Jesteś tutaj

Początki polskiej misji w Chingombe. Jan Lazarewicz SJ. Cz. II

Br. Józef Boroń SJ
11.10.2018

Siostry z Polski!

Nadszedł rok 1928. Brat Leon Kodrzyński skończył budowy i opuścił Chingombe, aby stawiać Broken Hill. W tym roku wreszcie przybyły długo oczekiwane Siostry Służebniczki Starowiejskie. Pierwszą placówką, jaką otrzymały, było właśnie Chingombe. Stacja misyjna, zwłaszcza większa, choćby była dobrze rozbudowana i huczała pracą, jednak bez Sióstr jest jak dom rodzinny bez matki. Toteż od pierwszej chwili Siostry nasze spełniają rolę anioła dobroci. Z całym zapałem i znajomością obejmują kuchnię, pralnię i szwalnię oraz opiekę nad kościołem. Najważniejszym jednak zadaniem jest opatrywanie chorych i wychowywanie dziewcząt. Tutejsze dzieciaki od pierwszego dnia z wielkim zaufaniem garną się do naszych Sióstr jak pszczoły do miodu!

Nastała pora deszczowa, zbliżał się grudzień. Deszcze padały obfite, a dolina Chingombe pokryła się grubym kobiercem bujnej zieleni i kwiatów. Zaprzężonym w trzy pary wołów pługiem orałem pole, a zaraz za mną siewnikiem zaprzężonym w osiołka brat Jędrzejczyk siał kukurydzę. Ojciec Lazarewicz czasami odwiedzał nas przy tej zbożnej robocie, pozdrawiając staropolskim „Szczęść Boże”. Nie szczędził i zachęty: „Bracie, tylko wielkie, wielkie role orać!”.

 Boże Narodzenie

Wigilia Bożego Narodzenia 1928 roku. Ruch na misji niezwykły! Siostry ustawiły w kościele szopkę, ubierając ją dzikim asparagusem, mającym przypominać choinkowe drzewko. Niemal już od rana, jakby na kalwarię, ciągnęły ze śpiewami gromady „czarnych dzieci Bożych” pod wodzą swych katechistów. Ojciec Lazarewicz witał ich przed kościołem z twarzą rozradowaną. A gdy nastał wigilijny wieczór pod afrykańskim niebem, w dusznym i parnym powietrzu, przesyconym aromatem pomarańczowego kwiatu, unosiły się roje świecących robaczków. Niebo zaś iskrzyło się diamentami gwiazd.

Pątnicy rozsiedli się przy ogniskach i na całe gardło śpiewali w swym języku polskie kolędy. Ich odgłos płynął falą w ciemną dal i dalekim echem odbijał się gdzieś w górach. A my zasiedliśmy do polskiej wigilii, którą po raz pierwszy według naszych tradycji przyrządziły Siostry. Upiekły więc z naszej pszenicy – w naszym zmielonej młynie – po polsku plecione strucle, wielki kołacz oraz tort ze złotym dzwonkiem i aniołkiem na wierzchu. Obok tych smakołyków położono na bielutkim stole dwie paczki co dopiero przyniesione z miasta. Brat Pacek rozpakował je i rozłożył na stole porcelanowe talerze i filiżanki. Ojciec Lazarewicz był zachwycony i rozrzewniony. Wszak tego nie widział już blisko 20 lat, ostatni raz, kiedy był w kraju. W swoim biednym życiu misjonarskim zapomniał, jak wyglądają talerze, filiżanki i tak po polsku urządzona wieczerza wigilijna.

Przy łamaniu się opłatkiem życzyliśmy staruszkowi – tak go między sobą nazywaliśmy – wszystkiego po sto. Liczbę tę on często powtarzał, jakby była szczytem jego ambicji. A więc mieć stu chłopaków w konwencie, stu katechumenów do chrztu naraz, sto worków kukurydzy z pola, sto rąk do roboty, a gdyby tak jeszcze ze sto funtów gotówki w kasie na wszelkie potrzeby misji… W czasie wieczerzy, wśród miłego nastroju, gdy na stół przychodziły polskie pierogi i słodkie precle, ojciec Lazarewicz, aby ochota była jeszcze większa, zawołał brata Packa, pod którego kustodią było wino, i polecił: „Wina, wina po kieliszku!”. Staruszek uśmiechając się, z zadowoleniem głaskał długą brodę i mówił: „No, używajmy dzisiaj jak panowie, jak panowie…”.

