Ignacjański duch budowniczego Marany
„Zabierz, Panie, i przyjmij całą wolność moją, pamięć moją i rozum, i wolę mą całą, cokolwiek mam i posiadam. Ty mi to wszystko dałeś, Tobie to, Panie, oddaję. Twoje jest wszystko. Rozporządzaj tym w pełni wedle swojej woli. Daj mi jedynie miłość Twoją i łaskę, albowiem to mi wystarcza. Amen".
Tak – słowami św. Ignacego Loyoli – modlił się często o. Jan Beyzym, który mierzył się na co dzień z przeszkodami i problemami, jakie stawały na jego drodze do celu. Tym celem była Marana. Właśnie tutaj postanowił wybudować szpital dla ludzi dotkniętych trądem, dla których porzucił wszystko i oddał wszystkie swoje siły, zdrowie i przede wszystkim serce. Tych przeszkód było tak wiele, że człowiek małej wiary z pewnością by się załamał i wycofał ze wszystkich planów czy marzeń. Ojciec Jan nie poddał się zwątpieniu. Im trudności było więcej, tym gorliwiej się modlił i tym mocniej wierzył, że uda mu się urzeczywistnić wszystkie plany.
Nie budował przecież tego szpitala dla swojej chwały i korzyści, ale dla tych, którzy odrzuceni byli przez wszystkich, pozostawieni sami sobie. Dla tych, których najbliższa rodzina nie chciała ani za życia, ani nawet po śmierci. Kiedy pracował pośród trędowatych w Ambahivoraka, widział na co dzień nie tylko ich rany, cierpienie i bezradność, ale przede wszystkim dotykał ich samotności, opuszczenia, odarcia z ludzkiej godności. Widział, że większość z nich umiera z głodu, a nie z powodu trądu. Stąd z takim uporem zabiegał o wybudowanie szpitala, w którym można będzie nie tylko ulżyć im w cierpieniu, ale przede wszystkim stworzyć godne warunki – do życia, ale także do umierania.
Dzięki wytrwałości i wsparciu rodaków
Budowa szpitala trwała prawie 10 lat. Brakowało pieniędzy, ludzi do pracy, wszystkiego. Ojciec Jan mógł liczyć tylko na wsparcie rodaków i Polonii rozsianej po świecie. To właśnie ich ofiary pozwoliły na wybudowanie szpitala i do dzisiaj pomagają w jego utrzymaniu.
W tamtym czasie bardzo trudno było zdobyć materiały budowlane na miejscu. Na Madagaskarze można było kupić tylko cegłę. Całą resztę trzeba było sprowadzać z Europy. Tak było np. z blachą do pokrycia dachów. Ojciec Jan kupił ją w ojczyźnie. Przypłynęła statkiem do portu w Manakary, a stamtąd – na własnych plecach – transportowali ją tragarze. Dodajmy, że z Manakary do Marany jest około 250 km.
Budowę szpitala zakończono w sierpniu 1911 roku. 16 sierpnia odbyło się uroczyste poświęcenie tegoż obiektu i zawierzenie wszystkich pacjentów Matce Bożej Częstochowskiej, której obraz umieszczony został w kościółku na terenie szpitala. Tak więc 16 sierpnia uważa się za początek funkcjonowania szpitala.
Pora na świętowanie
Od tamtej chwili minęło właśnie 110 lat. Mieliśmy świętować ten jubileusz w sierpniu, ale – z przyczyn od nas niezależnych (pandemia, uroczystości 150-lecia archidiecezji itd.) – arcybiskup Fianarantsoa zadecydował, że uroczystości odbędą się 1 listopada. I tak się też stało.
Nasi chorzy bardzo czekali na ten świąteczny dzień i solidnie się przygotowywali. Zaczęliśmy od przygotowań duchowych. Każdego dnia o godz. 16.00 odmawialiśmy różaniec, a po nim odprawialiśmy nowennę do bł. o. Jana Beyzyma. Potem można było już zacząć wszystkie inne przygotowania, a było ich wiele, bo spodziewaliśmy się wielu gości.
Pierwszego listopada siostry z Marany już od świtu zajęły się sprzątaniem i przyrządzaniem posiłku. Dekorowały też i przystrajały kwiatami ustawione wcześniej specjalne podium na placu, na którym miała być odprawiana Msza św.
