Jesteś tutaj

Odbudowa Centrum Formacji Zawodowej w Tsiroanomandidy

o. Tadeusz Kasperczyk SJ
05.11.2015

Mówią, że brak wieści to dobre wieści. Może to i prawda, ale zbyt długo bez wiadomości to też niedobrze, a nawet niegrzecznie. Mówi się jednak także, że lepiej późno niż wcale. Korzystając z tej racji, chcę – choć pobieżnie – napisać, co się u mnie dzieje.

Nowe zadania

Najpierw bardzo serdecznie dziękuję za pamięć w modlitwie i za wszelkie wsparcie materialne, jakie do mnie dociera, a bez którego byłoby mi bardzo trudno pracować, szczególnie w nowych warunkach. Po trzech latach pracy w Centrum Formacji Zawodowej w Bevalala koło Antananarivo, stolicy kraju, znalazłem się w nowym i bardzo odmiennym miejscu – w Tsiroanomandidy, mieście oddalonym o 220 km od stolicy. Tu również jest Centrum Formacji Zawodowej (CFP), filia centrum w Antananarivo, z tym że o wiele mniejsze. Organizujemy w nim dla młodych ludzi z okolicy roczny kurs pogłębiania wiedzy z zakresu uprawy i hodowli. Działa tu również otwarte cztery lata temu liceum rolnicze. Mamy też opustoszałe gospodarstwo. Kilka lat temu w Tsiroanomandidy była dobrze prosperująca hodowla zwierząt i zaplecze paszowe dla CFP, które obok działalności edukacyjnej prowadziło też dużą farmę wraz z hodowlą bydła, trzody chlewnej i drobiu.

Staż dla absolwentów szkół zawodowych

Jak to się stało, że zaczęliśmy organizować staż dla absolwentów CFP? Złożyło się na to wiele spraw. Dla mnie jednak najważniejsza była myśl zawarta w zasłyszanym kiedyś zdaniu, że młodzi, którzy zdobędą wykształcenie i wrócą w rodzinne strony, nie wykorzystają zdobytej przez siebie wiedzy i na niewiele przydadzą się im wszelkie dyplomy. Struktury i tradycje rodzinno-klanowe, z jakimi spotykamy się na Madagaskarze, nie pozwalają młodemu człowiekowi zastosować w praktyce tego, czego się nauczył w szkole czy na studiach. Patrząc któregoś dnia na przygotowujących się do egzaminów w naszej szkole w Bevalala, pomyślałem: „No i po co wam to, skoro większość z was nie będzie mogła z tego skorzystać? Kiedy wrócicie do domu, to i tak będziecie musieli robić to, co wam Ray aman-dreny – rodzice albo starszyzna rodowa poleci”.

Wtedy przyszła myśl, by zaproponować naszym absolwentom odbycie kilkumiesięcznego stażu albo praktyki w Centrum Formacji Zawodowej w Tsiroanomandidy. Tu wykorzystując to, czego się nauczyli w szkole, i sięgając po radę osób z doświadczeniem w tej dziedzinie, będą mogli rozwinąć skrzydła i wypróbować w praktyce swoją wiedzę teoretyczną z dziedziny prowadzenia gospodarstwa, uprawy i hodowli zwierząt. Bez presji rodziny, starszyzny rodowej czy tradycji będą mogli nauczyć się jej praktycznego zastosowania. Któregoś dnia zebrałem studentów trzeciego roku naszego studium Formacji Zawodowej i przedstawiłem im mój pomysł. Na 42 studentów zainteresowanie wyraziła więcej niż połowa. Chętne 24 osoby w pierwszej chwili mnie wystraszyły, bo tak naprawdę nie miałem wtedy jeszcze żadnych potrzebnych na ten cel funduszy. Wierząc, że Bóg zawsze pomaga tam, gdzie chce się czynić dobro – a to moim zdaniem dobre i bardzo potrzebne działanie – oraz ufając, że znajdą się dobrzy ludzie, którzy przyjdą nam z pomocą, podjąłem się ochoczo realizacji mojego pomysłu. Zaoferowałem ochotnikom następujące rozwiązanie: damy im utrzymanie i dach nad głową w zamian za ich pracę w Centrum Formacji.

