Jesteś tutaj

Powrót misjonarza z urlopu

Tadeusz Kasperczyk SJ
20.08.2016

Drodzy Przyjaciele i Dobroczyńcy!

Zanim podzielę się z Wami wrażeniami po powrocie na Madagaskar z urlopu, pragnę skierować do Was najserdeczniejsze „Bóg zapłać” za dobro, jakiego doświadczyłem od Was w czasie mojego pobytu w ojczystym kraju. Z wieloma z Was mogłem trochę porozmawiać, z innymi zamienić jedynie kilka słów „w przelocie”, jeszcze z innymi skrzyżować tylko spojrzenie podczas niedzielnej homilii. Składam serdeczne „Bóg zapłać” wszystkim, którzy umożliwili mi niedzielne spotkania z wiernymi w wielu kościołach, Księżom Proboszczom, Współbraciom… Za Wasze wsparcie modlitewne i materialne, które pomaga mi w codziennej pracy z Malgaszami, często pozostawionymi ich losowi, z ludźmi, o których nikt nawet nie myśli, z mieszkańcami wiosek odległych od miast, pozbawionych nieskażonej biologicznie wody pitnej, prądu czy innych niezbędnych środków do życia.

Trzymiesięczny pobyt poza Madagaskarem był czasem wypoczynku, ale opowiadanie o życiu Malgaszów i misjonarzy stawało się powoli uciążliwe, ze względu na częste zmiany miejsca. Wracały do mnie też różne przeżycia, tym bardziej że wielu słuchaczy moich homilii wspominało swoją podróż turystyczną na Madagaskar bądź ciekawe filmy o Czerwonej Wyspie. Zacząłem zadawać sobie pytanie: „Co tam się dzieje u mnie, na mojej misji, podczas gdy ja wypoczywam w mojej Ojczyźnie, wśród moich Krewnych i Przyjaciół?”. Wspominanie miłych chwil z podroży, być może dla niektórych z podróży życia, nasunęło mi myśl, że pracując na Madagaskarze, mam szansę przeżywać wiele razy to, czego inni mogli doświadczyć jeden jedyny raz… I tak powoli przyszła chęć powrotu, jakby zapominało się tę inną rzeczywistość, to trudne codzienne życie na Madagaskarze.

Jak bańka mydlana prysły wszystkie piękne wspomnienia i cały urok Madagaskaru, kiedy po kilkudziesięciu godzinach podróży znalazłem się znów na moim miejscu pracy w Centrum Formacji Zawodowej w Tsiroanomandidy. Była połowa grudnia, więc w Europie zaczynały się przygotowywania do świąt Bożego Narodzenia, na ulicach miast pojawiły się już światełka i choinki… A tu temperatura osiągająca w dzień 35 st. C w nocy nie spadała poniżej 28 st. O tym, że zbliżają się święta, można było wnioskować ze zwiększającej się liczby okazjonalnych robotników, którzy każdego dnia pojawiali się na naszym podwórku, szukając jakiejkolwiek pracy, by zarobić kilka ariary (malgaska waluta) i móc kupić coś do zjedzenia na święta lub jakieś świąteczne ubranie, nie nowe, bo zakupione „na chodniku”, z tak zwanej friperie (tandety) z używaną odzieżą. Dla większości Malgaszów przydrożna sprzedaż jarzyn i owoców, narzędzi codziennego użytku czy właśnie odzieży to jedyna możliwość zarobku.

Grudniowy czas żniw

Grudzień to u nas miesiąc ciężkiej pracy. Najpierw zbiory ryżu z pierwszego siewu po pierwszych deszczach, a zaraz potem przygotowanie ryżowiska na drugi siew. Niewiele jest czasu na te prace, bo kilka dni opóźnienia może bardzo zaszkodzić następnym zbiorom. Ryż potrzebuje wody, a deszcze z upływem dni są coraz mniej obfite. Mniejsza ilość wody odbija się na jakości i ilości zbioru. W sierpniu, jeszcze przed moim wyjazdem na urlop, obsadziliśmy kilka hektarów ryżowisk. Kiedy wróciłem, zastałem żniwa w pełni z całym ich „urokiem”. Tu robi się wszystko ręcznie i do żniw używa się sierpów. Ścinanie sierpem ryżu i układanie go w małe snopki to zadanie mężczyzn. Kobiety natomiast, a raczej dziewczęta, gromadzą owe mniejsze snopki w duże snopy po kilkadziesiąt kilo i na głowach przenoszą na miejsce, gdzie odbywa się młocka.

