Jak co roku w ostatnią niedzielę stycznia obchodziliśmy w Maranie Światowy Dzień Trędowatych. Święto to, ustanowione z inicjatywy francuskiego podróżnika, poety i człowieka o wielkim sercu Raoula Follereau, weszło na stałe do światowego kalendarza już w 1954 roku. Jest to nie tylko dzień solidarności z chorymi na trąd, ale przede wszystkim dzień, w którym przypomina się światu, że ta choroba wciąż zbiera obfite żniwo, a ludzie, którzy na nią cierpią, potrzebują naszej pomocy.
Najbiedniejsi z biednych
Jak podają statystyki, na całym świecie aktualnie mamy ponad 3 mln chorych na trąd, a każdego roku przybywa około 250 tys. nowych przypadków zakażenia. Chorują nie tylko dorośli, lecz także dzieci. Choroba szybciej atakuje słabych, niedożywionych, żyjących w warunkach urągających podstawowym zasadom higieny, nic więc dziwnego, że najbardziej szerzy się w najbiedniejszych krajach świata. 75 procent trędowatych to mieszkańcy Indii. Madagaskar pod względem liczby zachorowań zajmuje czwarte miejsce na świecie.
„To ludzie najbiedniejsi z biednych” – mówił o trędowatych Raoul Follereau. Ta choroba bowiem wiąże się z ogromnym cierpieniem, ale także sprawia, że chorzy zostają wykluczeni ze społeczeństwa, zepchnięci poza jego margines. Traktuje się ich jako nieczystych, przeklętych, umarłych za życia. Kiedyś nie mieli prawa pojawiać się w miejscach publicznych, a jeśli przechodzili przez jakąś wieś czy miasteczko, uderzali w kołatki i już z daleka wołali: „Nieczysty, nieczysty!”. Wszystko po to, by przez przypadek nikt się do nich nie zbliżył.
Jak czytamy w Biblii, tylko Chrystus bez obrzydzenia patrzył na nich, dotykał ich ran i uwalniał od tej strasznej choroby. Dzisiaj także liczą jedynie na Chrystusa, który – posługując się rękami misjonarzy, misjonarek i wolontariuszy – zbliża się do nich, opatruje ich cuchnące rany i leczy. To właśnie ci misjonarze są dla nich na co dzień świadkami Bożej miłości i miłosierdzia.
Walka z trądem
My, Polacy, mamy piękną kartę w historii służby trędowatym. Pionierem na tym polu był oczywiście o. Jan Beyzym. W jego ślady poszło wielu innych. Są wśród nich misjonarze, misjonarki, świeccy wolontariusze, lekarze pomagający dziś ludziom chorym na trąd na całym świecie.
Walka z trądem to nie tylko walka z chorobą, ale przede wszystkim zmagania o godność tych, którzy naznaczeni są jej piętnem. Walka z głodem, nieludzkimi warunkami, w jakich żyją. Jest to bardzo trudne, zwłaszcza w krajach biednych, dotkniętych wojnami, suszą, pustoszonych przez cyklony, tsunami czy inne żywioły. To walka o zmianę mentalności ludzi, bo wciąż dla wielu ten, który zarazi się trądem, pozostaje nieczysty na zawsze i jest odrzucony nawet po wyleczeniu. Nie chce ich społeczeństwo, nie chce rodzina…
Chorzy trafiają więc na ulicę i zmuszeni są żyć z żebraniny do końca swoich dni. Jeśli chory zgłosi się na leczenie zbyt późno, trąd pozostawia na jego ciele trwałe ślady. Czasami trzeba amputować palce u rąk czy nóg, dłonie, stopy, a nawet nogi. Wtedy jako niepełnosprawny nie ma już żadnych szans na normalne życie. Jest stygmatyzowany i wyrzucany na społeczny margines.