Po kilku miesiącach grupa 24 ochotników zmniejszyła się do 12 osób, potem do 10, na koniec zostały tylko 4 osoby. Od 13 września 2014 roku zamieszkaliśmy wszyscy na tym „odludziu” w Tsiroanomandidy i zabraliśmy się do działania.

Centrum Formacji Zawodowej w Tsiroanomandidy

Moja decyzja o zaangażowaniu w odbudowę podupadającego już Centrum Formacji Zawodowej w Tsiroanomandidy wiąże się także z przemyśleniami i refleksją wokół polecenia Pana Jezusa, które dał swoim uczniom przed cudownym rozmnożeniem chleba:

Nie muszą odchodzić, wy dajcie im jeść (Mt 14, 16). Co oznaczają dla mnie te słowa? Pan Jezus chciał w ten sposób powiedzieć Apostołom, że potrzebuje ich, by rozmnożony chleb zanieśli wszystkim głodnym, którzy na pustkowiu słuchali Jego nauki. Uczniowie mieli też zebrać resztki, by nic się nie zmarnowało.

Na ziemiach Madagaskaru – jak mi się wydaje – mogłoby urosnąć prawie wszystko. A jednak tak nie jest. Mieszkańcy tego kraju nie mają żywności pod dostatkiem. Wielu ludzi cierpi tu głód, wielu z głodu nawet umiera. Myślę, że warto byłoby pokazać wszystkim, że także na Madagaskarze można pracą rąk własnych zapewnić sobie żywność. „Pan daje wzrost” i pomnoży wszystkie dobre wysiłki w zdobywaniu „codziennego chleba”, którym dla Malgasza jest ryż. Potrzebne jest jednak podjęcie pewnych starań i wysiłku. Ważne jest również korzystanie z dorobku – wiedzy i doświadczenia – innych, dzięki czemu praca staje się bardziej efektywna i daje lepsze rezultaty. Po to właśnie jest Centrum Formacji Zawodowej: ma uczyć, pokazać praktyczne zastosowanie przekazanej wiedzy i dać okazję do wypróbowania jej w działaniu, a potem zachęcać i mobilizować do podobnego działania w swoim środowisku.

Prowizoryczna adaptacja Centrum Formacji Zawodowej

Budynki, w których mieliśmy zamieszkać w Tsiroanomandidy, wymagały kapitalnego remontu. Wybudowane przed dwudziestu paru laty z wypalanej cegły, kiedyś bardzo solidne, teraz były już mocno sfatygowane. W klimacie Madagaskaru nie brak wszelkiego rodzaju insektów, szczególnie mrówek i termitów, które zdążyły się wprowadzić do zabudowań zamieszkiwanych tylko od czasu do czasu. Termity doszczętnie zniszczyły drewniane futryny drzwi i okien. Pod dachem z kolei zamieszkały nietoperze, a o ich obecności świadczyły sypiące się na nasze głowy ziarenka zgranulowanych i wysuszonych w poddachowej spiekocie odchodów nietoperzy. W budynku nie było też wody ze względu na pękniętą w którymś miejscu instalacji rurę – pękniętą rurę trzeba było odnaleźć i naprawić.

Najważniejszą bolączką wymagającą natychmiastowej interwencji okazał się jednak brak w domu elektryczności i światła. Można powiedzieć, że prąd w tutejszych warunkach to luksus. Ale młodzi ludzie, którzy musieli jeszcze dokończyć swoje prace dyplomowe, tego luksusu bardzo potrzebowali. Trudno im było po całodziennej pracy w gospodarstwie i na roli wieczorami fatygować jeszcze oczy przy wątłym świetle, które daje świeczka albo lampa naftowa. A słońce zachodzi tu już między 18.00 a 18.30 i robi się wówczas zupełnie ciemno. Bez światła nie da się wykorzystać z pożytkiem długich wieczorów.

Jednak dzięki Bogu i pomocy drogich naszych Darczyńców któregoś dnia z kranu popłynęła woda, i to ciepła, a nad głowami zapaliły się oszczędnościowe żarówki, dzięki zainstalowanym panelom słonecznym i akumulatorom. Myślę, że wielu spośród tych, którzy tu przybyli, nie miało takiego „komfortu” w swoich rodzinnych domach.