Ryżu nie suszy się przed omłotem. Na wolnej przestrzeni suszy się dopiero ziarno ryżu. Najlepszy do tego jest skraj asfaltowej drogi lub plac koło domu. Do młocki nie ma tu maszyn, a cepy, których kiedyś używali nasi ojcowie, nie zdają egzaminu w przypadku ryżu. Jak więc Malgasze sobie radzą? Ci, którzy nie mają innej możliwości, uderzają snopkami ściętego ryżu o kamień, by w ten sposób uwolnić ziarno od słomy. To metoda, po którą sięga ogromna większość rolników. Bardziej postępowi używają pustych 200-litrowych beczek po oleju silnikowym. I tak jak kiedyś młocarnia wędrowała od rolnika do rolnika, by omłócić zboże w kolejnych gospodarstwach, tak tu od rolnika do rolnika wędrują beczki, by młócić ryż. Jeśli centrum, w którym pracuję, nazywa się Centrum Formacji Zawodowej tj. także rolniczej, to chyba dlatego, że mamy kilka takich beczek. Dzięki temu zasługujemy na miano „centrum”.

Szczury, niszczejący sprzęt i wolontariusz z Francji

Jednak oprócz owych beczek mamy też inne narzędzia, czasem nawet o dużej wartości: dwa ciągniki, pług, glebogryzarkę, maszynę do oczyszczania terenu z niepożądanych krzewów i chwastów, przewracarkę do siana, a nawet kombajn do zbioru ryżu rosnącego nie w wodzie, a na polach. Jest bowiem wiele gatunków ryżu. Między innymi ryż suchy – „górski”, który może być uprawiany bez nawadniania, w terenach górzystych, również na nizinach, podobnie jak w Polsce żyto, i ryż mokry – „padi”, który jako roślina bagienna musi rosnąć w płytkiej wodzie. Jak na razie na Madagaskarze nie ma maszyn do zbioru tego drugiego gatunku ryżu i trzeba to robić ręcznie.

Wiele ze wspomnianych wyżej maszyn rolniczych, które ktoś kiedyś pozyskał dla naszego centrum, od lat nie było używanych. Czas zrobił swoje. Maszyny niszczały także dlatego, że nie było tu osób kompetentnych do ich obsługi. Straty powodowały też warunki klimatyczne i… szczury, których tu nie brak. Gryzonie zniszczyły wszystkie części plastikowe i przewody maszyn.

Do stanu używalności stara się doprowadzić je Jean Claude z Francji, emerytowany nauczyciel technikum zawodowego, który przyjechał w 2015 roku do naszego centrum. Był u nas przez prawie dwa miesiące i mimo dobrych chęci nie udało mu się zrealizować wszystkich prac. Brak części zamiennych na rynku malgaskim zmusił go do powrotu do Francji, aby tam je zakupić. Kiedy wrócił na Madagaskar, uruchomił nasz kombajn w samą porę, tuż przed żniwami. Należą mu się ogromne podziękowania za jego starania i wysiłek. W obecnym okresie praca tu jest bardzo uciążliwa z powodu wysokiej temperatury i wilgotności powietrza. Po kilku godzinach pracy kombinezon można wykręcać, jakby został wyciągnięty z prania. Ze względu na te dodatkowe utrudnienia Jean Claude zasługuje na szczególne uznanie.

Nietypowa szopka

Dla Jeana Claude’a pobyt u nas był też odkrywaniem życia Malgaszów, szczególnie tych mieszkających w buszu. W niedziele razem ze mną jeździł do wiejskich kościołków, gdzie odprawiałem Mszę świętą. Spotykał tam wielu ludzi, których podziwiał, ale jednocześnie starał się zrozumieć, dlaczego ich życie jest właśnie takie, a nie inne. Dlaczego niewiele się tu zmienia? Ja również, po prawie 30 latach pracy na Madagaskarze, nie zawsze rozumiem mieszkańców Madagaskaru.

