Wiele jest miejsc w Afryce, gdzie szczęście przeplata się z biedą, gdzie uśmiech przeplata się z cierpieniem, gdzie wesoła piosenka przeplata się z płaczem. Jednym z takich miejsc, gdzie jednak każdego dnia spotkamy więcej śmiechu niż łez, jest Dom Dziecka w Kasisi w Zambii, prowadzony przez Siostry Służebniczki Starowiejskie. Dom ten miałam okazję odwiedzić już drugi raz. Za pierwszym razem przyjechałam tu na trzy miesiące, tym razem niestety tylko na dwa. Do tej misji dotarłam przez ojców jezuitów, którzy mają tu swoją parafię.
Prawdziwy dom, a nie sierociniec
W domu mieszka obecnie ponad dwieście dzieci. Najmłodsze trafiają tu prawie zaraz po porodzie, podczas którego umarła ich matka. Najstarszy Jacob ma w tej chwili 25 lat i dzięki specjalnym stypendiom szykuje się do wyjazdu na studia w Stanach Zjednoczonych. Aby pomieścić takie mnóstwo dzieci, jeden dom by nie wystarczył, dlatego Kasisi to praktycznie cały kompleks budynków, w który wchodzą domy dla dzieci, dom dla wolontariuszy, kaplica, pralnia, jadalnia z kuchnią i pomieszczenia gospodarcze. Całość otoczona jest pięknie wymalowanym przez dzieci murem, chroniącym zarówno przed zwierzętami, jak i ludźmi, tymi, którzy chcieliby dzieciaki skrzywdzić.
Kiedy taki zwykły, niewiele potrafiący wolontariusz jak ja przyjeżdża do Kasisi, jest przede wszystkim oczarowany. Można zachwycić się kolorami, tym, że ten dom dziecka tak bardzo różni się od wyobrażeń, w których małe ciemnoskóre dzieci codziennie w tych samych podartych ubraniach cierpią głód. To miejsce jest zupełnie inne. Tutaj dzieci mają piękne kolorowe ubrania. Oczywiście, że część z nich jest już trochę „wytarta”, bo przechodzi z pokolenia na pokolenie, ale któż z nas nie nosił ubrań po starszej siostrze czy bracie? Gdzieniegdzie może braknąć też guzika, czasem naszyta jest mała łatka, ale ubrania zawsze są czyste, a dzieci wyglądają w nich bardzo schludnie.
Wspaniałe jest też to, jak bardzo jest to prawdziwy dom. Zdecydowanie jest to dom dziecka, a nie sierociniec. Dlaczego? Dlatego że dzieci nawzajem nazywają się braćmi i siostrami, są wychowywane w miłości, poczuciu bezpieczeństwa i szacunku do siebie nawzajem. Bardzo mądre jest też to, że polskie siostry (to one tu „zarządzają”) dbają, by dzieci wychowane były w kulturze zambijskiej, np. zwracają uwagę na to, by dzieci podawały rzeczy prawą ręką (podanie czegoś lewą ręką traktuje się tu jako wyraz braku szacunku), czy też mówią do dzieci w lokalnym języku. Jest to szczególnie ważne, jeśli zdamy sobie sprawę, że przecież później, w dorosłym życiu, dzieci te będą żyły właśnie w miejscowej kulturze. Oczywiście, można by uczyć dzieci tylko angielskiego (to w Zambii język urzędowy), jednak ze znajomością tylko angielskiego dzieci miałyby później problem z nawiązaniem chociażby przyjaźni w szkołach, bo przecież wszyscy mówią w języku lokalnym.
Dar edukacji
Oprócz schronienia, opieki i wyżywienia dzieci, które przebywają w Kasisi, mają jeszcze jeden wielki skarb podarowany im przez siostry – edukację. Na wyższych szczeblach niż szkoła podstawowa edukacja w Zambii jest płatna. Większość z dzieci nigdy nie mogłaby osiągnąć wyższego wykształcenia, a dzięki siostrom mogą one wymarzyć sobie lepszą przyszłość niż mieli ich rodzice.
To oczywiście wspaniałe przedsięwzięcie, ale również ogromny wydatek dla domu dziecka. Dzięki wsparciu pojedynczych osób i fundacji udaje się co roku posłać dzieci do szkół, jednak wciąż jest to wielka potrzeba wsparcia sióstr. Wydatki są ogromne praktycznie w każdej dziedzinie. Trzeba regularnie kupować leki, płacić rachunki, zapełniać dobrym jedzeniem brzuchy i tych małych, i tych większych. Co chwilę trzeba kupować nowe buty, bo stopy bardzo szybko rosną, nowe ubrania, przybory szkolne… to wszystko, czego potrzebuje każde dziecko, tylko w tym przypadku pomnożone razy dwieście.
Siostry radzą sobie obecnie z codziennymi wydatkami, jednak gdy pojawia się jakaś niespodziewana, bardzo kosztowna choroba bądź potrzeba wyremontowania jakiegoś pomieszczenia, zakupienia jakiegoś sprzętu – wówczas trzeba się mocno nagimnastykować, by znaleźć pieniądze i nie zawsze się to udaje. Najczęściej to właśnie remonty i naprawy są odsuwane w czasie.
Wolontariat
Co roku Kasisi odwiedza wielu wolontariuszy. Jedni przyjeżdżają na tydzień, dwa tygodnie, inni na trzy miesiące. Są też tacy, którzy przyjeżdżają na rok, a nawet na dwa lata. Każdy z nas jest inny. Są wśród nas pielęgniarki i lekarze, nauczyciele, przedszkolanki, fizjoterapeuci, pedagodzy, psychologowie, studenci… Tak naprawdę każde ręce do pracy są tu mile widziane. Każdy rodzic wie, ile jest pracy przy jednym czy dwójce dzieci, a co dopiero, jeśli jest ich ponad dwieście! To, w czym pomagamy, jest już bardzo indywidualne, bo każdy z nas jest delegowany do innych zadań.