Pierwsze inicjatywy

Pierwsze dni i tygodnie naszej obecności tu były bardzo urozmaicone. Jedni wyruszali w teren, by gromadzić sadzonki manioku kupione od rolników z sąsiedztwa, które miały być zasadzone po pierwszym deszczu. Inni poszli „śladami zebu” (lokalnego bydła), by od jego hodowców kupić kilka taczek obornika. Inni z kolei przygotowywali poletka do wysiewu ryżu, który po wykiełkowaniu miał być przesadzany na odpowiednio przygotowane ryżowiska. Zagony, które nie nadawały się na ryżowiska z powodu braku dopływu wody i wodnej regulacji, były przygotowywane pod kukurydzę, orzeszki ziemne i soję. Kilka grządek zostało przeznaczonych także pod wysiew nasion warzyw: marchwi, cebuli, pomidorów, a nawet ogórków.

Mimo całodziennego trudu, wieczorem znajdowaliśmy kilka chwil, aby usiąść razem, podziwiać piękne tu zachody słońca i podzielić się doświadczeniami przeżytymi podczas całodziennej pracy. Po szybko przygotowanej kolacji była chwila na dopisanie kolejnych zdań w pracach dyplomowych, zanim naładowane w ciągu dnia energią słoneczną akumulatory się nie wyczerpały. Kiedy jednak nasza „elektrownia” zaczęła dawać znaki, że baterie słoneczne już są na wyczerpaniu, trzeba było szybko kończyć pisanie i udać się na odpoczynek. Niestety czasem nie było nawet możliwości postawienia „kropki nad i”, bo światło nagle gasło. „Kropka” musiała zatem poczekać do następnego dnia.

To, co nas wszystkich łączy

Nasz dzień rozpoczynał się wcześnie. Kiedy tylko na linii horyzontu pojawiały się pierwsze promyki słońca, trzeba było rozpalić ogień, by przygotować śniadanie i obiad. Na szczęście z menu nie było problemów. Na śniadanie ryż, na obiad ryż, na kolację ryż... Różnica polegała tylko na tym, że raz był on bardziej wodnisty, innym razem suchy, kleisty albo dla urozmaicenia przypalony – bardziej lub mniej.

Naszym stałym punktem dnia była codzienna Msza św. o godzinie szóstej rano. Mimo że w grupie nie wszyscy byli katolikami (byli wśród nas także protestanci), nikt na to nie zwracał uwagi. Msza św. była naszym wspólnym spotkaniem z Bogiem przed rozpoczynającym się dniem. Kto był na Madagaskarze, zapewne zauważył, że podziały ze względu na wyznawaną religię są tu mało widoczne. Kwestia wyznawanej religii nie jest dla Malgaszów najważniejsza, dlatego nie wpływa na ich zachowanie, nie generuje „niechęci” czy negatywnych nastawień. Mieszkańcy Czerwonej Wyspy są dla siebie najpierw Malgaszami, a dopiero potem przychodzi wszystko inne. Powiedzą: Andriamanitra [wym. Andziamanicza] to jest Bóg nas wszystkich. Tak samo Boga nazywają katolicy, protestanci czy świadkowie Jehowy i animiści.

Msza święta i wiejskie „zebrania”

Moja praca w dni powszednie polega na obecności wśród młodych i organizowaniu dla nich codziennych zajęć. Kiedy tu przybyłem, od samego początku odwiedzałem sąsiadów, aby zawrzeć z nimi znajomości. Mój poprzednik, włoski jezuita, mieszkał na miejscu, w Tsiroanomandidy. Stąd w każdą niedzielę udawał się w odwiedziny do okolicznych wiosek. Wokół Tsiroanomandidy jest 6 miejscowości, które odwiedzał: Ankaditapaka, Besaiky, Ankofay, Ampararano, Ambarovatry i Bematazana. W każdej z nich znajduje się kościół, to znaczy budynek, który w ciągu tygodnia służy za szkołę, a w niedziele ludzie gromadzą się w nim na modlitwie. Niezależnie od tego, czy jest ksiądz, czy go nie ma, wierni przychodzą, bardziej lub mniej licznie. Zawsze jednak ktoś przychodzi. Być może jest to dla nich jedyny moment, kiedy spotykają się razem.

