Jesteś tutaj

Brat Franciszek Überman i jego dzieło misyjne. Cz. III

Spisał i opracował Wiesław Krupiński SJ
04.10.2018

Misja w Chingombe

Stolarz, ślusarz i budowniczy

Gdy przyszedłem do siebie, brat Jędrzejczyk zaznajomił mnie z obsługą młocarni, gdyż zbliżała się pora żniw, a on za tydzień miał wyjechać do Chikuni. Zrobiłem szybko mały młynek do oczyszczania zboża, obsługiwałem stolarnię. Siostrom, które prowadziły szkołę dla dziewcząt, a które otrzymywały wyżywienie darmowo, wydawałem z magazynu produkty. Trzeba było wykonać siewnik do siania pszenicy, obsługiwać tartak, który zrobił i uruchomił brat Kodrzyński.

 Boże Narodzenie spędziliśmy w polskim nastroju. Z początkiem roku 1931 zacząłem zbieranie materiałów na dom dla sióstr służebniczek. Do pomocy przyjechał brat Duda. Wypaliliśmy wapienne kamienie i około 25 tysięcy cegieł. On też objął kierownictwo budowy, ja natomiast zająłem się stolarką, a więc okna, drzwi, futryny, podłogi itp. Praca nie szła szybko, gdyż wiele prac, które były konieczne, trzeba było wykonać w międzyczasie. Budowę zakończyliśmy po dwóch latach. Pomagali nam również brat Wojciech Pączka SJ i brat „Pacuś” – Franciszek Pacek SJ.

Przygody brata "Pacusia"

Brat Pacek był już w podeszłym wieku, wykonywał prace domowe, między innymi robił dla nas buty. Często też chorował, lecz na szczęście miał dobre lekarstwo – kąpiel w gorącym źródle. Z tego źródła wypływała rzeka Mikwa, a było ono położone kilka kilometrów od naszej misji. Nieraz było tak, że brat ledwo co zaszedł, ale po kąpieli wracał pełen sił i zapału. W każdą niedzielę szedłem z nim, ponieważ brat miał słaby wzrok i mógł zabłądzić. Bardzo śmieszny ekwipunek, na który składały się dwie strzelby, dzida, dwie pary okularów na nosie, róg, to jego obrona przed dziką zwierzyną. Gdy wychodził z domu, trąbił, ile miał sił i to samo robił – obwieszczając wszystkim – gdy wrócił.

 Pewnego razu przyszliśmy do źródła. Położył się koło niego i mówi, że umiera. Ja byłem w kłopocie: co robić. Lecz on po chwili napił się ciepłej wody i stwierdził, że już mu się polepszyło. Innym razem poszliśmy z dwoma psami. Słyszałem z daleka pomruki lwów. Psy też je wyczuły, lecz nie śmiałem zawracać brata Packa, gdyż już się cieszył na samą myśl o kąpieli. Brat wskoczył do wody, a ja ze strzelbą gotową do strzału nasłuchiwałem. Pomruki były coraz bliższe, lecz po chwili wszystko ucichło. Tym razem skończyło się na strachu.

 Ojciec Franciszek Tomaka SJ opowiedział mi wcześniejszą historię, jaka przydarzyła się bratu, a którą on sam później opowiadał. Otóż wybrał się brat Pacek jak zwykle do gorącego źródła. Wymachując dzidą, mówił w języku miejscowym: „koja, koja”, co znaczy „usuń się” i dodawał po polsku „droga moja”. Widział już wtedy słabo, lecz trzymał się wydeptanej ścieżki. Po chwili sądził, że przez ścieżkę przechodzi bydło, więc poganiał je i krzyczał, że drogę tarasują. Lecz gdy wracał, trochę był zdziwiony i myślał, że zabłądził, gdyż teren wydawał mu się obcy i bez drzew. Ale trzymając się dróżki, przyszedł do domu. Uskarżał się potem, że droga jakoś się zmieniła, bo gdy szedł do źródła, był mały las, a gdy wracał z powrotem, to już go nie było. Widział jeszcze przy tym dużo bydła. Dopiero ojciec Tomaka powiedział mu, że to nie było bydło, tylko słonie. I to one stratowały zarośla. Widział je przez lornetkę, naliczył 28 sztuk.

