Jesteś tutaj

Z dala od cywilizacji. Pocztówka z Zambii

Andrzej Leśniara SJ
17.09.2016

7 grudnia 2015, Chikuni

Wczoraj, kiedy wstałem, by otworzyć studio radiowe, spotkałem kilka osób czekających przed drzwiami naszego domu. Okazało się, że przyszli mieszkańcy Himukululu, bardzo odległej wioski.

Pamiętam, że w 1996 roku byłem tam, by przywieźć do szpitala bardzo chorą kobietę w ciąży. Wspinając się na wzgórze i zjeżdżając w dół, uderzyłem w pień drzewa, który był ukryty w trawie. Zgiąłem przedni drążek kierowniczy. Ludzie tu często ucinają drzewo na wysokości pół metra, bo tak łatwiej je ścinać. Tyle że jak się jedzie samochodem, pień często staje się zdradziecką przeszkodą, niszczącą przedni napęd, system kierowniczy albo chłodnicę. Po zderzeniu z pniem kazałem towarzyszącemu mi mężczyźnie iść przed samochodem i tak szczęśliwie dotarliśmy na miejsce, a potem przywieźliśmy chorą kobietę do szpitala.

Kilkanaście lat temu przyszła do nas delegacja tamtejszej społeczności z prośbą o otworzenie radiowej szkoły. Ojciec Tadeusz pojechał wówczas sprawdzić to miejsce i zdecydował, że ze względu na dużą odległość od centrum i złą drogę nie ma możliwości, by taki ośrodek tam monitorować i utrzymać.

Zapytałem ich teraz, o której wyruszyli z domu. Powiedzieli, że przed północą! Chcą otworzyć radiową szkołę dla dzieci i dorosłych. Przyszli rozmawiać w tej sprawie. Ponieważ miałem dużo różnych prac, do Himukululu zbadać sytuację pojechał ojciec Gregory. Wyruszył około dziesiątej rano i dopiero po jedenastej wieczorem zjawił się z powrotem. Droga tak zła, że przez ostatni odcinek jedzie się nie szybciej niż 5 kilometrów na godzinę.

Na miejscu czekała na niego cała grupa mieszkańców, ponieważ ogłoszono w radiu, że przyjedzie. Z rozmów wynikło, że nie chodzi im tylko o szkołę. W wiosce nie ma wody i mieszkańcy muszą chodzić po nią „do kamieni” – jak to określili. Każda rodzina ma prawo pójść po wodę tylko raz w tygodniu. Woda sączy się spomiędzy kamieni i trzeba czekać, aż napełni plastikowy kanister. Wychodząc o godzinie pierwszej w nocy, wracają z pełnym kanistrem o godzinie 5-6 rano. Wody używa się tam tylko do gotowania i picia. Nie wystarcza jej do mycia dla wszystkich w rodzinie, więc dzieci mają różne rany.

Niestety, jest problem, bo droga fatalna: góry, kamienie, koryta rzek. Nie ma możliwości, by dojechała tam wiertnicza ciężarówka. To drugie u nas takie miejsce: człowiek się zastanawia, dlaczego ludzie tam żyją. Mogliby się przecież przenieść bliżej, bo ziemi tu nie brakuje. Coś jednak jest z tych „korzeni” w nas. Jak widzi się takie miejsca, gdzie woda sączy się spod kamienia, a nie płynie z kurka, spontanicznie chce się dziękować Panu za dary przecież tak podstawowe, a które my mamy w obfitości. Z rozmów z ludźmi w wiosce wynika, że misyjne radio jest jedynym źródłem informacji, edukacji i ewangelizacji.

To już czwarta wioska, której mieszkańcy sami chcą wybudować kaplicę lub proszą, by przyjeżdżał do nich ksiądz.

Dzieci zapytane, dlaczego chcą się uczyć, mówiły, że będą mogły liczyć, czytać i że wybieleją (!). Okazuje się, że w ich mniemaniu, jeśli się zaczną uczyć i przybędzie im wiedzy, to staną się jak biali – ich skóra pojaśnieje.

Na zakończenie ojciec Gregory i towarzysząca mu „delegacja” dostali lokalny przysmak – owoce z drzewa masuku. Niestety, dowieźli niewiele, bo po drodze je skonsumowali. Na szczęście trochę mi się dostało, bo bardzo je lubię.