Obfita siejba

Jak nowo zbudowany okręt spuszczony na pełne morze, gdy stalową piersią pruje toń, tak odtąd stacja misyjna Chingombe w pełni rozpoczęła ewangeliczną robotę. Na sterze zaś czujną rękę trzymał „Bambo Lazaro”, tak nazywany przez tubylców. Gromadka chłopaków uczyła się w konwencie, który był oczkiem w głowie ojca Lazarewicza. Już kilku z nich wysłał na wyższą edukację do Chikuni. Co niedzielę kościół wypełniał się po brzegi. Rozbrzmiewały w nim polskie Godzinki, „Serdeczna Matko”, „Jezu, nie opuszczaj nas”. Ojciec Lazarewicz, choć sam niemuzykalny, ogromnie lubił śpiew, którego wartość i piękno – według niego – polegały na tym, by tak z pełnej piersi, na całe gardło, tak od ucha do ucha śpiewać!

Pamiętam, jak raz w czasie sumy, którą odprawiał ojciec Franciszek Tomaka, a cały kościół aż trząsł się od śpiewu, przed ołtarzem profilem do kościoła klęczał „Bambo Lazaro”. Tuż za balaskami stały dzieci. Ojcu Lazarewiczowi zdawało się, że one nie dość gorliwie śpiewały. Więc groźnie na nie popatrzył i zawołał: „Mocniej, mocniej!”. Wtedy biedactwa rękami oparły się o posadzkę, aby już całe maksimum głosu ze siebie wydobyć. Później na rekreacji brat Andrzej, że to był człowiek odważny i śmiały, powiedział we właściwym sobie tonie: „Ojcze superiorze, zlitujcie się i dajcie spokój tym dzieciakom! Toż one i bez tego tak się drą, że aż uszy puchną”. Na to Bambo Lazaro rzekł: „Bracie, bracie, kamienie wołać będą, jeżeli ta dziatwa nie będzie chwalić Boga z całego serca, ze wszystkich sił…”.

Cały teren misji chingombskiej pokrył ojciec Lazarewicz siecią przeszło 40 szkół. Każda szkoła miała obowiązek przyjść pod wodzą katechisty raz na miesiąc do misji, aby wysłuchać Mszy św. Misjonarze stale czuwali, stale byli w ruchu, odwiedzając chorych i umierających. Raz ojciec Tomaka, to znowu ojciec Lazarewicz. Posługiwał się on w starszym wieku jednokołowym wózkiem pchanym i podtrzymywanym w równowadze przez silnych „drabów”. Lubił także podróżować na białym osiołku. Gdy pod koniec podróży przechodził przez ostatnią wioskę, dzieci, a nawet kobiety otaczały go wieńcem i wśród hałasu i głośnych śpiewów – jakby „Hosanna” na jego cześć – odprowadzały go na misję. Staruszek był rad, że go tak szanowali. A szanowali go bardzo. Z całej osoby biło uduchowienie. Twarz wielka, majestatyczna, z dziwnym urokiem wejrzenia. Coś jakby Mojżesz schodzący ze szczytów Synaju do swego ludu. To wszystko budziło szacunek, a równocześnie jakiś lęk. Lęk udzielał się zwłaszcza tym, których sumienie nie było zupełnie w porządku.

