Rozmowa z br. Tadeuszem Nogajem SJ, misjonarzem w Zambii w latach 1968–1986
Każdy człowiek ma swoją historię wyboru drogi życiowej. Jak kształtowała się Brata droga powołania zakonnego?
Urodziłem się i wychowałem w wyjątkowym miejscu, czyli w bliskim sąsiedztwie Sanktuarium Matki Bożej Miłosierdzia i nowicjatu jezuitów w Starej Wsi. Od dzieciństwa przyglądałem się życiu i pracy jezuitów na co dzień. Miałem wewnętrzne pragnienie, aby zostać jednym z nich.
Przyszedłem na świat 8 października 1937 roku w Starej Wsi w wielodzietnej rodzinie (dwie siostry i trzech braci) jako syn Stanisława i Marii z domu Data. Po ukończeniu szkoły podstawowej w Starej Wsi podjąłem dalszą naukę w Zasadniczej Szkole Zawodowej w Sanoku w zawodzie ślusarza. Później kilka lat pracowałem w Kolegium Jezuitów, pomagając w kuchni i ogrodzie. 11 czerwca 1955 roku wstąpiłem do nowicjatu Towarzystwa Jezusowego w Starej Wsi, a dwa lata później złożyłem pierwsze śluby zakonne. Następnie podjąłem posługę w naszym domu w Krakowie. W 1960 roku otrzymałem wezwanie do zasadniczej służby wojskowej, którą odbyłem w jednostce Marynarki Wojennej w Gdyni. Po tym doświadczeniu przełożeni skierowali mnie do Czechowic, gdzie przez kilka lat pracowałem w kuchni.
Powołanie misyjne to szczególny rodzaj posługi. Co zdecydowało, że podjął Brat decyzję o wyjeździe na misje do Zambii?
To był trudny czas, kiedy przełożeni naszego zakonu formowali grupę jezuitów do wyjazdu na misje. Prowincjał zapytał mnie, czy chciałbym do niej dołączyć. Zgodziłem się chętnie, ponieważ razem jest raźniej, a praca – taka czy inna – jest wszędzie. Wkrótce dowiedziałem się, że dostałem pozwolenie na wyjazd do Zambii w towarzystwie ojców: Augustyna Smydy SJ, Adama Wargockiego SJ i Michała Szuby SJ. Pamiętam, że była wtedy dość mroźna i śnieżna zima – styczeń 1968 roku. Właściwie wyjazd wyznaczono na 15 grudnia, ale prosiliśmy ojca prowincjała, abyśmy mogli przeżyć Święta Bożego Narodzenia w kraju. I tak się stało. Później nastąpiły pożegnania z rodzinami, kolegium, znajomymi, parafią i w styczniu byliśmy gotowi do wyjazdu.
I w ten zimowy czas opuścił Brat Ojczyznę, aby udać się do dalekiej Afryki. Jak Brat wspomina tę podróż?
W tym miejscu opowiem o pewnym wydarzeniu związanym z tym wyjazdem. Otóż weszliśmy już do samolotu, gdy nagle pojawiła się grupa wojskowych, którzy poprosili mnie na zewnątrz. Początkowo wszyscy myśleli, że cofnięto mi pozwolenie na wyjazd do Zambii. Okazało się, że panowie wojskowi przyjechali upomnieć się o książeczkę wojskową, której nie oddałem. Po 20 minutach na nogach jak z waty wróciłem i zająłem swoje miejsce.
Opóźniony lot z warszawskiego Okęcia do Kopenhagi był szczególnie uciążliwy. Stan techniczny maszyny pozostawiał wiele do życzenia. Modliłem się, by nie rozleciała się w powietrzu. Straszliwie trzęsło, coś skrzypiało, w uszach przeraźliwie dzwoniło, a my z obawą patrzyliśmy po sobie. Jakoś dolecieliśmy i dalsza podróż boeingiem przebiegała już bez zakłóceń. Zatrzymaliśmy się jeszcze pięć dni w Ziemi Świętej, dziesięć dni w Rzymie i dwa razy na afrykańskich lotniskach. 31 stycznia 1968 roku samolot szczęśliwie wylądował w stolicy Zambii – Lusace.