Szpital w Maranie
Nasz szpital dla chorych na trąd w Maranie istnieje już 111 rok. Gdyby nie o. Jan Beyzym i hojność ofiarodawców (głównie z Polski), pewnie by go nie było. Placówka ta była pierwszą tego typu na Madagaskarze i do dziś – dzięki ofiarodawcom, ludziom wielkiego serca – wciąż działa. Aktualnie w szpitalu przebywa ponad 70 pacjentów. Oprócz szpitala, tuż za jego murami, jest jeszcze wioska zbudowana z fundacji Raoula Follereau dla rodzin trędowatych. W sumie więc mamy tu ponad stu chorych, o których troszczą się siostry ze Zgromadzenia św. Józefa z Cluny.
Na co dzień siostry dwoją się i troją, by podopiecznym zapewnić podstawowe warunki do leczenia i bytowania. Nie jest łatwo, kiedy nie ma się stałego źródła finansowania i liczy się tylko na pomoc dobrych ludzi. Czasami, przez długie tygodnie, nasi chorzy jedzą jedynie „vary sy anana”, czyli ryż z trawą (która przypomina nieco nasz szpinak), bo na więcej nas nie stać. Nieraz brakuje leków (głównie antybiotyków) i środków opatrunkowych. Dziękujemy jednak codziennie Bogu za to, co mamy, bo przecież mogłoby być jeszcze gorzej i wtedy szpital trzeba by zamknąć. Modlimy się do naszej Patronki – Matki Boskiej Częstochowskiej i każdego dnia – w sposób namacalny – czujemy Jej opiekę i pomoc.
Oprócz opieki nad chorymi siostry zajmują się też edukacją dzieci, których w Maranie jest około 30. Niektóre tutaj się urodziły, niektóre przybyły do naszego szpitala razem z rodzicami. Jak wszystkie dzieci na świecie bawią się, śmieją, czasem nawet robią różne psikusy. Są szczęśliwe, kiedy na obiad dostaną miseczkę ryżu. Problem zaczyna się wtedy, gdy rodzice umierają z powodu choroby. Takich sierot mamy tutaj kilkanaście. Nie wyrzucamy ich poza bramy szpitala, ale kształcimy i opiekujemy się nimi, dopóki nie zdecydują się na samodzielne życie poza naszymi murami. Trzeba też dodać, że wśród tych sierot jest wiele bardzo zdolnych i inteligentnych dzieci. Serce się kraje, że nie zawsze starcza środków, by im pomóc „wyjść na ludzi”.
Inwestycje, plany i marzenia
Jako kapelan szpitala na co dzień sprawuję duchową opiekę nad chorymi. Odprawiam Msze św., spowiadam, udzielam chrztów, ślubów, przygotowuję na ostatnią drogę umierających, głoszę katechezy i rekolekcje. Staram się, jak potrafię, pozyskiwać środki na funkcjonowanie tego miejsca.
Ludzi o wielkim sercu nigdy nie brakowało, więc dzięki ich pomocy mogliśmy zainwestować ostatnio w kilka ważnych dla Marany projektów. Między innymi pomalowaliśmy i nieco wyremontowaliśmy dach naszego ponadstuletniego szpitala (blacha na tym dachu założona została jeszcze przez o. Jana Beyzyma w roku 1911!). Zrobiliśmy dla naszych chorych nowe toalety z prawdziwego zdarzenia. W ubiegłym roku udało się nam też wykopać studnię. Do tej pory wody w Maranie ciągle brakowało, a teraz mamy jej już pod dostatkiem. Wystarczy jej nie tylko do picia czy mycia, ale też na pranie i inne porządkowe prace, także na podlanie naszego warzywno-kwiatowego ogrodu.
Naszym marzeniem jest zainstalowanie paneli fotowoltaicznych, ponieważ za prąd płacimy tu bajońskie wprost sumy, a na to nas nie stać. Potrzeb jest jeszcze bardzo wiele, bo chcielibyśmy, żeby nasi chorzy mieli tu dobre warunki i nie głodowali. Leczenie chorego trwa średnio od sześciu miesięcy do dwóch lat. Przez ten dość długi czas trzeba zrobić wszystko, by tym cierpiącym ludziom pomóc.