Jak dobry pasterz

Katechumen przy chrzcie św. naprawdę musiał się wyrzekać złego ducha i wszelkich jego spraw. Musiał wyrzekać się na serio zmysłowych tańców, musiał pozdejmować z siebie wszelkie pogańskie amulety, a na ich miejsce zawiesić medalik, różaniec czy krzyżyk. Zamiast kultu duchów i czarów – kult Boga prawdziwego, modlitwa i pośrednictwo świętych, których imiona otrzymywał na chrzcie św. Nie zawsze i nie u wszystkich szło to łatwo! Byli bowiem i tacy, którzy Bogu palili świeczkę, a diabłu ogarek. Do takich to ojciec Lazarewicz albo udawał się osobiście, albo wzywał ich na Misję przed swoje oblicze. A gdy nie pomagała prośba, to nieraz skutkowała groźba. Ojciec Lazarewicz, jak prorok z ogniem w oczach, z rękami wzniesionymi ku górze, wołał: „Tam, tam Bóg widzi, a będzie karał w wieczności, a może i za życia, może zaraz!”.

Taka rozmowa robiła zawsze piorunujące wrażenie. Może nie tyle ze względu na piekło, które miało być dopiero po śmierci, więc może da się jeszcze jakoś wykręcić, ale ta kara doraźna. Tego miejscowi się obawiali! Z drugiej jednak strony ojciec Lazarewicz odnosił się do swoich owieczek z łagodnością i miłością dobrego pasterza. Szczególnym pietyzmem otaczał tych, którzy mieli nieszczęście zejść z dobrej drogi, ale potem na nią wrócili. Łagodził spory, zwłaszcza małżeńskie, wiele modlił się za swój lud w wielkiej pokorze. Milczeniem przed drugimi okrywał ich upadki i błędy, cichaczem próbował zło wyprostować. Głośno natomiast podnosił ich dobre strony i cnoty. Robił wrażenie, jakby wszystko widział od dobrej strony. Niejednokrotnie powtarzał jakby do siebie: „Tak, tak, czarne dzieci Boże!”.

Postępując w ten sposób, ojciec Lazarewicz kładł silne fundamenty pod chrześcijaństwo. Dziś, po latach, stacja misyjna Chingombe ma najlepszych katolików w całym wikariacie. Chingombe wydało już dwóch czarnych kapłanów. Ludność doliny Luano jest dumna z tego faktu. Nieraz powtarzają: „Żyjemy może jeszcze trochę po pogańsku – Boże bądź nam miłościw – ale umieramy po katolicku, nikt już bez chrztu św. nie schodzi z tego świata”.

„Bambo Lazaro” widząc, jak Bóg błogosławi jego dziełu i jak chwała Boża rośnie, radował się w duchu. Tej radości dawał nieraz wyraz zewnętrzny, głaszcząc z fantazją długą, rozczochraną brodę, zwaną przez miejscową ludność lwią grzywą. Drugą rękę zakładał za pas białej sutanny i z uporem powtarzał, że Chingombe musi być pierwsze, pierwsze na całej Misji. I rzeczywiście, przodowało ono przez wiele lat, zanim pierwszeństwo zdobyło Chikuni.

Ojca Lazarewicza podziwiali nie tylko nasi świeżo z Polski przybyli misjonarze, lecz również Anglicy. Jeszcze dzisiaj rzadko zajeżdżają tam goście, ale jeżeli ktoś przypadkiem zabłąka się do Chingombe, z podziwem i uznaniem patrzy na to jakby średniowieczne opactwo, promieniujące oświatą i kulturą chrześcijańską w tej niedostępnej afrykańskiej kniei. To dzieło wzniesione nadludzkim trudem, niemal uporem polskich misjonarzy.

Marzenia "Bambo Lazaro"

Dziś, przynajmniej w porze suchej, można jakoś dojechać samochodem do Chingombe. Za czasów ojca Lazarewicza, aż do roku 1953, Chingombe było zupełnie odcięte od świata. Miało na to wpływ położenie w głębokiej dolinie, otoczonej ze wszystkich stron wysokimi górami. Wszystkie towary musieli nosić na barkach tragarze, których nie tak łatwo można było wynająć. W dodatku transport ten był bardzo kosztowny. Na początku XX wieku, kiedy budowano Chingombe, problem ten nie dawał spokoju ojcu Lazarewiczowi. Czasami długo w nocy siedział na werandzie obok swojego pokoju i myślał, jak Chingombe połączyć ze światem. Przecież wśród tego labiryntu niebotycznych gór, olbrzymich masywów skalnych, jarów i przepaści musi gdzieś być jakiś przesmyk, jakaś przełęcz, gdzie można by zrobić drogę samochodową i w ten sposób umożliwić wydostanie się z tej zamkniętej kotliny na szeroki świat… Tylko znaleźć to wyjście, znaleźć za wszelką cenę!

