Przyjedź, to zobaczysz ...
Byłam ciekawa, jaki jest Madagaskar. Niejednokrotnie próbowałam wyobrazić sobie, jak wygląda życie na misjach, jak żyją ludzie, wśród których biały misjonarz jest rzadkością. Kiedy mój brat Tadeusz, misjonarz jezuita pracujący od 1987 roku na Czerwonej Wyspie, przyjeżdżał na urlop, często pytałam go, jak wygląda na Madagaskarze zwyczajna codzienność. W odpowiedzi najczęściej słyszałam: „Przyjedź, to zobaczysz”.
Tyle że tak daleka podróż wydawała mi się czymś absolutnie nierealnym i szczerze mówiąc, nawet nie marzyłam o takim wyjeździe. Gdy jednak moi znajomi po raz kolejny wybierali się na Madagaskar w celach turystycznych, na wieść o tym brat napisał krótko: „Zrób wszystko, żeby się z nimi zabrać”. Ale nie potraktowałam serio tej propozycji i nawet nie zamierzałam komukolwiek o niej mówić. Tymczasem zachęta: „Zrób wszystko” dobijała się raz po raz do mojej świadomości. W końcu przedstawiłam propozycję wyjazdu moim zakonnym przełożonym, spodziewając się raczej odmowy. Wiadomo, podróże za granicę, i to tak daleko, w naszych zakonnych warunkach są raczej rzadkością.
Kiedy otrzymałam pozwolenie i uświadomiłam sobie, że mój wyjazd jest możliwy, ogarnął mnie lęk i tylko radość brata dodawała mi odwagi. Zachęcały mnie też słowa kapłana, który pracował przez pewien czas na misjach w Afryce: „Wiem, co to znaczy odwiedzić misjonarza”.
Niemożliwe stało się rzeczywistością
Czas płynął, a na drodze do realizacji planów wyjazdowych zaczęły pojawiać się przeszkody. Niespodziewanie ojciec pani Lucyny, z którą miałam podróżować, znalazł się w szpitalu i wkrótce zmarł, a potem zbliżały się święta Bożego Narodzenia, a więc czas raczej niesprzyjający wyjazdom. Pojawiały się inne okazje, ale również znikały, a wiadomo, że sama nigdy nie odważyłabym się na taką wyprawę. Byłam pewna tylko jednego: jeśli wolą Pana będzie, bym pojechała, On wszystkim pokieruje.
I nie zawiódł mojej ufności, a Opatrzność i Bożą opiekę odczuwałam na każdym kroku zarówno w czasie podróży, jak i podczas trzytygodniowego pobytu na Czerwonej Wyspie na przełomie lipca i sierpnia 2014 roku. Przyjechałam, zobaczyłam… i przekonałam się, że brat miał rację. Niełatwo jest opisać słowami tamtejszą rzeczywistość. Zetknięcie się z nią pozwoliło mi odkryć nowy, żywy obraz Kościoła misyjnego. Wprawdzie to zbyt krótki okres, by pokusić się o jakąś bardziej wnikliwą ocenę, ale żywe uczestnictwo we Mszy świętej tamtejszych chrześcijan mogłoby niejednokrotnie zawstydzić naszą bierność, a czasem i znudzenie.
Liturgia trwa tam o wiele dłużej, nikt jednak nie opuszcza zgromadzenia przed zakończeniem nabożeństwa, co u nas nie jest rzadkością. I ten piękny śpiew… Mógłby stać się potwierdzeniem słów Goethego: „Gdzie słyszysz śpiew, tam wstąp, tam dobre serca mają, źli ludzie – wierzaj mi, ci nigdy nie śpiewają…”. Wzruszająca jest też procesja z darami, w którą włączają się wszyscy, niosąc ze śpiewem swój „wdowi grosz” do puszki przed ołtarzem.
Niecodzienne widoki
Madagaskar – wyspa kojarząca się z egzotyką, pięknymi krajobrazami, oryginalnymi kameleonami i lemurami, o których wiedzą nawet przedszkolaki – jest jednym z najbiedniejszych, jeśli nie najbiedniejszym krajem w świecie. Ziemia ceglastego koloru jest tam urodzajna i – jak mówią – rośnie na niej wszystko, co się w nią wsadzi, oprócz łopaty. Wielu więc stara się sadzić różne warzywa, ale dla Malgaszów podstawą codziennego pożywienia jest ryż, żmudnie uprawiany na błotnistych zagonach i suszony podobnie jak ziarna kawy na matach rozłożonych na skraju szosy.
Wzdłuż wąskich miejskich uliczek, które nie mają nazw, podobnie jak przy drogach prowadzących przez wioski stoją sklepiki wyglądające jak nasze odpustowe kramy. Na niewielkich blatach czy nawet bezpośrednio na ziemi wyłożony jest skromny towar, najczęściej owoce, proste produkty spożywcze czy artykuły pierwszej potrzeby. Życie tu tętni od rana do wieczora, ruch jest duży, niekiedy trudno przebić się samochodem przez zatłoczone uliczki.