 Ojciec Tomaka wysłał trochę wody do analizy, bo chciał wiedzieć, czy gorące źródło ma jakieś właściwości lecznicze. Z Bulawayo (dziś Zimbabwe) przyszły wyniki. Okazało się, że nic w tej wodzie specjalnego nie znaleźli. Woda ta była o takim samym składzie jak zwykła woda ze studni. Tu by trzeba dodać, że jest mała różnica: ta ze źródła pomagała bratu Packowi, a ta ze studni niestety nie. Pamiętam jeszcze, że brat „Pacuś” zawsze w drodze śpiewał Psalm 90, który znał na pamięć. Przez 11 lat, które spędziłem w Chingombe, byłem nieodłącznym towarzyszem brata „Pacusia”. Lubił on dzieci, zawsze miał dla nich jakieś smakołyki. One nazywały go „amaj”, to znaczy „mama”. Jego pracowitość i dobre serce były zbudowaniem tak dla nas, jak i dla tubylców.

W roku 1947, kiedy byłem na innej placówce w Chikuni, dowiedziałem się o śmierci brata Packa. Pracował on 33 lata na zambijskiej ziemi, a zmarł mając 77 lat. Z listu, który mi przysłał ojciec Antoni Froch SJ, dowiedziałem się o szczegółach jego śmierci. Umierał bardzo pobożnie w Dzień Wniebowstąpienia Pańskiego, w 15 minut po otrzymaniu Komunii św. Na jego pogrzebie były prawie wszystkie okoliczne szczepy oraz duża liczba dzieci.

Życie na misji w Chingombe

Życie w Chingombe nie należało do najłatwiejszych. Tutejszy klimat był dla wielu nie do zniesienia. Dokuczały choroby. Prawie wszyscy musieli przejść przez chorobę zwaną „ciufa” (jelitowa choroba grzybicza). Ja byłem szczególnie podatny i regularnie dwa razy w roku na nią zapadałem. Zakażenie następowało przez wodę, lecz nie przez wypicie jej, ale zetknięcie ze skórą, zwłaszcza gdy ciało było zranione czy zadrapane. Drobnoustroje przedostawały się do jamy brzusznej i powodowały niszczenie narządów wewnętrznych, przy czym wywołując ogromny ból. Jeden dzień zwłoki często przyprawiał wielu o śmierć. Po pięciu dniach zwykle następował zgon. Trzeba więc było leczyć się bardzo szybko. Bardzo dużo tubylców umierało z powodu tej choroby.

Wizyty lwów i lampartów

W Chingombe spotkało mnie chyba też najwięcej „przygód” z lwami. Dobrze pamiętam 2 lutego 1932 roku. Cztery dorosłe lwy z jednym młodym przeskoczyły czterometrowy mur i zabiły 63 owce, 4 krowy i jednego osła. Lecz ani jednej sztuki nie wzięły, gdyż mur był za wysoki. Część mięsa rozdano tubylcom, a resztę ususzono. Przygotowaliśmy przynętę z trucizną. Na drugi dzień musieliśmy zakopać martwe lwy, gdyż zachodziła obawa zatrucia. Pod koniec roku lwy zagryzły jeszcze jedną krowę, która nie przychodziła na noc do zagrody i na dodatek wszystkich bodła. Brat Duda kazał zagryzioną krowę zostawić na miejscu. Sam wyszedł na pobliskie drzewo i ze strzelbą czekał. Noc była widna, gdyż księżyc był w pełni. Po około 45 minutach przyszły lwy. Strzelił i lwy uciekły, lecz za godzinę wrócił znowu jeden. Brat znowu wystrzelił, przeczekał jeszcze godzinę i poszedł do domu. Rano wraz z tubylcami znaleźli dwa martwe lwy w pobliżu zabudowań.

Prawie każdego roku mieliśmy lwie wizyty. Ich ryki i pomruki były tak częste, że ojciec Waldemar Seidel SJ po krótkim czasie umiał je naśladować, przez co dochodziło do różnych niespodzianek. Pewnego dnia odmawiałem różaniec, chodząc między kościołem a domem zakonnym. Wtem usłyszałem głos brata Dudy: „Bracie, uciekajcie, gdyż lwy są blisko”. Lecz ja mu odpowiedziałem, że mnie nie nabierze, bo to ojciec Seidel chce mnie nastraszyć. Po chwili rzeczywiście zobaczyłem w pobliżu kuchni dwa potężne lwy. Najszybciej, jak mogłem, skoczyłem do najbliższych drzwi, był to refektarz. Ledwo co je zatrzasnąłem, usłyszałem z drugiej strony lwie pomruki. Szybko wybiegłem na werandę, lwy uciekały w stronę lasu. Później ojciec Wolnik zabronił ojcu Seidlowi naśladować lwy. Powodem była ciężko przestraszona siostra służebniczka, która wracała z ogrodu. Przeleżała potem dwa dni w łóżku.