Za marzeniem poszedł czyn. Ojciec Lazarewicz sam wędrował po górach, chodził i szukał to tu, to tam. Wysłał na zwiady braci lub miejscowych obeznanych z terenem, odznaczających się dobrą orientacją. Chodzić i szukać! Nie raz, ale po dziesięć razy, rok za rokiem! Niestety, wszystko na darmo. Nikt nie znalazł rozwiązania problemu drogi prowadzącej na świat, nikt nie przyniósł nawet jaśniejszego promyka... Góry jak stały, tak stoją, urągając z bezsilności biednego człowieka. Te sędziwe masywy górskie, dzikie, nieprzystępne, owiane tajemniczą mgłą. Owe niepowodzenia w szukaniu drogi nieraz ojca Lazarewicza mocno przygnębiały. Chciał jak najprędzej mieć auto, by nie tylko zwozić materiały potrzebne do rozwoju stacji misyjnej, lecz także regularnie objeżdżać swoje pole misyjne, pocięte siecią dróg od szkoły do szkoły, od wioski do wioski.

Zrozumienie dobrodziejstwa samochodu misyjnego spotęgowała jeszcze ta okoliczność, że ojciec Lazarewicz, bawiąc raz w Mkushi na jakimś zebraniu, widział lorę naładowaną towarem, pnącą się z jękiem motoru pod górę. Prócz tego zauważył lśniącą w słońcu limuzynę komisarza. Uprzejmy urzędnik zaprosił ojca Lazarewicza na przejażdżkę. Zrobiło to na misjonarzu wielkie wrażenie. Po raz pierwszy i ostatni w samochodzie! Dwadzieścia lat upłynęło od chwili, jak zaszył się w tej dzikiej dżungli i nigdy jej nie opuszczał. Przez ten czas nie widział kolei ani nie poznał nowych zdobyczy, a co zostawił w Europie, znacznie się w jego pamięci zatarło. Toteż opowiadał z entuzjazmem swoje wrażenia z jazdy samochodem, że „pędził jak błyskawica, jak błyskawica!”. Gdyby żył dłużej, na pewno osiągnąłby cel swoich marzeń – samochód misyjny.

Ośli respekt dla władzy

Tymczasem chcąc choć w części rozwiązać problem komunikacji, ojciec Lazarewicz kupił osiem osiołków, by na ich grzbietach nosić towary do misji i mieć siłę pociągową do pracy na farmie. Jeden z nich miał służyć ojcu Lazarewiczowi za wierzchowca podczas wizytacji szkół, ponieważ ten, który dotychczas pełnił tę służbę, był już za stary i nie mógł udźwignąć misjonarza słusznego wzrostu i sporej wagi. Pewnej niedzieli po południu poszliśmy z „Bambo Lazaro” i bratem Andrzejem wybrać osiołka na wierzchowca. Wśród zakupionej ósemki znajdował się jeden szczególnie ładny – młody, przysadzisty, o szerokich chrapach i dzikich a zdradliwych oczach. Sierść miał ciemnosiwą, ozdobioną czarną pręgą wzdłuż całego grzbietu, druga pręga szła na krzyż przez przednie łopatki. Ten osiołek bardzo przypadł ojcu Lazarewiczowi do gustu, toteż wskazując na niego, powiedział: „Ten z krzyżem dla mnie i tylko dla mnie, więcej nigdzie!”.