Jako studentka pedagogiki specjalnej miałam przyjemność pracować w trzech grupach. Pierwsza to grupa dzieci niepełnosprawnych, które przychodziły codziennie do mnie na lekcje. Podczas naszych zajęć odkryłam w sobie niesamowite pokłady kreatywności (okazuje się, że z papieru da się zrobić prawie każdą pomoc dydaktyczną i wiele wspaniałych rzeczy), ale też pokory wobec ograniczeń dzieci wynikających z niepełnosprawności i mojego ograniczenia wynikającego z nieznajomości lokalnego języka.
Drugą grupą były dzieci w wieku podstawówki, czyli mniej więcej od pięciu do dwunastu lat. Tu moje zadanie było zupełnie inne. Miałam z nimi być, chodzić razem na posiłki, razem biegać, grać w piłkę, modlić się. Ktoś może powiedzieć, że to niewiele, ale prawda jest taka, że najważniejsze w tym wszystkim było poświęcenie dzieciom uwagi. Wyobraźmy sobie dzieci żyjące w sporej grupie. Każde z nich pragnie indywidualnej uwagi, tej minuty przeznaczonej tylko dla niego. Jak się taką minutę przemnoży przez liczbę dzieci, to wychodzą już niezłe godziny pracy.
Trzecią grupą, w której pracowałam, były przedszkolaki. Grupka dwudziestoosobowa zamieszkująca dom pod patronatem bł. Edmunda Bojanowskiego (każdy dom ma tu swojego patrona). Z przedszkolakami robiłam wszystko, co się dało, ale jeśliby się głębiej zastanowić, to nie było to nic wielkiego. Po Mszy szłam do dzieci, razem się bawiliśmy, czytałam im książki, myliśmy razem ręce przed posiłkami i wspólnie siadaliśmy do stołu, przytulałam dzieci, całowałam w czoło na dobranoc, dzieliłam się swoją miłością, w zamian otrzymując ich miłość.
Szkoła pokory i bezwarunkowej miłości
Jak wiele człowiek może zyskać na misji, okazuje się dopiero wtedy, gdy na tę misję pojedzie. Na miejscu uczymy się niejednokrotnie wszystkiego od nowa. Mnie Kasisi dało bardzo wiele. Po pierwsze nauczyłam się pokory. Ja z natury zbuntowana, z własnym pomysłem na życie, z własnym zdaniem niejednokrotnie różniącym się od opinii reszty, musiałam się totalnie podporządkować wielu rzeczom. Zaraz po przyjeździe musiałam się na przykład podporządkować rytmowi dnia, panującym tu zasadom, później woli siostry dotyczącej tego, gdzie mam pracować…
Musiałam też podporządkować się życiu, które przybiera tu czasem tak różne kierunki. Niejednokrotnie planowałam sobie jakieś ciekawe, radosne zajęcia z dziećmi niepełnosprawnymi, ale musiałam je przełożyć, bo trzeba było posiedzieć z chłopczykiem chorym na anemię sierpowatą i w regularnych odstępach czasu sprawdzać mu temperaturę, albo z dziewczynką chorą na AIDS, której akurat tego dnia należało podać tlen. W Kasisi nauczyłam się, że wbrew naszemu europejskiemu planowaniu i organizowaniu, wbrew kalendarzom i planom dnia, trzeba być otwartym na zmiany, jakie niesie życie, i przyjmować je z pokorą, a nie frustracją.
Tutaj dostałam też ogrom bezwarunkowej, czystej, prawdziwej miłości. Miłości niewynikającej z tego, że coś robiłam, chyba nawet niewynikającej z tego, jaka byłam. Ta miłość istniała i była mi dawana, bo ja byłam. Nie musiałam nic robić, nic mówić, moja obecność była wystarczającym powodem, by mnie kochać. Taką wspaniałą miłość dostałam od dzieci, od sióstr, nawet od wolontariuszy – chyba nam wszystkim bardzo się to udziela, na tyle że później sami chcemy taką miłością obdarzać.
To piękne, jak Bóg nas stworzył i jak dopasowany do nas ma plan. Powołanie misyjne jest zdecydowanie moim powołaniem i wiem, że nawet jak się zestarzeję, jak już nie będę w stanie przyjeżdżać do Kasisi, to moje serce i moje myśli zawsze będą krążyły wokół tego miejsca. Wiem, że może nie każdy jest powołany do wyjazdu na misje, ale wspieranie misji jest naszym chrześcijańskim obowiązkiem. Jeśli nie możemy wyjechać, wyślijmy im wsparcie materialne tak, by ludzie będący tam mieli jak pracować.
Jeśli i to jest niemożliwe, wesprzyjmy ich swoją modlitwą. Wiemy przecież, że modlitwa ma wielką moc, a na misjach potrzeba jej chyba jeszcze więcej niż w naszym codziennym życiu. Pamiętajmy, że w tym przypadku wiek się w zupełności nie liczy. Mam dwadzieścia dwa lata i jestem misjonarką, ale moje osiemdziesięcioparoletnie babcie codziennie odmawiają różaniec za misjonarzy. Nie bójmy się wesprzeć tych, którzy urodzili się w gorszych warunkach, ale tak jak my z Bogiem i pomocą ludzi mają szansę na szczęśliwe życie.