Jakie były pierwsze wrażenia Brata na afrykańskiej ziemi?
Wzruszenie na widok komitetu powitalnego na lotnisku z księdzem arcybiskupem Adamem Kozłowieckim SJ na czele. Szok, ponieważ wylecieliśmy z Polski w zimie, a tutaj zieleń i upał. Powiedziałem wtedy: „Mówili nam, że Afryka to Czarny Ląd, a tutaj zielono i kwitnąco. W dodatku leje jak z cebra”. Zachwyt nad pięknem egzotycznej, bujnej przyrody. Strach, gdyż miałem w pamięci opowieści o niebezpiecznych zwierzętach i gadach, więc początkowo nieustannie rozglądałem się wokoło, czując zagrożenie. Niepewność – głównie z powodu nieznajomości języka angielskiego.
Jak Brat poradził sobie z tym problemem?
Długo miałem z tym kłopot. Wysłano mnie nawet na miesiąc do Anglii na naukę angielskiego. Jednak był to za krótki czas na opanowanie języka. Natomiast już po pewnym czasie dość dobrze rozumiałem mowę tubylców, a po dwóch latach zadowalająco posługiwałem się językiem bemba i nyanja. Zwykle po zakupy jeździłem z miejscowym pracownikiem, więc miałem tłumacza. Z czasem, gdy była taka potrzeba, używałem języka angielskiego.
Życie we wspólnocie zakonnej wymaga pewnego uporządkowania. Jak wyglądał Brata dzień?
Dla mnie dzień zaczynał się wcześnie, o 5.30. Następnie toaleta, modlitwa i o godzinie 6.00 przystępowaliśmy do Mszy św., na którą przychodzili również bracia Maryści. Do śniadania zasiadaliśmy o 7.00. Staraliśmy się korzystać jak najwięcej z naszego gospodarstwa i ogrodu, a więc mieliśmy mleko, herbatę, kawę, jajka, dżem, chleb, owoce, cebulę, pomidory, ogórki, czasami wędlinę. Po śniadaniu każdy zajmował się swoją pracą. Ja udawałem się do ogrodu, na farmę, na budowę lub załatwiałem sprawy handlowe. O godzinie 12.30 był obiad. Później sjesta i czas na modlitwę różańcową lub adorację Pana Jezusa w Najświętszym Sakramencie w naszej kaplicy. Umocniony na duchu wracałem do swoich obowiązków, zwykle do 18.30, ponieważ w Zambii o tej godzinie jest już ciemno. Kolacja była o 19.00. Po kolacji mieliśmy spotkanie, na którym ustalaliśmy plan działań na kolejne dni. Wieczorem trochę wolnego czasu, modlitwa i udawaliśmy się na spoczynek. Dodam, że raz w miesiącu uczestniczyliśmy we Mszy św. wspólnotowej, tylko dla jezuitów.
W jakich placówkach Brat podjął swoją posługę?
Dwa lata byłem w Katondwe i Mpanshya, sześć lat w Kasisi i dziesięć lat pracowałem w Chingombe.
A więc osiemnaście lat pracy misyjnej. Jaki charakter miała ta praca?
Można powiedzieć, że tworzyłem zaplecze misji, prowadząc misyjne gospodarstwa – farmy w szerokim tego słowa znaczeniu. Zajmowałem się uprawą ogrodu warzywnego o powierzchni 1,5 ha. Sadziliśmy ryż, kukurydzę, marchew, pomidory, ogórki, fasolę, kapustę. Do pomocy miałem dwóch tubylców i kucharza. W Zambii jest niezwykle urodzajna ziemia i przy odpowiedniej pielęgnacji oraz w porze deszczowej mieliśmy bardzo dobre plony.
W Katondwe i Chingombe był duży sad owocowy o powierzchni jednego hektara. Tutaj jak w raju drzewa uginały się pod ciężarem owoców: pomarańczy, mandarynek, mango czy awokado. Niestety, te owoce szybko się psuły. Co się dało, sprzedawaliśmy, a pieniądze uzyskane ze sprzedaży owoców przeznaczaliśmy na utrzymanie misji.
Na czas pory suchej trzeba było zabezpieczyć zebrane plony.
