W grudniu tego roku miną 124 lata od momentu, kiedy o. Jan Beyzym SJ przybył z Polski na Madagaskar (30 grudnia 1898 roku Ojciec Beyzym dotarł z Marsylii do stolicy Madagaskaru – zwanej wówczas Tananarivo). Z kolei 2 października będziemy obchodzić 110. rocznicę jego śmierci. Tego naszego wielkiego Rodaka kojarzy się głównie z Maraną i szpitalem dla chorych na trąd, który właśnie tu wybudował.
Ambahivoraka
Oczywiście Marana to dzieło jego życia – najważniejsze i największe, ale trzeba pamiętać, że przed Maraną było jeszcze inne miejsce, gdzie Ojciec Beyzym również służył ludziom dotkniętym trądem. Czynił to z ogromnym oddaniem i poświęceniem, marzył o tym, by właśnie tam wybudować szpital z prawdziwego zdarzenia. To miejsce nazywa się Ambahivoraka. Z Antananarivo (stolicy kraju) to niedaleko, bo zaledwie 10 kilometrów. To właśnie tutaj, zaraz po przybyciu na Czerwoną Wyspę, Ojciec Jan został skierowany przez przełożonych do pracy w istniejącym tu schronisku dla chorych na trąd. Kiedy Ojciec Jan po raz pierwszy odwiedził to miejsce, był załamany tym, co zobaczył. Warunki, w jakich żyli i umierali mieszkańcy schroniska, były okropne. Gnębiła ich nie tylko choroba, ale przede wszystkim głód. Całe schronisko składało się z czterech baraków, mieszkania dla kapelana i niewielkiego kościółka.
Pierwsze wrażenia Ojca Beyyzyma
Swoje wrażenia z Ambahivoraka, w liście wysłanym do o. Marcina Czermińskiego, Ojciec Beyzym opisał tak:
„Kościółek na razie wystarczający do pomieszczenia chorych, których mamy 150. Ale wewnątrz to trudno opisać, jakie ubóstwo. Jeden ołtarz prostszy niż w najuboższej parafii, zakrystii nie ma wcale; do Mszy św. ubierać się trzeba za ołtarzem; przed ołtarzem balaski, do których przybite dwie kraty, stanowią konfesjonały; za balaskami na ziemi rozesłane kilka rogóżek (podłogi wcale nie ma), na których stoją, siedzą lub klęczą (zależy jak kto może) trędowaci. Sufitu wcale nie ma, tylko ściany i dach z dachówki, przez który deszcz przecieka. […] Baraki podzielone na osobne stancje nieprzechodnie, ale te stancje (właściwie dziury) okien ani podłogi nie mają. Światła tylko tyle, ile przez otwarte drzwi wchodzi. Całe umeblowanie takiej stancji stanowi rogóżka rozłożona na ziemi, na której chorzy śpią; w jednym z kątów rozkładają ogień do gotowania sobie jedzenia; o kominach mowy nie ma. W takiej jednej stancji mieści się jedna rodzina z całym swoim majątkiem, jeśli tylko posiada. Odziewają się ci nieszczęśnicy w co kto ma; znajdzie gdzie jaki stary worek lub coś w tym rodzaju i już jest odziany. Pożywienie ich stanowi ryż przeważnie, którego trochę dostają co tydzień z misji. Oprócz ryżu misja im dać więcej nie może, bo żyjemy z jałmużny. […] Jednym słowem nędza, nędza straszna; chodzą biedacy i świecą ranami, bo owinąć nie ma czem. Nie ma przy nich nikogo, ani doktora, ani zakonnic, ani infirmarza, słowem zgoła nikogo. Ja tu jestem wszystkiem: kapelanem, zakrystianem, ogrodnikiem, infirmarzem, gospodarzem itp. O aptece mowy jeszcze nie ma. Mój pałac tuż przy kościele. Składa się on z dwóch pokoi (bez podłogi naturalnie) i małej stajenki na jednego konia na dole (często dają nam konia, bo trzeba jedną Mszę św. odprawić u siebie, a drugą tegoż samego dnia o parę mil dalej, więc piechotą nie można by zdążyć), a na górze jeden pokój (moja sypialnia, gabinet, salon, refektarz), a naprzeciw kuchnia (pieca nie ma wcale, tylko podpala się ogień, a na trójnogu żelaznym stawia się to, co się chce gotować). […] Schody z parteru na piętro mają poręcz (właściwie to drabina, ale jakże takiego słowa można użyć opisując pałac?)” (Błogosławiony Ojciec Jan Beyzym SJ, Apostoł Madagaskaru, Wybor listów, Kraków 2002, s. 17–18).