Większość mieszkańców Madagaskaru to ludzie młodzi. Mnóstwo jest tu też dzieci: często nieumyte, nierzadko przyodziane w podarte ubranie, zadowalające się prymitywnymi zabawkami, ale otwarte, ufne i radosne. Wystarczy na chwilę przystanąć przy drodze, a już – nie wiadomo skąd – wyłaniają się całe gromadki ciekawskich dzieciaków, które czekają na cadeau (czyt. kado), czyli podarek. Nawet najmniejszy cukierek jest wystarczającym prezentem, którym dzielą się z innymi. Dla najmniejszych dzieci i niemowląt nie ma wózków. Przymocowane do swoich mam chustą na swój sposób uczestniczą w ich życiu i pracy, kiedy na przykład w pobliżu glinianych chatek, na żarzących się węglach, w niewielkich kociołkach przygotowują jedzenie dla licznej rodziny. Maluchy nie płaczą. Pewnie czują się przy mamie bezpieczne i kochane.
Dobrze, jeżeli w okolicy znajduje się rzeka. W jej pobliżu koncentruje się życie. Woda jest w niej mętna i zabrudzona, ale służy do wszystkiego: gotowania, prania i kąpieli. Nierzadko można spotkać kobiety niosące na głowach pojemniki z wodą albo dzieci wiozące na prowizorycznych wózkach napełnione gdzieś w odległej studni kanistry czy beczki. O zamożności mieszkańców świadczą stada często wychudzonych byków, zebu, kóz czy baranów pędzonych przez pasterzy całą szerokością drogi lub środkiem miejskich uliczek.
Podobnych obrazków z codziennego życia mieszkańców Madagaskaru można by przytoczyć wiele. Każdy z nich nasuwa niejedną refleksję.
Ogromne wyzwanie
Malgaska rzeczywistość „zanurzona w szarym trudzie” nasunęła mi na myśl słowa św. Pawła: „Całe stworzenie z upragnieniem oczekuje wyzwolenia, aż dotąd jęczy i wzdycha w bólach rodzenia, że i my również całą istotą swoją wzdychamy, oczekując odkupienia naszego ciała” (por. Rz 8, 18nn). Na Madagaskarze odkrywałam też prawdę o misyjnym posłaniu Jezusa: „Idźcie na cały świat i nauczajcie wszystkie narody” (Mt 28, 19) albo „Wy dajcie im jeść” (Łk 9, 13).
Zadanie to starają się wypełniać misjonarze także na malgaskiej ziemi. Pracujący na Madagaskarze ojcowie jezuici przede wszystkim prowadzą tam szkoły i – tak jak kiedyś na naszych ziemiach pierwsi zakonnicy – uczą Malgaszów sztuki agrarnej. Potrzebne jest jednak materialne zaplecze, którego nie można się spodziewać od rządu. Ubogich rodziców uczniów również nie stać na konieczne opłaty. Dlatego pewnym rozwiązaniem mogą być dochody uzyskane z upraw rolnych czy hodowli. Temu służyć ma Centrum Formacji w Tsiroanomandidy, dokąd przez swoich przełożonych został posłany mój brat i gdzie teraz pracuje. Pisał o tym dość szczegółowo w poprzednim „Informatorze Misyjnym” (2014/2[10]). W lecie 2014 roku mogłam zobaczyć, jak wygląda obecnie to miejsce.
Poza bezkresnym obszarem suchej trawy, który trzeba zagospodarować, i pustymi pomieszczeniami, w których kiedyś było bydło, nie ma tam nic. Trzeba doprowadzić wodę, zainstalować prąd i… całą resztę. Potrzeba wyobraźni, wysiłku, a przede wszystkim Bożej i ludzkiej pomocy. Ufam, że św. Józef, który będzie głównym Gospodarzem Centrum, wyprosi Bożą pomoc i „uruchomi” ludzkie serca, przez które okaże swoje orędownictwo. Ze swej strony zapewniam, że będę Go codziennie o to prosić. A wiem, że jest solidnym Opiekunem i nie lubi odmawiać.
Bł. Jan Beyzym
Chciałabym jeszcze wspomnieć o wizycie w Maranie, gdzie znajduje się grób bł. Jana Beyzyma. Trudno powiedzieć: „grób”, bo choć doczesne szczątki ojca Beyzyma spoczywają w sarkofagu w pięknej, bocznej kaplicy, to jednak atmosfera tego miejsca emanuje jego żywą obecnością. Jakby tylko gdzieś „na chwilę” wyszedł. Widzialnie zastępuje go ojciec duchowny, który sprawuje duchową opiekę nad chorymi, a siostry ze Zgromadzenia św. Józefa i świecki personel opatrują rany Jezusa cierpiącego w trędowatych, wśród których są także dzieci.
W związku z przypadającą w 2012 roku setną rocznicą śmierci ojca Jana Beyzyma siostra Katarzyna (Francuzka) przygotowała piękną izbę pamięci, w której zgromadziła wiele pamiątek po niezwykłym fundatorze i budowniczym Marany. Nad wejściem widnieją słowa bł. Jana Beyzyma w języku polskim i francuskim: „Szpital nie jest dziełem człowieka, to Niepokalana go stworzyła i nim się opiekuje”.
W Jej opiece niech pozostają także wszyscy, których dane mi było spotkać na malgaskiej ziemi.
S. Krystyna Kasperczyk