Czasem może to przypominać zwyczajne wiejskie spotkanie, ale zawsze jest w nim miejsce na modlitwę, na wymianę informacji o tym, co ktoś usłyszał, będąc w mieście. Radio należy tu do rzadkości, bo baterie trzeba wymieniać, a one są drogie. Poza tym bywa, że nie ma żadnego sygnału, a mieszkańcy danej wioski sami sobie wystarczają. To, co się dzieje w świecie, do nich nie przemawia. Jakie znaczenie może mieć dla nich informacja, że na Ukrainie jest wojna, skoro nawet nie wiedzą, gdzie leży Ukraina, jakiś nieznany kraj „andafy” – czyli za morzami. Albo informacja, że Papież pojechał tam czy tu, kiedy oni są u siebie, na Madagaskarze!

Spotkanie z szefem gminy

W moim 30-letnim misjonarskim „stażu” miałem okazje – jak to się tu mówi – „jeździć w tournée”. Podczas takiego „tournée” odwiedzałem różne wioski, by odprawić w nich Mszę św., wysłuchać spowiedzi – czyli duszpastersko posługiwać. Wtedy słyszałem wiele. Muszę jednak powiedzieć, że po tylu latach dziś na nowo poznaję Madagaskar, a jeszcze bardziej jego mieszkańców, ich kulturę, mentalność, zwyczaje i poziom życia. Spędzając kilka dni czy tygodni na Madagaskarze, nie można powiedzieć, że zna się ten kraj. Z biedą można spotka się wszędzie, podobnie z ludźmi szczęśliwymi czy cierpiącymi. Jednak sposobu, w jaki żyją Malgasze, nie można ani opowiedzieć, ani wyrazić przez film czy fotografie, jeśli się z nimi nie zamieszka, nie pozostanie na jakiś czas.

Kiedy przybyliśmy do Tsiroanomandidy, trzeba było się „zameldować” u „szefa gminy”. Pojechaliśmy do sąsiedniej wioski, gdzie mieszka ów „szef”. Zastaliśmy go na progu, bo wychodził właśnie w pole. Kiedy nas zobaczył, zawrócił i przyjął nas u siebie w domu. Znalazł jakiś papier zapisany już z jednej strony (zapomniałem, a raczej nie wiedziałem, że trzeba przynieść ze sobą kartkę papieru formatu A4) i każdy z nas musiał podać swoje dane osobowe, numer dokumentu tożsamości (paszportu) itd. Na koniec podziękował nam za przybycie, zapewnił o pomocy, jeśli będziemy takowej potrzebować, włożył kartkę do starego zeszytu, mówiąc, że wszystko później przepisze. Ale jestem przekonany, że jeśli dziś chciałbym tę kartkę zobaczyć, byłoby to bardzo trudne.

Msza święta noworoczna

Na Madagaskarze przeżyłem już kilkadziesiąt razy święta Bożego Narodzenia, Nowy Rok czy Wielkanoc. Niezależnie od tego, czy było to w dużej wiosce, małym miasteczku, większym mieście, czy nawet w samej stolicy, „nie można było” zrobić pasterki o północy. Dlaczego? Ponieważ panowało przekonanie, że wierni nie przyjdą. I chyba by nie przyszli.

Na koniec 2014 roku napisałem na tablicy ogłoszeń naszego Centrum w Tsiroanomandidy, że 31 grudnia będzie Msza św. na zakończenie starego roku o 23.30. Jeszcze byliśmy przy stole i jedliśmy kolację, kiedy za domem usłyszałem pierwsze głosy dzieci i młodych ludzi. O godzinie 21.00 było już kilkadziesiąt osób, które przyszły na Mszę o 23.30. Siedzieli w ciemnościach naszej „bazyliki” (tak nazwałem hangar służący za garaż na maszyny rolnicze, w którym w niedziele odprawiam Eucharystię) i śpiewali kolędy. By im umilić czas oczekiwania, wyświetliłem na wideo film pt. „Historia trzech drzew”1.