Tak. Gdy była susza, nie było nic, więc przygotowywaliśmy się do niej, podejmując różne działania. Na potrzeby misji suszyliśmy jarzyny i robiliśmy kiszonki. Część warzyw sprzedawaliśmy, a kupowaliśmy sól, cukier i oliwę. Wiadomo, że w porze suchej brakuje wody. Staraliśmy się doprowadzić wodę rurami z przygotowanych wcześniej zbiorników o pojemności 3 tysięcy litrów, ale czasem przegrywaliśmy z naturą. Utrapieniem były też pożary, które zdarzały się często i były trudne do opanowania.
Jak wyglądała praca na farmie?
Trzeba powiedzieć, że w Zambii prowadzono duże farmy. Na przykład w Kasisi początkowo było od 300 do 400 sztuk bydła na farmie zajmującej 2 tysiące akrów ziemi (tj. ok. 809 ha). Stopniowo liczba ta spadała.
Kiedy przyjechałem na misje, zajmowałem się hodowlą od 100 do 150 sztuk krów i kóz. Farmę stanowiła zagroda zabezpieczona drutem kolczastym i usytuowana w pobliżu stałej rzeki. Do tej pracy miałem ośmiu zambijskich pomocników. Zajmowaliśmy się kolczykowaniem krów, opiłowywaniem rogów zwierząt, szczepieniem, sterylizacją, klasyfikacją do uboju i samym ubojem. Najwięcej czasu zajmowało przygotowanie paszy i rozwożenie jej po całej zagrodzie. Rozwoziliśmy też sól w blokach kamiennych przeznaczoną dla bydła. W zasadzie nie były to krowy mleczne, lecz przeznaczone do uboju. Mleko od wycielonych krów oddawaliśmy siostrom zakonnym do sierocińca lub do internatu działającego przy szkole, gdzie przygotowywano posiłki dla dzieci.
Należy podkreślić, że w porze deszczowej pasza ze świeżej kukurydzy wpływała na dobrą jakość mięsa. W tym czasie trzeba było również przygotować i zabezpieczyć suszoną kukurydzę przekładaną otrębami i słonecznikiem na czas suszy.
W jaki sposób było przechowywane mięso z uboju krów?
W naszym domu misyjnym mieliśmy lodówkę na naftę. Co cztery godziny trzeba było to mięso przewracać, aby się zamroziło. Był też generator prądu, ale to urządzenie często się psuło, więc nie ryzykowaliśmy.
Jak układała się współpraca z miejscowymi?
Myślę, że dobrze. Zambijczycy chętnie nam pomagali. Bardzo lubili prowadzić samochód, byli przewodnikami, doskonale znali się na handlu, pomagali przy uboju zwierząt oraz prowadzeniu ogrodu i farmy. Za pracę otrzymywali wynagrodzenie oraz żywność. Dzięki temu mogli utrzymać rodzinę. Misjonarze z kolei pomagali miejscowym gospodarzom przygotować ziemię pod uprawę kukurydzy, ryżu czy ziemniaków. Najpierw często musieli wykarczować pole, które później orałem przy pomocy traktora. Dalszą pracę w polu wykonywały już kobiety i dzieci.
Wszyscy misjonarze podkreślają ubóstwo mieszkańców Afryki oraz trudne życie kobiet i dzieci.
Zwłaszcza kobiet i dzieci, jak też rodzin mieszkających w buszu. Po przyjeździe do Zambii zastaliśmy kraj zniszczony wojną. Wojna zawsze wyrządza wiele zła i niszczy życie, dorobek ludzi, kulturę, wprowadza chaos, przestępczość, budzi przerażenie i lęk, co będzie dalej. Ludzie żyją z dnia na dzień. Rząd też nie dba o kompleksowy rozwój kraju. Mijały lata, a sytuacja biednych ludzi niewiele się zmieniła. Nadal mieszkają w domkach oblepionych błotem, z paleniskiem w środku, śpią na matach, a podstawowym źródłem pożywienia jest kukurydza. Tak więc kobiety i dzieci pracują w polu, zmagając się z upałami, brakiem wody i różnymi chorobami. Dziewczynki opiekują się młodszym rodzeństwem i pomagają w domowych obowiązkach. Czasami widziałem grupki bawiących się dzieci, ale chłopcy osobno i dziewczynki osobno.
