Jesteś tutaj

Zwyczajny w sposób nadzwyczajny. Pożegnanie br. Henryka Prilla SJ

O. Henryk Pietras SJ
21.11.2022

Homilia pogrzebowa
26 sierpnia 2021 r., w uroczystość Matki Boskiej Częstochowskiej

I czytanie: Prz 8,22–35
Ewangelia: J 2,1–11

Umarł sobie Heniek i smutno nam z tego powodu. Już nam brakuje i będzie nam brakować jakiś czas jego człapania na chorych nogach, jego obecności, jego życzliwości względem każdego, kogo spotkał. Na ten pogrzeb, który wypadł w święto Matki Bożej Częstochowskiej, można było, oczywiście wedle zwyczajów liturgicznych, wybrać czytania dowolne. Ale te, które Kościół na dzisiejsze święto przeznaczył, do Heńka pasują bardzo dobrze, lepiej niż mógłbym wymyślić.

Prosty braciszek

Najpierw o mądrości Bożej, która przewyższa wszelką ludzką mądrość. Która jest większa od tego, co potrafimy pojąć. Która wręcz jest uosobieniem samego Boga. I ten fragment, który słyszeliśmy, kończy się słowami: „błogosławieni ci, co dróg moich strzegą”. „Słuchajcie przestrogi, bądźcie mądrzy i nie odrzucajcie. Błogosławiony człowiek, który mnie słucha, który co dzień u drzwi moich czeka, czuwając u progu mej bramy, bo kto mnie znajdzie, znajdzie życie i osiągnie upodobanie Pana” (Prz 8,34–35)…

Henio to wiedział, doskonale czuł i się tym dzielił, że Mądrość Boża jest ponad nim, że jak on coś robi, to nie dlatego, że genialnie wymyślił, że miał taki dobry pomysł. Jego wiara i jego postawa nie miały nic z teorii. Był prostym chłopem i mówił, nawet dość często: „Ty mi tu teorii nie godej, bo jo jest prosty braciszek”. On nie chciał teorii. Miałby się czym chwalić w życiu. Dwadzieścia lat pracy w Zambii. Różne inne funkcje. I nie, żeby o tej swojej pracy nie opowiadał. Ale opowiadał o pracy i o ludziach, z którymi pracował, a nie o sobie. Nie szło go było powstrzymać, jak zaczął opowiadać o dzieciach chorych na AIDS albo o sierotach, o matkach, które się prostytuowały, dostawały AIDS, zachodziły w ciążę, umierały, dzieci lądowały w jego schronisku, w jego sierocińcu. On o tych dzieciach mi mówił, o ich marnych widokach na przyszłość, o tym, co dla nich trzeba zrobić, do czego powinny mieć prawo, a nie miały. Jak się go pytałem: „A ty coś tam robił?”, odpowiadał: „A co trza było”. Żadnej teorii.

Robić to, co trzeba, tu i teraz

Ewangelia na dzisiejsze święto mówi nam o weselu w Kanie Galilejskiej (por. J 2,1–11). Można by powiedzieć, że to nie ma nic wspólnego z pogrzebem. Wręcz odwrotnie. Ale ma wiele wspólnego z życiem. I mówi o tym, jakie Pan Jezus ma obyczaje, jak On sam sobie wyobraża swoje bycie z ludźmi. Pierwszy cud, pierwszy znak, po którym uwierzyli Jego uczniowie, to nie jest nic nadprzyrodzonego, dotyczącego nieba, Boga, aniołów, jakichś cudów nie z tej ziemi, tylko po prostu spotkał się z sytuacją, gdy komuś czegoś było trzeba i On to zrobił. W takiej sytuacji, kiedy wina brakło, pewnie niejeden współczesny moralista by powiedział: „A to trzeba było tyle nie pić, toby nie brakło”. Albo by powiedział: „No, nie martwcie się, następnym razem załatwimy więcej”. Kogo obchodzi następny raz, jak teraz brakło.

Pan Jezus niczego nie przyszedł obiecywać „na zaś”, tylko robić teraz. To, co teraz trzeba. Trzeba wina? Macie wino. I to bardzo też pasuje do Heńka. Kiedy był już tutaj, zawsze chciał coś robić. Kiedy przyjechał z Afryki do Krakowa, na stałe, przyszedł do Wydawnictwa i mówi: „Dej mi co do roboty, bo nie byda w gipsdeka patrzył”. Coś potrzebował robić. Coś teraz, tu. Nie obiecywać. Tak jak ludziom na weselu nie brakowało dobrej rady, życzeń „na sto lat” i tak dalej, tylko wina, tak on chciał robić coś, co potrzebne jest teraz.

Często i chętnie zajmował się chorymi, pomagając pielęgniarkom w naszej infirmerii. Mówił: „No rano wstaję o piątej, potem się powadza z Bogiem, a potem idę do chorych”. Nic im nie obiecywał oczywiście, on im nie mówił, że mają się pomodlić, żeby im w życiu wiecznym było lepiej, nie obiecywał im, że on się za nich pomodli, choć może i kiedy obiecał. A jak obiecał, to na pewno zrobił. Ale nic takiego. Pieluchy wymienić, umyć – dla niego to było „nic takiego”. To było coś, czego drugi człowiek potrzebuje. Tu i teraz, bez obiecywania czegoś na przyszłość.

Dostrzec i docenić człowieka

Matki Boskiej Częstochowskiej święto dzisiaj Kościół w Polsce obchodzi. Ta Matka Boża w Częstochowie nie uśmiecha się. Nie udaje, że jest dobrze. Nie wstydzi się ran na twarzy. Nie pociesza głupkowato. Ale ma na ręku Jezusa. I dzięki temu Jezusowi na Jej ręku te rany, ten smutek na twarzy, to wszystko się przemienia jak woda w wino w Kanie Galilejskiej. Jak Henio potrafił przemieniać cudzą potrzebę w – nie wiem jak to powiedzieć – w obowiązek dla siebie, czy raczej czuł przywilej dla siebie, że on może coś zrobić.

I tak po prostu robił. Nie wywyższając się. Jak trzeba było kogoś zastąpić, a potrafił, to zastępował. Trzeba było dać komuś szklankę wody, to dawał. I dla wszystkich jeszcze, przy okazji, miał naprawdę dobre słowo. Nie przemądrzałe, nie żadna tam przypowieść o przyszłym życiu wiecznym, gdzie już wszyscy będą szczęśliwi, ale po prostu, stosując „politykę otwartych drzwi” – że tak powiem, kiedy w swoim Archiwum, gdzie pracował, zawsze miał drzwi otwarte, by pozdrawiać każdego, kto przechodził. By się go po drodze spytać: „Jak ci się jechało?”, „A nie zmokłeś dzisiaj?”, jeśli deszcz był. By tego człowieka dostrzec, docenić, w tych trudach, jakie miał, bez żadnego „bajerowania” i upiększania.

Dzisiaj się z nim żegnamy, wspominając tę jego dobroć, zwyczajną… zwyczajną w sposób nadzwyczajny. I niech będzie w tym błogosławiony.