Kiedy pojawiliśmy się w pobliżu kościoła w jednej z sześciu wiosek, do których przybywam z duszpasterską posługą, pomocnik katechisty zaczął „dzwonić”, używając do tego kawałka żelastwa. Mimo że nie jest to dzwon mosiężny, po chwili na jego dźwięk ludzie zaczęli się schodzić do kościoła. Jedni nieśli krzesło, na którym strach siadać z obawy, by się nie złamało, inni jakąś ławkę, jeszcze inni plony, które po Mszy św. były sprzedawane „na licytacji”, by pieniędzmi uzyskanymi ze sprzedaży zasilić „parafialną kasę”. Ostatnio udało się w ten sposób zebrać pieniądze na kilka worków cementu potrzebnego do naprawy części muru, który zaczynał się sypać, oraz na wapno do pobielenia wnętrza świątyni.

Nasza wizyta w tym kościele miała miejsce na początku stycznia, był to więc okres bożonarodzeniowy, była też zatem szopka. Chcieliśmy zobaczyć ją z bliska. Okazało się jednak, że nie było do niej dojścia. Ze wszystkich czterech stron otaczały ją ściany z liści bananowca. Gdy zaglądnąłem do środka, od góry, zobaczyłem wewnątrz resztki jakichś porozbijanych figurek. Każdy, kto tam nie zajrzał, mógł sobie wyobrażać, że szopka kryje w sobie jakieś cudowności. I to chyba było w tym wszystkim najważniejsze. Byśmy mogli zrozumieć istotę Bożego Narodzenia, nie jest przecież ważne to, jaką mamy w kościele szopkę.

Optymizm, radość i… cierpienie

Czasem rozmawiałem z Jean Claude’em o pracy, o życiu Malgaszów. Z jednej strony, widać ich biedę, żeby nie powiedzieć nędzę, z drugiej – optymizm i radość w codziennym życiu. Mogliby żyć inaczej, wygodniej, ale jakby tego nie chcieli… Nasunęła mi się myśl, że Malgasze muszą cierpieć, by móc być szczęśliwymi, a tego uczą się od pierwszych chwil swojego życia. Dlaczego tak mówię?

Pewnej niedzieli obok domu jednego z naszych pracowników zgromadziło się kilka kobiet. Spotkania tego typu odbywają się tu, ale rzadko. Po chwili jedna ze zgromadzonych podbiegła do mnie i poprosiła o „alikuly”. Takiego słowa jeszcze nie słyszałem, nie mogłem więc zrozumieć, czego potrzebuje. Zapytałem brata zakonnego, Malgasza, który akurat przechodził, o co chodzi. Odpowiedział, że o alkohol. Po co jej alkohol i to w takim pośpiechu? Okazało się, że córka tej kobiety w spartańskich warunkach jakie zazwyczaj są w wiejskiej malgaskiej chacie, urodziła córeczkę. Pomogły jej kobiety, które często służą tu swoim doświadczeniem rodzącym w okolicy matkom. Kobiety w buszu rzadko udają się do szpitala na poród. Wszystko odbywa się w wiejskiej wspólnocie. Na szczęście wśród odzieży używanej, jaką kupiłem przed Bożym Narodzeniem, by zrobić świąteczną niespodziankę naszym pracownikom, znalazłem jakieś ubranko dla niemowlęcia, bo w domu nie mieli nic dla dziecka, nawet kawałka płótna, by je w nie owinąć.

Ludzie żyją tu w dużej biedzie. Jednym z jej powodów jest brak pracy. Kiedyś po zbiorach ryżu na naszym polu pozostała słoma ryżowa. Z domu zobaczyłem, że ktoś tę słomę przerzuca. Poszedłem zobaczyć, co się dzieje. Dwie kobiety, które – jak się okazało – przyjechały z daleka w nadziei, że znajdą tu pracę, a raczej sposób na życie i obecnie mieszkały w sąsiedniej wiosce. Nie miały tam jednak ani rodziny, ani znajomych. Na naszym polu przerzucały słomę, by pod nią znaleźć kilka garści ryżu, który spadł na ziemię i nie został zebrany w czasie młocki. Mówiły, że szukają pracy, a ponieważ pracy u nas w tym czasie jeszcze było wiele, zaproponowałem im, by nazajutrz przyszły do nas. Znajdę dla nich jakieś zajęcie.