Miałem opuścić Miruru nad Luangwą i udać się do Bulawayo, aby tam czekać na dalszą dyspozycję. Gdym stanął z moimi ludźmi nad Zambezi, czekając na łódź, pewien chłopiec, imieniem Franciszek Borgia, którego dawniej uczyłem, a który czy to uciekł z Misji, czy też został wydalony, przyszedł do mnie i mówi:
– Ojcze, pozwól mi iść z sobą.
– Nie mogę wziąć cię z sobą – odpowiedziałem – bo sam przecież nie wiem, dokąd pójdę.
Nie wiedziałem też naprawdę, dokąd mnie ostatecznie Opatrzność przeznaczyła. Miałem polecenie udania się do Bulawayo, a stamtąd prawdopodobnie do Rodezji Północnej, aby tam założyć nową misję.
– Ojcze – napiera się Franciszek – dokądkolwiek ty pójdziesz i ja pójdę.
– Nie – odparłem stanowczo – to być nie może. Zostań przy swojej robocie tutaj, gdzie ci dobrze.
Przeprawiłem się z moimi tragarzami przez rzekę, zostawiwszy chłopca na północnym brzegu pod Feirą. Ugotowaliśmy obiad i zasiedliśmy do posiłku, gdy, ku mojemu zdziwieniu, widzę Franciszka na łódce przybijającego do brzegu.
– Cóż ty sobie myślisz? Powiedziałem ci przecież, że cię wcale nie potrzebuję – rzekłem mu ostro.
– Ojcze, możesz mnie bić, ale ja muszę iść z tobą, nie odstąpię cię.
– Niech będzie, skoro jesteś taki uparty. Pójdziesz ze mną, ale poniesiesz tobołek i nadto będziesz dla mnie gotował – odpowiedziałem, ustępując natręctwu chłopca.
– Dziękuję ci, ojcze.
I szliśmy razem wzdłuż rzeki Mpaname, potem wspinaliśmy się na góry, które wznoszą się nad Zambezi od południa, wreszcie po ośmiu dniach ciężkiej drogi pieszej dotarliśmy do Ayrshire, kopalni w Południowej Rodezji. Franciszek starał się dogodzić mi w tej podróży, jak tylko mógł.
W Ayrshire odprawiłem tragarzy i już tylko z samym Franciszkiem siadłem na pociąg do Salisbury, a z Salisbury do Bulawayo. Tu czekaliśmy dwa miesiące w kolegium pod wezwaniem św. Jerzego, u naszych Ojców z prowincji angielskiej. Nareszcie otrzymałem polecenie udania się z o. Moreau do Północnej Rodezji i założenia tam na północ od Zambezi, na miejscu najlepszem, jakie by się dało znaleźć, nowej misji. Franciszek towarzyszył nam jako kucharz. Osiedliśmy na koniec w Chikuni, niedaleko Monze, siedziby naczelnego króla szczepu Batongów.
Po czterech miesiącach wybrałem się na piechtę dalej na północ, by zbadać kraj po tamtej stronie rzeki Kafue. Zabrałem z sobą tylko czterech niedużych chłopaków i Franciszka. I w tej podróży dziękowałem Bogu, że miałem z sobą tego chłopca. Idąc bowiem łożyskiem jakiejś wyschłej rzeki, zabłądziliśmy na dobre w istnej pustyni. Gorąco było nie do opisania; był to miesiąc październik. Pragnienie nas paliło, a tu ani kropli wody. Spędziliśmy noc o głodzie, bo bez wody nie można było ugotować nic z naszych zapasów. Wczesnym rankiem idziemy dalej szukać wody w tem wyschniętem łożysku. Na próżno, ani kropelki nie dało się znaleźć. Tylko trochę miodu moi chłopcy gdzieś znaleźli, idąc za gwizdem znanego ptaka. Skosztowałem i ja tego miodu, ale to tylko spotęgowało pragnienie. A słonko prażyło niemiłosiernie. Nadeszło południe. Palony pragnieniem, głodny, bez sił ległem pod małem drzewem, czerpiąc w cieniu pełną piersią chłodniejsze nieco powietrze. Franciszek gdzieś znikł.
Około drugiej po południu przybiegł i oznajmia mi:
– Ojcze, widziałem miejsce, gdzie zdaje mi się moglibyśmy znaleźć wodę. Pozwól mi zabrać łopatę.
– Nie jestem jeszcze tak bezsilny, żebym nie mógł pójść z tobą – odparłem. – Najważniejszą rzeczą jest, żebyśmy się nie rozłączali.
Zebraliśmy się i poszliśmy za Franciszkiem. Może godzinę trzeba było iść do wskazanego miejsca. Franciszek zaczął ryć łopatą. Na dwie stopy głęboko już odkopał ziemi, ani śladu wody. Rył jeszcze stopę głębiej, wilgotny żwir się pokazał.
– O, woda blisko – odezwał się z radością.
Nareszcie, dzięki Bogu, jest, jest woda. Piliśmy, jedliśmy i tu spędziliśmy noc. Po trzech dniach doszliśmy do rzeki Kafue i przeprawiliśmy się na północny jej brzeg. Tu spotkaliśmy pana Van der Riel i dwa wozy pod opieką pewnego Chorwata, katolika, a z nim i kilku kamieniarzy i murarzy. I oni szli w tym samym kierunku, co my. Mieli łamać kamienie i budować most nad rzeką Momboshi, kędy kolej żelazna iść miała. Uciecha była wielka z tego spotkania na odludnej ziemi. Ofiarowali mi na swoim wozie miejsce na moje rzeczy i dla mnie, a na moją prośbę i dla p. Van der Riel.