Misjonarze pomagają tym ludziom duchowo i materialnie. Uruchamiają różne programy pomocowe, aby dzieci mogły się uczyć i żyć w lepszych warunkach.
Ogród i farma to powierzchniowo duże tereny. Czy misja posiadała jakieś maszyny lub urządzenia usprawniające pracę?
Dużą pomocą był dla nas wspomniany traktor, którego obsługa i naprawa należały do moich obowiązków. Gdy usterka była poważna, naprawą zajmował się niezawodny brat Stanisław Żak SJ – nasza złota rączka – lub brat Jakub Gryboś SJ. Oprócz tego generator prądu i lodówka na naftę, o których mówiłem, pompa do wody, pługi, brony talerzowe, maszyny do łuszczenia ryżu, suszarnia do suszenia warzyw i oczywiście samochody do transportu. Nie były to urządzenia nowe, często mocno zużyte i wymagały nieustannej naprawy.
Przy okazji wspomnę, że kiedy odwoziłem do granicy buszu naszych ojców, którzy dalej z przewodnikami wędrowali z posługą duszpasterską, bardzo często zdarzało się, że nie mogłem uruchomić samochodu, aby wrócić. Byłem bezradny. Wszystko jest po coś – w ten sposób mogłem ćwiczyć cnotę cierpliwości, czekając, aż ktoś się pojawi. Pewnego razu nikt się nie pojawił, więc postanowiłem wrócić na piechotę. Gdy doszedłem do misji, wyszeptałem: „Wody” i padłem. Okazało się, że szedłem w upale 15 km.
Każdy dzień przynosił z pewnością nowe wyzwania i nowe zadania.
Gdy była potrzeba, a często była, pomagałem przy budowie nowego domu misyjnego i pasa startowego w Chingombe, przy budowie i remontach kościołów i kaplic. Nasz nowy dom wyposażony był już w dobra cywilizacji, czyli prąd, bieżącą wodę i kanalizację. Na plac budowy dowoziłem potrzebne materiały typu cement, drzewo i blachę. Cegłę wyrabialiśmy sami. Na budowie wykorzystywałem umiejętności ślusarskie i stolarskie, które nabyłem w polskiej szkole. Swoją wiedzą dzieliłem się z młodymi ludźmi, którzy chcieli nauczyć się tego rzemiosła.
Jak przebiegał proces tworzenia cegły?
Najpierw zwoziliśmy specjalną glinę z wapnem, która nadawała się do ugniatania. Ugniataliśmy ją rękami i nogami. Następnie napełnialiśmy nią formy, pozostawiając do wyschnięcia, a później poddając wypalaniu. Piec był zbudowany z cegieł, oblepiony błotem i przykryty słomą. Do paleniska dokładano drzewo, aż zapaliła się słoma – był to znak, że cegła jest gotowa. Wypalanie trwało kilka dni, od pięciu do siedmiu.
Afrykańczycy borykają się z brakiem dróg i ze złym ich stanem. Z pewnością Brat uczestniczył w „pracach drogowych”.
Gwałtowne ulewy w porze deszczowej niszczyły drogi, więc wspólnie je naprawialiśmy. Po każdej ulewie i po kolejnej porze deszczowej naprawa dróg była sprawą priorytetową. W Chingombe przez kilka miesięcy trwała przebudowa drogi, zwanej Perdik’s Pass, prowadzącej przez góry na długości 25 km. Razem z ojcem Szubą oraz naszymi pracownikami poszerzaliśmy tę drogę, częściowo zmieniając jej trasę. Co roku ta droga, jako jedyny łącznik ze światem, wymagała remontu. Taka syzyfowa praca.
Afrykańska przyroda jest tak samo piękna jak i niebezpieczna. Czy mógłby Brat podzielić się przeżyciami związanymi z przyrodą Afryki?