Mieliśmy też kłopoty z lampartami. Nasz domowy pies walczył z lampartem i tylko strzały zmusiły lamparta do ucieczki. Psa kurowano potem przez dwa tygodnie.

Moje ostatnie śluby zakonne i codzienne problemy

W 1933 roku ojciec Tomaka dość długo chorował. Nie wiem, co się stało, wszystkich prócz mnie ogarnęła jakaś melancholia czy nostalgia. Nikt nie chciał pracować, wszystko spadło na mnie, włącznie z obsługą chorego. Sam wtedy czułem się nie najlepiej, ale czy miałem też się poddać? Na szczęście nie trwało to długo i wkrótce wszystko wróciło do normy.

15 sierpnia 1935 roku złożyłem swoje ostatnie śluby, które przyjął ojciec Tomaka. Zaprosiliśmy ojca Wolnika, lecz ten z powodu ulewnej burzy przyjechał dopiero wieczorem. Nasi nowi chrześcijanie dopytywali się, co to za uroczystość, a przyszło ich sporo. Więc ojciec Tomaka tłumaczył i wyjaśniał „tajemnicę” naszej profesji zakonnej.

Rok 1936 nie był urodzajny, ludzie prawie nic nie zebrali z pola. Obsługiwałem wtedy młyn, magazyn, tartak, stolarnię, zbierałem zboża, zawsze zostawiając trochę kłosów dla ubogich tubylców. Utrzymywałem też jedną staruszkę, którą Nasi wykupili od Arabów.

W 1937 roku Prefekt misji, ojciec Wolnik, wezwał ojca Tomakę do Lusaki. Stamtąd ojciec Tomaka udał się do Polski na Kongregację Prowincjalną. Wrócił dopiero po 10 miesiącach. Oznajmił nam, że w Europie nie jest najlepiej i prawdopodobnie dojdzie do wojny. U nas życie toczyło się dalej, zbiory z pięknego ogrodu były obfite, pomarańcze, banany, ananasy, brzoskwinie, mango itd. To owoce pracy głównie ojca Tomaki i braci zakonnych.

Wybuch drugiej wojny światowej i moje pożegnanie z Chingombe

Około 15 września 1939 roku dowiedzieliśmy się o niemieckiej agresji na Polskę. U nas w tym czasie rozpanoszyła się mucha tse-tse. Bydło ratowaliśmy zastrzykami. Do 1939 roku korespondowałem z ojcem Augustynem Dominikiem Dylą SJ, ojcem Józefem Leonem Pachuckim SJ i moim rodzonym bratem Janem. Listy otrzymywałem mniej więcej trzy razy w roku. W 1939 roku listy już nie doszły do adresatów, otrzymałem je z powrotem.

Na wiosnę 1940 roku zachorowałem ciężko na wspomnianą „ciufę”. Przeleżałem wtedy dwa tygodnie. To samo było w październiku. Sytuacja się pogorszyła, bo organizm nie przyjmował już lekarstw, które mi tubylcy przyrządzali. Napisałem do ojca Wolnika prośbę o przeniesienie mnie na inną placówkę misyjną. Podobną prośbę napisał ojciec Tomaka. Wkrótce też otrzymaliśmy odpowiedź i informację, że na moje miejsce przyjdzie brat Stanisław Żak SJ, a na miejsce ojca Tomaki ojciec Waldemar Seidel SJ. Wnet spakowaliśmy nasz skromny „dobytek” i 6 stycznia 1941 roku wyruszyliśmy do Kasisi. Tubylcy tak byli tym przejęci, zwłaszcza moi robotnicy, że nie przyszli się nawet pożegnać ani nie zgodzili się na pomoc w transporcie bagaży.

Żal mi było opuszczać Chingombe. Była to moja najmilsza i można by powiedzieć ukochana stacja misyjna, na której wiele się nauczyłem, wiele doświadczyłem i przeżyłem. Było to również zasługą ojca Tomaki, który był dla mnie wspaniałym ojcem duchownym i przyjacielem. Dzięki jego naukom, a przede wszystkim dzięki jego zakonnej postawie w każdej chwili i w każdym miejscu był mi szczególnie bliski. Rozbudził we mnie jeszcze żarliwsze nabożeństwo do Serca Pana Jezusa i Najświętszej Maryi Panny – i to mi pozostało do dziś.

 Cdn.