Tymczasem ja z bratem Andrzejem miałem względem tego osiołka inne plany. Zaczęliśmy tłumaczyć, że to osioł silny jak wół, więc może nosić ojca superiora, ale także w ogrodzie pracować. „Zakazuję tego surowo, zakazuję” – oponował stanowczo ojciec Lazarewicz. Cóż było robić? Na dowód zaś łaski wybrania poklepał osiołka po grzbiecie. Ale osioł jak to osioł: nie zrozumiał zaszczytu wybrania. Trzepnął ojca Lazarewicza kopytkiem powyżej kolana, ale na szczęście nieszkodliwie. „O ma!” – wykrzyknął Bambo. „O ma!” to okrzyk krajowców na wyrażenie zaskoczenia, zdziwienia. „Do roboty draba – wołał siarczyście Bambo – do roboty, a ciężkiej roboty! Nie chcę już tego łajdaka – superiora kopnął!”.

Kamieniarski zapał

Kto szedł do Chingombe od Broken Hill, musiał schodzić po karkołomnej wąskiej drożynie, z kamienia na kamień, od krzaka do krzaka. I odwrotnie – kto chciał się stamtąd wydostać, to tak jak po połamanej drabinie musiał się chwytać kamieni, pni i korzeni i piąć się w górę. Aby więc ludzie, a głównie osły, które miały nosić towary, mogły łatwiej przejść, ojciec Lazarewicz umyślił zrobić wygodniejszą ścieżkę stokiem góry. Najął dwunastu mocnych chłopców, zaopatrzył ich w kilofy i łopaty i poszedł z nimi na parę tygodni w góry. Pewnej niedzieli, po wcześniejszym obiedzie, poszliśmy odwiedzić staruszka w górach. Byli w naszej grupie: ojciec Tomaka, bracia Pacek i Jędrzejczyk oraz kilku chłopców szkolnych. Zaraz po przejściu rzeki Chingombe szliśmy nową drogą, właśnie wykonaną przez ojca Lazarewicza. Była prowadzona umiejętnie, wymijając wszelkie przeszkody. Wiła się zygzakami, bieliła się stokiem gór jak gruba konopiana lina, którą ktoś świeżo ciągnął coraz wyżej i wyżej.

Gdzieś w połowie drogi, nad olbrzymim wąwozem, na którego dnie szkliła się woda, spotkaliśmy ojca Lazarewicza. Siedział na płaskim odłamie skały, nakrytym wypłowiałą lwią skórą, w wielkich kanonierskich butach, brązowych, jak zresztą całe ubranie, od kurzu z gliniastej ziemi. Brodę miał rozczochraną, a na głowie gruby hełm korkowy o szczególnie szerokim rondzie. Wyglądał jak zjawa z Matejkowskich obrazów. U stóp jego leżały złożone kilofy, a nieco dalej rozłożyli się na ziemi jego robotnicy o czarnych tułowiach, podobni do krokodyli wygrzewających się na piaskowej ławicy.

Gdy staruszek nas zobaczył, wykrzyknął radośnie: „Witajcie!”. I w tej chwili energicznie zawołał jednego chłopca, aby gotował wodę na herbatę. Bardzo się staruszek ucieszył naszą gościną. „Ojciec superior jak kamieniarz” – powiedział na powitanie brat Jędrzejczyk. „A tak, jak kamieniarz, jak kamieniarz” – odrzekł wesoło ojciec Lazarewicz. Z zapałem zaczął opowiadać, jak idzie robota i jakie są trudności. Wskazując na swoich robotników, chwalił ich, że „kopią jak lwy, jak lwy kopią!”. Mówił, jak długo jeszcze potrwa praca, aby dojść do szczytu góry, który widniał w dali. Z tego właśnie szczytu, okolonego pionowymi ścianami skał, ma się pierwszy rzut na stację w Chingombe w głębokiej dolinie. A kto opuszcza Chingombe, stamtąd rzuca ostatnie pożegnalne spojrzenie. Podziwialiśmy szczerze górską ścieżkę ojca Lazarewicza, bo jednak trzeba było mieć odwagę!

Staruszek gościł nas hojnie herbatą, którą piliśmy chciwie. Żar bowiem był okropny, bo to połowa października – w Rodezji pora najgorętsza. Wróciliśmy do Misji, a ojciec Lazarewicz pozostał w tych dzikich kniejach, aby dalej prowadzić swe dzieło, które oddało misjonarzom tak wielkie usługi. Jeszcze przed porą deszczową ojciec Lazarewicz doszedł do szczytu gór.