Po skończonym seansie do rozpoczęcia Mszy została jeszcze prawie godzina. Wszyscy jednak siedzieli i śpiewali, przeplatając swoje modlitwy opowiadaniem wymyślonych czy z życia wziętych „zabawnych historyjek”. Msza rozpoczęła się prawie punktualnie. Katechista, który głosił homilię, skończył ją, gdy dochodziła północ. Wtedy wszyscy podali sobie ręce i życzyli sobie szczęśliwego Nowego Roku. Msza św. dobiegła końca. Tańce i śpiewy wiernych trwałyby pewnie do białego rana, gdyby nie „nasza elektrownia”, która nawaliła i zabrakło światła.

Pierwsze żniwa i czas rozstania

Czas szybko mija. Widać to po ryżowisku, które najpierw się zazieleniło, a potem powoli zaczęło żółknąć. Stojące kłosy obciążone ziarnem ryżu zaczęły chylić się ku ziemi. Trzeba przygotowywać się do żniw. Na szczęście nie będziemy zbierać ryżu z wszystkich poletek w tym samym czasie, ale w kolejności obsadzania poszczególnych zagonów – w ciągu czterech miesięcy. W tym samym czasie młodzi musieli powrócić na uczelnię, by obronić swoje końcowe prace i odebrać dyplomy. Nasza ekipa się uszczupliła, ponieważ niektórym jej członkom uczelnia zaproponowała pracę. Musieli więc wybierać. Taka okazja nie zdarza się przecież często. Nie mogłem im przeszkodzić. Wybór należał do nich. Mają już przecież po dwadzieścia parę lat, życie stoi przed nimi otworem, a każdy miesiąc jest dla nich bardzo ważny. Życząc sobie szczęśliwego Nowego Roku, trzeba było życzyć sobie wzajemnie powodzenia na przyszłość.

Czas, deszcz, solidna praca młodych zaczęły przynosić oczekiwane owoce. Powoli na naszym stole zaczęły pojawiać się ogórki, pomidory, sałata… Spożywaliśmy już tylko własne produkty. W końcu przyszedł czas zbiorów ryżu. W żniwach pomogła nam też młodzież z liceum rolniczego. Któregoś dnia, już przed piątą rano, usłyszałem głosy ludzi. Dało się odczuć gorączkową atmosferę panującą na podwórku. Każdy coś ze sobą zabrał: sierpy, sznury, duże maty oraz puste, 200-litrowe metalowe beczki. Krótką modlitwą rozpoczęliśmy żniwa.

Jedna ekipa żeńców ścinała ryż sierpami, druga wiązała go w wielkie i ciężkie snopy. Inne osoby na głowach przynosiły ryżowe snopy na miejsce omłotu, gdzie pracowała trzecia ekipa – młocarze. Powoli pustoszały kolejne poletka ryżowe. Metalowe beczki, o które obijano snopki ryżu, powoli ginęły w „roju” opadających z łodyg ziaren.

Tego dnia na całym ryżowisku roiło się od robotników. Jedni przygotowywali poletka ryżowe do przepikowania nowych sadzonek ryżu, inni trudzili się przy wsadzaniu 10-dniowych sadzonek ryżu do jednolitej masy błotnej. Inni z kolei na obsadzonych już zagonach radełkowali kilkutygodniowy ryż, zaś w oddali kilka kobiet przygotowywało posiłek dla ponad 60-osobowej grupy pracujących. Po krótkim posiłku cała ekipa wróciła na pola, by zebrać to, co było zaplanowane na dziś, a potem jeszcze spakować do worków omłócone ziarna i odwieźć je do spichlerza. Dla młodych stażystów było to pierwsze doświadczenie zbierania plonów, których byli autorami od samego początku aż do zbiorów.

Za kilka tygodni, kiedy susza zatrzyma wszelkie prace polowe, młodzi stażyści wrócą do swoich rodzin, by tam móc się pochwalić własnym doświadczeniem i osiągnięciami. Będą przekonywać swoje środowiska o skuteczności nowoczesnych, wyuczonych w naszym Centrum metod prowadzenia gospodarstwa rolnego. Będą zachęcać do porzucenia tradycyjnej metody przekazywanej z ojca na syna, która jest w tutejszej rzeczywistości mało skuteczna, na korzyść nowoczesnej, którą opanowali w teorii i w praktyce.