Nasz ogród przechodził w busz, gdzie czasami polowaliśmy na zwierzynę w celu urozmaicenia diety. Na te wyprawy z bronią w ręku zawsze chodziliśmy parami, dla bezpieczeństwa. W Chingombe można było pobłądzić w buszu. Miejscowi przewodnicy rozpoznawali drogę, patrząc na drzewa. Korzystaliśmy więc z ich doświadczenia i umiejętności. Zambijczycy również polowali, zastawiając pułapki, które dokładnie maskowali. Kiedyś podczas polowania niewiele brakowało i sam wpadłbym w taką pułapkę.
Raz z ojcem Michałem Szubą SJ upolowaliśmy antylopę ważącą około 100 kg. Pamiętam, że miała imponujące poroże, którego rozpiętość wynosiła 103 cm. Innym razem wybraliśmy się w szczególnie niebezpieczne miejsce, tzw. Bukoli (to siedziba groźnych zwierząt: słoni, lwów, lampartów). Tropiąc zwierzynę, natknęliśmy się na ślady lwa, który też szukał pożywienia. I tak sobie chodziliśmy po swoich śladach, ale na szczęście nie spotkaliśmy się ani razu.
Pamiętam też spotkanie ze stadem słoni. Jechaliśmy samochodem z bratem Żakiem i nagle drogę przecięła nam dość duża gromada słoni. Zatrzymaliśmy samochód i z duszą na ramieniu czekaliśmy, aż przejdą. Znaliśmy zwyczaje tych zwierząt i wiedzieliśmy, że reagują na głos i ruch. Są wtedy niebezpieczne. Dla nas ta przygoda zakończyła się szczęśliwie.
Czy przy tak napiętym planie zajęć był czas na odpoczynek?
Odpoczynek jest konieczny, aby móc dalej pracować. W ciągu dnia mieliśmy sjestę. Czasami jechaliśmy zwiedzać atrakcje afrykańskiego świata. W trakcie jednego z wyjazdów na terenie Parku Narodowego mogłem zobaczyć Wodospad Wiktorii oraz żelazny most zbudowany przez Anglików. Na granicy Zambii i Zimbabwe, na rzece Zambezi, podziwiałem wspaniałe widoki tego zakątka Afryki. Nocą, pięknie oświetlony wodospad sprawiał niesamowite wrażenie. Jest imponujących wymiarów: 108 metrów wysokości, 1,7 kilometra szerokości tylko po zambijskiej stronie. Woda spada z tej wysokości z tak wielką siłą, że krople wody rozbijają się w dolnych partiach wodospadu na drobne cząsteczki, tworząc zjawiskową tęczę. Pamiętam, że „zaliczyłem” tam solidny prysznic – byłem mokry od stóp do głów!
Korzystałem również z urlopu, wyjeżdżając do Polski, początkowo po sześciu latach pobytu w Zambii, później co pięć i co cztery lata.
Intensywna i bardzo ciężka praca fizyczna w końcu dała o sobie znać.
Kłopoty zdrowotne sprawiły, że zacząłem myśleć o powrocie do kraju. I tak w 1986 roku wróciłem na stałe do Starej Wsi, gdzie przez długie lata pełniłem obowiązki furtiana w Domu Zakonnym Ojców Jezuitów.
Minęło już sporo czasu od powrotu Brata z misji. Jak z tej perspektywy ocenia Brat swoje decyzje podjęcia posługi w dalekiej Afryce?
Każdego dnia z głębi serca dziękuję dobremu Bogu za dar powołania zakonnego i misyjnego. Jestem wdzięczny za to, że mogłem służyć ludziom na większą chwałę Bożą. Często wracam wspomnieniami do czasów zambijskich. Rozmawiamy z ojcem Michałem Szubą SJ o naszych znajomych, utrzymujemy kontakt z misjonarzami, śledzimy zmiany zachodzące w Zambii i modlimy się za tych, którzy po swoim trudzie odeszli do Pana. Modlitwą i utrapieniami wieku nadal wspieram misje i misjonarzy.
Dziękuję bardzo za podzielenie się misyjnymi doświadczeniami z Zambii. Niech nasz Pan nieustannie darzy Brata swoim błogosławieństwem i obfitością łask, a Starowiejska Matka Miłosierdzia otacza Brata płaszczem opieki. Szczęść Boże!
Rozmawiała Anna Żmuda