Pragnienie budowy szpitala
W Ambahivoraka o. Jan Beyzym spędził ponad trzy lata. Opiekował się chorymi, leczył ich ciała i dusze. Troszczył się o to, by nie byli głodni, zabiegał o polepszenie warunków mieszkalnych. To właśnie tutaj pragnął wybudować szpital dla swoich podopiecznych. Niestety, nie było to możliwe. Zgodę na szpital otrzymał, ale miejsce pod budowę znalazło się kilkaset kilometrów od stolicy kraju Antananarivo, właśnie w Maranie.
Dzisiaj po Ambahivoraka w zasadzie nie ma śladu. Nie ma kościółka, nie ma domu Ojca Beyzyma. Zostało jedynie trochę ruin po barakach, w których przebywali chorzy. Mało kto tutaj zagląda i tylko najstarsi miejscowi pamiętają jeszcze, że to właśnie tutaj było kiedyś schronisko dla trędowatych.
Pielgrzymka do pierwszego miejsca pracy Apostoła Trędowatych
1 kwietnia zorganizowaliśmy pielgrzymkę do oddalonego o ok. kilometr od wioski Soamanandray Ambahivoraka. Wzięło w niej udział w sumie ponad 200 osób. Większość z nich pielgrzymkową trasę (ponad 8 kilometrów) przemierzyła pieszo.
Głównym punktem programu pielgrzymki była oczywiście Msza św., następnie wystąpienia przybyłych do Ambahivoraka gości. Przypomniano postać bł. o. Jana Beyzyma, jego służbę dla cierpiących na trąd, walkę o polepszenie losu chorych i przede wszystkim o przywrócenie im ludzkiej godności, której ich pozbawiono. Mówiono też, że o tym wielkim Polaku, który nazywany jest przez Malgaszów Apostołem Trędowatych, na Madagaskarze nigdy nie powinno się zapomnieć. Pielgrzymi zwiedzili miejsce, w którym kiedyś znajdowało się schronisko dla trędowatych. Grupa Apostołów Miłosierdzia Bożego długo jeszcze modliła się w miejscowym kościółku. Do uczestników pielgrzymki dołączyło kilkadziesiąt osób – mieszkańców Soamanandray i okolicy. Większość z nich na pewno słyszała o Ojcu Janie, ale podczas tego pielgrzymkowego spotkania mogli dowiedzieć się czegoś więcej o tym wyjątkowym Polaku.
Dzwon Beyzyma
Dużo wcześniej doszły nas słuchy, że właśnie w kościółku w Soamanandray znajduje się ciekawa pamiątka po Ojcu Beyzymie. To dzwon, który przywiózł ze sobą z Polski na Madagaskar. Przez jakiś czas zapraszał na Mszę św. chorych ze schroniska w Ambahivoraka. Potem słuch o nim zaginął. Dzwon jest niewielki, ale rzeczywiście wszystko wskazuje na to, że to właśnie ten, który przywędrował na Madagaskar razem z Ojcem Janem. Jako kapelan szpitala w Maranie będę zabiegał o to, by znalazł się on w naszym małym muzeum, które mamy na terenie szpitala, bo przecież to jedna z niewielu autentycznych pamiątek, jakie pozostały po Ojcu Beyzymie. Zabierając pamiątkowy dzwon do muzeum, musimy zatroszczyć się o to, by ufundować parafii Soamanandray nowy dzwon, który kontynuując misję swojego poprzednika, dzwonu Ojca Beyzyma, będzie zwoływać ludzi z wioski i okolicy na niedzielne nabożeństwo. Myślę, że jakieś szanse na tę „wymianę” mam. Muszę tylko zebrać odpowiednią kwotę.
Ufam, że pielgrzymka z Antananarivo do Ambahivoraka zachęci innych do podróżowania śladami Ojca Beyzyma i takich pielgrzymek będzie więcej. Mam nadzieję, że – jeśli uda nam się wybudować sanktuarium o. Jana Beyzyma – Marana stanie się miejscem, do którego będą zdążali pątnicy nie tylko z Madagaskaru i śladów stóp Apostoła Trędowatych na malgaskiej ziemi czas zatrzeć nie zdoła.