Goście zaczęli się zjeżdżać już od szóstej rano i w Maranie robiło się coraz gwarniej. O godz. 9.00 rozpoczęła się uroczysta Msza św., której przewodniczył abp Fulgence Rabemahafaly z Fianarantsoa. W koncelebrze było 30 księży – w tym dwóch Polaków ze zgromadzenia oblatów, którzy pracują w naszej archidiecezji. Były siostry zakonne i świeccy goście z Fianarantsoa. Gościem honorowym był pan Dominik Włoch, który od wielu już lat jest świeckim misjonarzem na Madagaskarze. To jego misyjne powołanie zrodziło się – jak mówi – przez przyczynę Ojca Beyzyma. Przybył więc na tę uroczystość, by przed jego relikwiami uklęknąć i modlić się w swoich intencjach, a także intencjach tych, którzy mu je powierzyli.
Poświęcenie pamiątkowego muralu
Nasi chorzy byli bardzo szczęśliwi, że doczekali tak wspaniałego dnia. Ubrali się w koszulki z logo Marany i napisem „110 lat Marany", przygotowane specjalnie z tej okazji. Wielkim wyróżnieniem dla nich było m.in. to, że nieśli wyjątkowe dary mszalne. Wyjątkowe, bo wśród nich był także żywy baranek z naszego stadka. Baranek spłatał jednak figla. Uwolnił się jakoś z więzów i zaczął uciekać. Było z tego powodu dużo śmiechu, ale baranka złapano i po skończonej Mszy otrzymał go w prezencie ksiądz arcybiskup.
Po Eucharystii, która trwała trzy godziny, wszyscy poszliśmy pod dom, poza murami Marany, w którym mieszkał Ojciec Beyzym. Tutaj arcybiskup poświęcił piękny mural umieszczony na ścianie tegoż domu. Wykonał go miejscowy artysta malarz, a przedstawia on o. Jana Beyzyma w otoczeniu dzieci chorych na trąd. Wszyscy bili brawo, ponieważ ten mural wygląda naprawdę pięknie. Potem arcybiskup poświęcił także kamienną niewielką stelę, która będzie upamiętniała uroczystość 110-lecia Marany. Następnie na placu obok domku Ojca Beyzyma zasadzono dąb. Jeśli się przyjmie i będzie rósł, to będzie to chyba drugi dąb na Madagaskarze. Do tej pory na malgaskiej ziemi przyjął się tylko jeden i do dziś rośnie. Mówią, że to właśnie Ojciec Beyzym przywiózł żołędzie z ojczyzny i udało mu się wyhodować tylko jedną sadzonkę. Posadził ją w Fianarantsoa.
Świąteczny tort też był okazały
Kolejnym punktem uroczystości była agapa. Wokół domu Ojca Beyzyma rozstawiono stoły, za którymi zasiedli goście, a także nasi chorzy. Był oczywiście ryż. Dużo, dużo ryżu... Było mięso zebu, wieprzowina i kurczaki. Na takie „luksusy" mogą sobie pozwolić nieliczni i to raczej tylko od święta. Radości było więc wiele, bo kiedy żołądek pełny, to i buzie zaraz się uśmiechają.
Po obiedzie były występy przygotowane przez chorych. Starsi chorzy pięknie śpiewali, dzieci tańczyły, był także skecz.
Na tak ważnej i wyjątkowej uroczystości nie mogło zabraknąć tortu. Nie, nie piekły go siostry z Marany. Zamówiono go u cukiernika w Fianarantsoa. Uroczystość była wielka, więc i tort był wielki. Jego ozdobą był domek Ojca Beyzyma zrobiony z ciasta i ozdobiony kolorowym lukrem. Do tradycji należy, że taki wyjątkowy tort rozpoczynają kroić najważniejsi goście i gospodarze domu. Tym razem „zaszczyt" ten przypadł w udziale księdzu arcybiskupowi, siostrze przełożonej i mnie. Tortu nie skosztowałem, bo oddałem swoją porcję dzieciom, które już się nie mogły doczekać na te słodkości. Tort zniknął ze stołu w mgnieniu oka. Ostał się tylko domek Ojca Beyzyma, bo ponoć był niejadalny.
To świętowanie zostanie w pamięci naszych chorych na długo. Nie tylko dlatego, że mogli najeść się do syta różnych smakołyków, tańczyć i śpiewać. Dla nich ważne jest to, że ten szpital – mimo iż minęło już 110 lat – wciąż istnieje. Dobrze wiedzą, że utrzymywany jest z ofiar przysyłanych głównie zza granicy. Dla nich to dowód, że na tym świecie jest wielu ludzi o wielkim sercu. A także na to, że Pan Bóg jest dobrym Ojcem, który troszczy się o każdego z nas.