Powrót i przełożeństwo w Katondwe

Był rok 1930, marzec lub kwiecień, koniec pory deszczowej. Ojciec Lazarewicz otrzymał list od prefekta apostolskiego, ojca Brunona Wolnika. Pisał, że kolebka naszej Misji, Katondwe, znajduje się w ciężkiej sytuacji, spowodowanej brakiem ludzi, przedwczesną śmiercią ojca Czarlińskiego i chorobą przełożonego, ojca Drwięgi. Pytał też, czy ojciec Lazarewicz nie byłby gotów opuścić pięknego i ukochanego Chingombe i pójść na przełożeństwo do Katondwe, aby pchnąć je znowu do lotu i przywrócić mu dawną chwałę.

Po przeczytaniu listu ojciec Lazarewicz długo siedział nieruchomo, oczy wznosił ku niebu i ciężko wzdychał. Serce jego ścisnęło się żalem na myśl o opuszczeniu Chingombe, które rozwinął i rozbudował, że zakwitło jak bujny ogród. Było ono jakby duszą jego duszy. Tu na zacisznym cmentarzu, wśród mogiłek „czarnych dzieci Bożych”, pragnął złożyć swe utrudzone kości na wieczny spoczynek, którego spodziewał się już niezadługo. Tylko że „Bambo Lazaro”, prócz głębi ludzkich uczuć, posiadał spiżowy hart woli. Był jezuitą starej szkoły, prawdziwym synem posłuszeństwa, który nie tylko na wyraźny rozkaz, ale i na znak woli przełożonego, jest gotów prędko, mężnie i bez wymówek spełnić każde polecenie. Toteż bez wahania dał ojcu prefektowi odpowiedź, że jest gotów do drogi! Ster rządów w Chingombe oddał w godne ręce ojca Tomaki, który przez wiele lat kontynuował dzieło ojca Lazarewicza.

 Nadszedł dzień pożegnania. Rano, w przepełnionym kościele, ojciec Lazarewicz odprawił dziękczynną Mszę św. do Opatrzności Bożej za wszelkie łaski tu odebrane. Po Mszy św. modlił się długo za tę jeszcze delikatną gałązkę na wielkim drzewie Kościoła św. Na podwórzu zebrała się gromada wiernych i tragarzy, którzy mieli dźwigać cały majątek misjonarza. Nastrój był rzewny i smutny. Wszyscy bez wyjątku: ojcowie, bracia i siostry z dziatwą szkolną odprowadzali czcigodnego staruszka aż do rzeki Chingombe, którą trzeba przekroczyć, idąc do Katondwe. Tu nastąpiło ostateczne pożegnanie, które do łez wzruszony ojciec Lazarewicz skończył słowami św. Pawła do mieszkańców Miletu: „A teraz oto ja wiem, że nie ujrzycie więcej oblicza mego…”. Dzieci obrzuciły go kwiatami i zielenią. Raz jeszcze ze szczytu góry ukazały się zabudowania misyjne w Chingombe i krzyż na wzgórzu Golgoty. Odjeżdżający misjonarz posłał stamtąd ostatnie pożegnalne spojrzenie.

W Katondwe wszędzie widać było zastój. Nic więc dziwnego, że ojca Lazarewicza ogarnęła gorączka działania. Pragnie natychmiast sprowadzić tu siostry, bo sam przekonał się o ich dobroczynnej działalności w Chingombe. Niestety, nie ma dla nich odpowiedniego pomieszczenia. Brak także kościoła, a potrzebom wiernych służy przylegająca do domu kaplica. Ojciec Lazarewicz myśli dzień i noc, jakby najprędzej zacząć budowę domu Bożego. Tymczasem gromadzi materiały i nieustannie nalega na ojca prefekta Wolnika, aby mu przysłał brata Leona Kodrzyńskiego, który prowadził budowy w Broken Hill. Bratu Boreckiemu zleca wykonanie drogi samochodowej, która miała połączyć Katondwe z głównym traktem rządowym z Lusaki na wschód.

