ANTONI ZAKRZEWSKI, kl. 6, Szkoła Podstawowa nr 50 w Krakowie
Marana, 2 września 1911
Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!
Rodacy!
Chciałbym Wam podziękować za pomoc, bez której nie zbudowałbym szpitala dla trędowatych w Maranie. Jest to naprawdę szlachetne dzieło pomagać biednym ludziom, zaś Wy okazaliście się naprawdę hojni. Wiem, że nasza Ojczyzna też jest dziś w potrzebie, dlatego, tym bardziej, jako naród powinniśmy zrozumieć sytuację trędowatych z Madagaskaru. Nie mogę Wam inaczej podziękować, jak tylko zapewniając o modlitwie i o mojej pamięci. Chciałbym też w tym liście opowiedzieć Wam o naszym nowo powstałym szpitalu i o jego budowie.
Kiedy poszedłem do ojca superiora, żeby ten udzielił mi zgody na budowę, on zdziwił się, po co budować szpital dla ludzi, którzy i tak już nie mają szansy wyzdrowieć. Ja mu odpowiedziałem, że samo schronisko nie wystarczy. Moją misją było zadbanie o to, żeby ci chorzy umierali jak ludzie, a nie gorzej niż zwierzęta. Gdy przekonałem mojego przełożonego, że szpital jest potrzebny, on spytał mnie, skąd wezmę pieniądze na ten szczytny cel. Rzeczywiście nie było wówczas ani jednego grosza na budowę. Ale przecież ja zawsze mówiłem, że Matka Boska jest bogata, to da. Wróciłem po tej rozmowie do moich podopiecznych. Oni byli tacy biedni! Dlatego musiałem to zmienić. Wkrótce zaczęły napływać pierwsze datki.
Pragnę podziękować w tym miejscu ojcu Marcinowi Czermińskiemu, który zorganizował w Polsce zbiórkę pieniędzy. Kiedyś do niego napisałem w liście: „Wcale bym się nie gniewał, gdyby jakiś bogacz w Ameryce poszedł bezpotomnie na tamten świat, a mnie zrobił spadkobiercą. Ale na to na razie jakoś się nie zanosi”. Moje „czarne pisklęta”, gdy im powiedziałem o moich planach odnośnie do budowy szpitala, były bardzo wzruszone. „Jakie to piękne, że są ludzie, którym zależy na innych” – mówili. Jałmużna to łaska, o którą prosić trzeba – tak uważałem i cieszyłem się z każdego datku, który wspierał nasz zacny cel.
Otrzymywaliśmy pieniądze nie tylko z Polski, lecz także z Francji, choć znacznie mniej. Cieszę się, że znalazło się tylu darczyńców. To dzięki Wam ja i moi podopieczni udźwignęliśmy to dzieło. Chciałbym w tym miejscu także szczególnie podziękować Marii Teresie Ledóchowskiej, która przekazała nam sprzęty domowego użytku i szaty liturgiczne. Dzieło nasze wsparł również ojciec Albert Chmielowski, który wielokrotnie zbierał pieniądze na pomoc dla trędowatych. Dziękuję także moim dawnym uczniom z chyrowskiej szkoły za zorganizowanie zbiórki. Cieszę się, także i dusza moja się raduje, że w większości napłynęły do nas słowa wsparcia. Modlę się do Pana Boga o opamiętanie dla tych, którzy napisali słowa niemiłe. Był taki jeden list, w którym dostałem radę, żeby trędowatych wytruć lub wystrzelać. Przeżywam to bardzo i smutno jest mi z powodu tych ludzi.
Gdy po pewnym czasie, mając już pieniądze, poszedłem do ojca superiora i zapytałem go, gdzie mogę budować, on się bardzo zdziwił. Odpowiedział mi, że jest bardzo zaskoczony, iż już uzbieraliśmy potrzebną kwotę. Odrzekłem, że należało od początku ufać Maryi. W końcu znalazło się i miejsce na budowę. Jednakże pojawiły się nowe trudności. Materiały na budowę okazały się droższe niż przewidywano, trzeba było je sprowadzić z Europy. Na to wszystko trzeba było znów pieniędzy. I w tym momencie znowu pojawiliście się Wy – moi drodzy, ukochani Rodacy. Dziękuję Wam bardzo i nie wiem, jak się odwdzięczyć. Moi podopieczni spłacają ten dług wdzięczności zaciągnięty względem Was swoimi cierpieniami i modlitwami. Gdyby nie Wy, strach myśleć, w jakich warunkach by oni żyli.
