i wyczekiwanie przyniosły brzemienne w skutki dramaty dla dwóch osób z klanu Amonom, gdyż wraz z siostrzeńcem Mary Amer zginął jeszcze jeden chłopak.
A zatem bilans strat i śmierci wyrównał się po obu stronach, lecz zemsta przynosi z sobą o wiele więcej niż tylko bilans strat i śmierci na zasadzie „oko za oko, ząb za ząb”. To, co dzisiaj dokonało się w obozie dla krów należącym do klanu Amonom, jest otwarciem kolejnego rozdziału odwetu. Jak określił to nasz tłumacz pochodzący z Akol Jal: „nigdy niekończącego się odwetu, bo śmierć trzeba pomścić śmiercią!”.
Tak wiele mówimy o pokoju i o przebaczeniu, o miłości, bez której nie ma przyszłości. Pozostaje pytanie: „Dlaczego tracić życie, skoro można żyć w pokoju, cieszyć się sobą nawzajem i tym, co mamy?”. Każda Eucharystia, kazanie czy spotkanie to okazja, by przekazywać sobie nawzajem orędzie ewangelicznego pokoju.
Dzisiaj, mimo że byłem totalnie bezradny wobec problemu kultury, w której żyję zaledwie rok, polecam to wszystko, co przeżyłem, widziałem i słyszałem, św. Józefinie Bakhicie i św. Piotrowi Faberowi, patronom naszej misji w Sudanie Południowym, prosząc o dar przebaczenia, pokoju i miłości dla ludzi plemienia Dinka, ponieważ zarówno klan Panyon, jak i klan Amonom należą do tego samego plemienia Dinka Agar, a więc są – jak mówią sami o sobie – jedną wielką rodziną. Nie wiem, w imię czego wciąż poprzez zemstę i śmiercionośny odwet zadają sobie nawzajem ból? Niech więc przebaczenie, pokój i miłość zagoszczą na tej tak mocno dotkniętej konfliktem sudańskiej ziemi.
Proszę o modlitwę
o. Tomasz Nogaj SJ