Ważniejsza jednak była dla ojca Lazarewicza praca ściśle apostolska. Przeprowadza gruntowne odnowienie ducha miejscowych katolików. Rychło kaplica staje się za ciasna, więc dostawia szopę na palach, krytą słomą, aby dać ochronę przed słońcem i deszczem. Odwiedza w Kapoche ówczesnego przełożonego ojca Stefana Mazurka, współpracownika z Chingombe, gwarzy z nim długo, przeżywając wspólnie wspomnienia misyjne. „Tak, tak, ojcze – kończy rozmowę – podajmy sobie znowu ręce i współpracujmy dla wspólnej sprawy”. Jednak niewiele już będzie tej wspólnej orki.

Pożegnanie "Bambo Lazaro"

Na zegarze życia ojca Lazarewicza wskazówka dochodzi do oznaczonej godziny. Znad katondweńskiego nieba słońce wylewa lawinę żaru na ziemię. Znów jest październik! W pierwszą niedzielę miesiąca (niedziela różańcowa) ojciec Lazarewicz odprawił Mszę św. Wróciwszy do pokoju, skarżył się na jakieś dolegliwości i dokuczające mu pragnienie. Pił wiele wody. Konsylium murzyńskich „doktorów” orzeka ciufę – coś w rodzaju tyfusu. Stosują dobrze Afrykańczykom znany zabieg, ale bez skutku. We wtorek, 7 października 1930 r., słońce afrykańskie, które przez tyle lat witało go najczęściej przy najświętszej Ofierze, wschodzi dlań po raz ostatni. Ileż razy tę poranną Ofiarę składał on na jakimś wiejskim majdanie pod chatą lub w cieniu afrykańskich drzew!

Ten ostatni dzień schodzi choremu w gorączce, w pragnieniu i osłabieniu. O odwiezieniu do szpitala nie było mowy. Do Lusaki jest 185 mil górskiej drogi. Ani telefonu, ani samochodu! Zapada wieczór. Żar słońca nieco złagodniał. Niebo stoi jakby w złotych płomieniach stonowanych przeźroczystym welonem. Wreszcie tarcza słoneczna znika, kryjąc się daleko za bezkresem afrykańskich lasów. Na misyjnym podwórzu dzwoni sygnaturka na Anioł Pański. Właśnie wtedy opuszcza tę ziemię ojciec Lazarewicz.

Zanim jeszcze słońce zaszło, odwiedził chorego brat Jakub Stofner. Ojciec Lazarewicz siedział na łóżku i modlił się żarliwie. Naraz twarz jego zbladła. Zakreślił wielki krzyż w powietrzu i upadł na posłanie. Zaczęła się agonia. Do łoża umierającego zbiegli się domownicy. Ojciec Jan Waligóra udzielił mu ostatniego namaszczenia. Ze słowami „Bóg ma swoje zamiary” przestało bić serce prawego żołnierza z hufca św. Ignacego Loyoli i pioniera naszej Misji.

„Bambo Lazaro” umarł. Rozdzwoniły się dzwony i rozbiegła się wieść smutna i niespodziewana po wszystkich wioskach w okolicy Katondwe. Następnego dnia, wśród tłumów katolików i pogan, złożono trumnę ojca Lazarewicza we wspólnym grobowcu na katondweńskim cmentarzu – obok trumien ojca Kraupy i Bulsiewicza. Niech i po śmierci będą razem, bo to towarzysze pierwszych wspólnych zmagań i zwycięstw.

Dawne to czasy, bo już trzeci dziesiątek lat ucieka. Wiele się odtąd pod rodezyjskim niebem zmieniło. Typ misjonarza, jakim był śp. ojciec Lazarewicz, odszedł z pól misyjnych. Jednak duch jego jakby wciąż jeszcze unosi się nad Chingombe i Katondwe. Ojca Lazarewicza wciąż jeszcze wspominają ci, którzy go znali osobiście. Dla tych, którzy przyszli po nim, „Bambo Lazaro” jest legendą.