Nasze osiągnięcia, potrzeby i plany na przyszłość

Tym razem z doświadczenia mogli skorzystać tylko niektórzy – ci, których interesowało rolnictwo. Dla hodowców nie mieliśmy jeszcze takich możliwości. Ufam, że w roku przyszłym taką możliwość będą mieć już wszyscy chętni, zarówno w sektorze rolniczym, jak i hodowlanym. Pierwszy rok, który stażyści spędzili w naszym Centrum, ubogacił ich o nowe doświadczenia. Sami wiele się nauczyli, przede wszystkim od strony praktycznej. Ponadto pracując z okoliczną ludnością, mogli wnieść w ich życie coś nowego, dać im okazję do nowych cennych doświadczeń. Dla mnie natomiast był to rok przygotowania do dalszej i bardziej odważnej działalności. Zbiory, jakie mamy aktualnie, pozwolą nam pokryć wiele wydatków, ale przede wszystkim zapewnią paszę dla zwierząt na przyszły rok. Kukurydza oraz maniok, które uprawialiśmy, to baza do produkcji wszelkiego rodzaju pasz.

Podobnie jak w Centrum Zawodowym w Bevalala, także w Tsiroanomandidy chciałbym otworzyć centrum dla młodych ludzi, którzy szukają możliwości pogłębienia swojej wiedzy z rolnictwa i hodowli. Tym bardziej że jest to region rolniczy. Zrealizowanie mojego zamiaru łączy się jednak ze znaczącymi nakładami finansowymi. Budynek zakwaterowania przyszłych stażystów wymaga gruntownego remontu, a zabudowania gospodarcze – przebudowy i amelioracji. Trzeba również rozbudować instalację paneli słonecznych i akumulatorów dla pozyskiwania energii elektrycznej. Obecna instalacja jest niewystarczająca na nasze potrzeby. Mamy problem z opałem dla naszej kuchni. Worek węgla drzewnego, który jest tu bardzo drogi, nie wystarczy na długo, gdy ma się większą grupę stażystów na utrzymaniu. W dodatku na Madagaskarze istnieje bardzo duży problem deforestacji i związanej z nią erozji, czego przyczyną jest także wyrąb drzew na produkcję węgla drzewnego.

Potrzeba założenia biogazowni

Kiedyś, na początku mojego pobytu w Bevalala, widziałem urządzenie do produkcji gazu ekologicznego. Biogazownia ta była właściwie zupełnie zniszczona i już nie funkcjonowała. Nie dawała mi jednak spokoju i chciałem się dowiedzieć, dlaczego nie działa. Zabrałem się do sprawdzenia rur urządzenia i udało mi się go uruchomić. Obecnie biogazownia ta, gromadząc gaz z fermentacji metanowej świńskiej gnojowicy, jest źródłem surowca energetycznego dla dużej kuchni mogącej przygotować posiłki nawet dla 50 osób. Nie potrzeba już ani kawałka drewna, nie ma także w kuchni uciążliwego dymu.

Marzy mi się taka biogazownia także w Tsiroanomandidy. Rozwiązałaby ona jeden z naszych ważnych problemów: niedobór węgla drzewnego. Takie urządzenie, w gorącym klimacie Madagaskaru, gdzie fermentacja odbywa się znacznie szybciej, byłoby idealnym rozwiązaniem. Materiał – świńska gnojowica – do metanowej fermentacji nie stanowi dla nas problemu, skoro na naszej farmie hodujemy również trzodę chlewną. Problemem jest tylko – jak zwykle – odpowiednia ilość gotówki na zakup potrzebnych do budowy tego urządzenia materiałów.

O. Tadeusz Kasperczyk SJ,

dyrektor i zarządca

Centrum Formacji Zawodowej

w Tsiroanomandidy

1. Komentarz wykorzystany w filmie był publikowany w numerze 2011/2 „Misyjnego Szlaku”.

Jeśli ktoś miałby wolę wesprzeć finansowo odbudowę Centrum Formacji Zawodowej w Tsiroanomandidy, ofiarę na ten cel może kierować na konto Referatu Misyjnego:

Referat Misyjny Towarzystwa Jezusowego

Prowincji Polski Południowej

Mały Rynek 8

31-041 KRAKÓW

Konto nr: 50 1240 2294 1111 0010 2222 3570

z dopiskiem: „na Centrum Formacji Zawodowej w Tsiroanomandidy”.