Tak szliśmy, czy raczej jechaliśmy trzy dni dalej na północ, już bez obawy zabłądzenia gdzieś na boczne ścieżki, aż dotarliśmy do pewnej wioski, zwanej Musabula. Tu wyprzęgli moi dobrodzieje, a ja poszedłem wypocząć w cieniu dzikiej figi. Ale niewiele użyłem miłego cienia, bo tubylcy, dowiedziawszy się, że mówię coś na podobieństwo ich języka, nie spotkali bowiem jeszcze Białego, który by ich językiem władał, choć ich już niemało tędy przechodziło, obstąpili mnie kołem. Więc mówię im, że rozglądam się za miejscem, gdziebym się mógł osiedlić i uczyć ich, jak się mają modlić, a że też wiem, iż tu gdzieś niedaleko, nad rzeczką Ngwerere, ma być dobre miejsce.
Franciszek tego dnia trzymał się gdzieś z tyłu. Około godziny czwartej po południu pojawił się. Jemu więc poleciłem zabawić ciekawych ludzi, a ja zabrałem się do brewiarza. Nie odmówiłem wiele, gdy doszła mnie następująca rozmowa:
– Jakie twoje imię?
– Franciszek Borgia.
– A skąd ty jesteś?
– Znad Ruangwy.
– Czy tam się urodziłeś?
– Nie, ja nie wiem, gdziem się urodził. Kiedy byłem takiem dzieckiem – tu pokazał, jak wielkim mógł być wtenczas; może miał pięć lat – matka moja poszła po wodę. A musiała iść dość daleko do rzeki. Ja poszedłem za nią. Nadeszła noc. Spaliśmy gdzieś w lesie; ja przy matce. Gdym się rano obudził matki nie było, a tutejsi ludzie ponieśli mnie gdzieś poprzez wysokie, długie góry i wiele rzek, aż doszliśmy do wsi nad Zambezi, Kanjemba. Stąd pewnego dnia ludzie z Kanjemba zabrali mnie do Misji Miruru nad Ruangwą. Tam wyrosłem i uczyłem się.
– Jakie znowu to twoje imię? – zagadnął ktoś z obecnych.
– Franciszek Borgia.
– Czyś się zawsze tak nazywał?
– Nie, jako dziecko wołali mnie Nsungwe.
– A czy pamiętasz imię twej matki?
– Pamiętam, tak, imię jej było Sajidi.
– A twój ojciec, czy pamiętasz, jak się nazywał?
– Kalimansenga.
– Ooo, tyś naszem dzieckiem, Nsungwe! – to mówiąc, skoczył ku niemu ten, który go wypytywał, i ściskał go za rękę. – Tyś tem dzieckiem, które zniknęło z naszej wsi przed jakiemi dziesięciu laty. Chodź, chodź, muszę cię zaprowadzić do twojej matki!
I poszli, łzy im stały w oczach. Poszli i weszli do chaty niedalekiej.
Ściśle mówiąc, nie był to Franciszka ojciec ani matka, ale bliscy krewni, zwyczajem tego szczepu zwani „małym ojcem” i „małą matką”. Faktem jest, że chłopak znalazł swego stryja i stryjenkę i dowiedział się, że ojciec jego bawi w Broken-Hill, gdzie ma dobre zajęcie, a matka mieszka niedaleko, w wiosce sąsiedniej. Stryj jego i stryjenka przyszli wnet do mnie, przynosząc mi kurczę i koszyk kukurydzy w podarku i dziękując:
– Twakabomba, twakabomba, przyprowadziliście nam nasze dziecko!
Możecie sobie wyobrazić, jakie wzruszenie mnie ogarnęło. Tłumaczyłem im, że przyszedłem pouczyć ich o Opatrzności Bożej, a tu na samym początku mają najwyrazistszy dowód tej Opatrzności, bo to dziecko zmusiło mnie po prostu, abym je zabrał z sobą w nieznane strony, a tu odnalazło swoją rodzinę i to niedaleko od miejsca, w którem zamyślałem osiąść.
W tej chwili kamieniarze, z którymi tu przyjechałem, zwrócili się do mnie:
– Ojcze, chodź, już zaprzęgliśmy.
– Dziękuję, dziękuję. Proszę złożyć moje rzeczy z wozu, ja tu zostanę. Niedaleko stąd jest miejsce, na którem myślę założyć moją Misję. – Opowiedziałem im, jak mój Franciszek odnalazł tu swoją rodzinę.
– Dziękuję serdecznie, dziękuję za wszystko! Szczęśliwej drogi!
Oni odjechali, a ja kończyłem mój brewiarz. Ciemno już zaczęło się robić, gdy nadbiegł posłaniec z karteczką. „Ojcze – czytam – ubiliśmy dla Ojca dwie antylopy. Posłaniec wskaże, gdzie je można znaleźć. Poślij po nie”. Tak więc do radości przyłączyła się i uczta wielka z okazji odnalezienia zaginionego dziecka.
Spałem tej nocy wyśmienicie pod rozłożystem drzewem figowem. Wielka kupa dziczyzny leżała tuż obok. W nocy budzę się, miałem wrażenie, że coś mi się przesunęło przez nogi. Kopnąłem i zobaczyłem zmykającą hienę. Nie powiedziała nawet „do widzenia”. Nie wiem, czy się pomyliła i zamiast do mięsa chciała się zabrać do mojej nogi?
Następnego dnia zabrał nas brat Franciszka nad rzeczkę Ngwerere. Tam, na południowym jej brzegu, wybrałem miejsce pod nową stację misyjną, którą nazwaliśmy Kasisi. To dziś główna stacja Polskiej Misji Ojców Jezuitów w Północnej Rodezji.
Z dziennika O. Torrenda, przełożył z angielskiego o. B. Wolnik T.J. Za: „Misje Katolickie”, grudzień 1929 r., s. 549–552.