Wspólne świętowanie
Podczas spotkania z okazji Światowego Dnia Trędowatych rozmawialiśmy o tych wszystkich sprawach. Na to święto zaprosiłem do Marany naszego superiora, kilku księży z seminarium w Fianarantsoa, a także kleryków. Przyjechały również siostry ze Wspólnoty św. Józefa z Cluny pracujące w trzech różnych miejscach w okolicy. W naszym kościółku odprawiliśmy Mszę św. koncelebrowaną. Modliliśmy się także przy sarkofagu ze szczątkami bł. Jana Beyzyma, dziękując mu za to wspaniałe dzieło jego rąk i serca, które służy nam do dziś. Na obiad do ryżu było odrobinę mięsa, z czego najbardziej cieszyli się chorzy. Pamiętałem, oczywiście, o cukierkach i ciasteczkach dla naszych najmłodszych.
Po tej „uczcie” odbyły się występy przygotowane przez kleryków i samych chorych. Były skecze, tradycyjne tańce i śpiewy, a na koniec mecz piłki nożnej – klerycy kontra chorzy. Wygrała drużyna naszych chorych, więc radości było co niemiara. Tylko siostry Sabine, dyrektorki naszego szpitala, nie było z nami, ponieważ poleciała na kilka dni do Rzymu. Dostała zaproszenie (i bilet!) z Watykanu na ogólnoświatowe sympozjum poświęcone sprawom leczenia i opieki nad trędowatymi. Nasza siostra została poproszona o zabranie głosu na temat działalności Marany. Bardzo nas to cieszy, bo to dla nas nie tylko wielkie wyróżnienie, ale przede wszystkim okazja do przypomnienia światu o historii i dniu dzisiejszym Marany.
Po tych skromnych uroczystościach trzeba było wrócić do codzienności. A tu, w Maranie, ta codzienność łatwa przecież nie jest. Liczymy – jak zawsze – na Pana Boga i ludzi, którym los trędowatych – najbiedniejszych z biednych – nie jest obojętny.
Na koniec chciałbym jeszcze z całego serca podziękować wszystkim, którzy nas wspierają, dzięki którym udaje nam się przetrwać w Maranie każdy kolejny dzień. I jeszcze – jako że przeżywaliśmy kolejny Światowy Dzień Trędowatych – dedykuję wszystkim wiersz-modlitwę Raoula Follerau, którą, tu, w Maranie, często powtarzamy na kolanach przed Najświętszym Sakramentem:
Panie, naucz nas nie kochać już jedynie samych siebie
i nie zadowalać się tylko tym, że kochamy naszych bliskich.
Panie, naucz nas myśleć wyłącznie o bliźnich
i kochać przede wszystkim tych, którzy nie są kochani.
Panie, spraw, aby bolało nas cierpienie innych.
Daj nam łaskę zrozumienia, że w każdej minucie naszego życia
naszego szczęśliwego życia, nad którym Ty sam czuwasz,
tysiące istot ludzkich, Twoich dzieci, umiera z głodu i zimna,
chociaż na to nie zasłużyły…
Panie, ulituj się nad wszystkimi ubogimi świata.
Ulituj się nad trędowatymi, do których tak często uśmiechałeś się, gdy chodziłeś po ziemi,
nad milionami trędowatych, którzy wyciągają ku Twojemu Miłosierdziu dłonie bez palców,
ręce bez dłoni…
I wybacz nam, że na zbyt długi czas zostawiliśmy ich samym sobie,
powodowani haniebnym strachem…
Panie, nie pozwól, abyśmy potrafili być szczęśliwi sami.
Spraw, aby dotykała nas nędza panująca na świecie
i uwolnij nas od nas samych, jeśli taka jest Twoja wola.
O. Józef Pawłowski SJ, kapelan szpitala dla trędowatych w Maranie na Madagaskarze