W końcu po wielu rozmowach z władzami tej kolonii francuskiej, jaką jest Madagaskar, zyskałem zgodę na budowę. Pojawiła się niestety jedna przeszkoda: nie dano pozwolenia na budowę w Ambahivoraka, gdyż było to za blisko stolicy. Okazało się, że mogę zbudować szpital w Maranie, oddalonej od niej o czterysta kilometrów. Zabolało mnie to okropnie. Jakżeż mieliby się tam dostać trędowaci z Ambahivoraka?! Czterysta kilometrów! Kiedy wróciłem do nich i o tym im powiedziałem, bardzo posmutnieli. Długo płakali, że będzie tak jak wcześniej. Będą umierać pozostawieni sami sobie i z głodu. Podtrzymywałem ich na duchu. „Najświętsza Panienka zajmie się wami”. Miałem rozdarte serce. Oni nie mieli szans, żeby dostać się do Marany. Miałem ich opuścić! Byłem szczęśliwy, że będę budował szpital w Maranie, ale co, jeśli me „czarne pisklęta” będą tutaj umierać. W końcu zabrałem się do pakowania i pożegnałem moich podopiecznych. Zapewniali mnie, że nie zapomną o mnie. Do Marany szedłem osiem dni. W czasie podróży spotkałem lemura. Obserwowałem z zainteresowaniem przyrodę. W końcu doszedłem, chociaż podróż nie była wcale łatwa.
Tam, gdzie miałem zbudować szpital, było już schronisko dla trędowatych. Było bardzo podobne do Ambahivoraka. Wreszcie prace ruszyły, mimo iż na początku trudno było znaleźć Malgaszów chętnych do pomocy na budowie. Osobiście doglądałem jej i wykonywałem różnorakie prace. Według projektów szpital miał zostać wybudowany na podobieństwo tych, które się buduje w Europie. W końcu zaczęły się pojawiać nowe trudności. Rząd postanowił wybudować drogę, którą miało być transportowane złoto do portu w Tulearze. Wielu robotników odłączyło się od nas, gdyż tamta robota była lżejsza i więcej za nią płacono. Ale z Bożą pomocą udało nam się zakończyć budowę. Z radością przywitałem pięcioro moich dawnych podopiecznych, którzy przez miesiąc szli na swoich chorych, trędowatych nogach. W końcu szpital został zbudowany. To jest piękna budowla. Poniżej Wam ją opiszę.
W skład szpitala wchodzą czyste i schludne sale. Mamy szyby w oknach i drzwi oraz podłogę, a te występują na Madagaskarze jedynie u bogaczy i vazahów, czyli białych. Posiadamy także kanalizację. W skład kompleksu wchodzą również: pralnia, kuchnia, apteka i pomieszczenia, w których wykonuje się opatrunki. Chorzy otrzymali nowe ubrania. Szpital jest podzielony na dwa sektory: męski i żeński, co spotkało się z protestami niektórych pacjentów. Nie można zapomnieć także o kościółku. W ołtarzu głównym jest umieszczony wizerunek Najświętszej Maryi Panny Częstochowskiej. Oprócz niego wyrzeźbiłem także tabernakulum, krzyż i wiele innych rzeczy. Do Marany niedawno przybyły, i tu mieszkają oraz pomagają w opiece nad chorymi, siostry z Francji ze Zgromadzenia świętego Józefa z Cluny. Przy kościółku znalazło się miejsce na mały cmentarz. Obok szpitala posadziłem również wiele kwiatów, krzewów i drzew. To miejsce naprawdę pięknie wygląda. Wiem, że nie ma na razie lekarstwa na cierpienie tych chorych, więc przynajmniej niech mogą cierpieć i umierać w dobrych warunkach.
Na koniec tego listu chciałbym przypomnieć, że ten cel udało mi się zrealizować dzięki Wam, moim hojnym Rodakom. Nie wiem, jak bez Waszego wsparcia, pomocy, a także modlitwy bym sobie poradził. Okazaliście się naprawdę dobrzy. Dzięki Wam ci ludzie mają warunki o niebo lepsze niż wcześniej. Niech Bóg Wam to wynagrodzi!
Błogosławię Was w imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego.
Ojciec Jan Beyzym SJ
***
OLA KOCOT, Szkoła Podstawowa nr 36 w Bytomiu
Marana, 12 maja 1909 r.
Drogi Ojcze Józefie!
Dni przepływają przez palce niczym gorący piasek, zegar tyka na ścianie, przybliżając nas do ostateczności. Zamykam oczy, obserwując ogromny zegar i słucham… Tyk, tyk, tyk… Dźwięk taki sam jak mosiężnego czasomierza, powieszonego w klasztorze Jezuitów w Starej Wsi. Minęło tyyyyle lat, a ja stałem się posługaczem bożym, wysłannikiem Jezusa. Mój ból ulokował się w ciele trędowatych, moje serce zamknięte zostało w umysłach potrzebujących. 1902 to rok, w którym moje nagie stopy zaniosły mnie, w deszczu i spiekocie, do odległej o czterysta kilometrów Fianarantsoa…
Ojcze mój ukochany, przybyłem na Madagaskar, do krainy piekła skąpanego w śmiertelnej chorobie. Bóg zrzucił na moje barki konieczność walki z żywiołem. Wierzę, że moją miłością mogę pokonać nawet trąd. Nie boję się opatrywać ran, nie boję się wyciągnąć dłoni w stronę zakażonych, nie boję się wreszcie zmęczenia… Obawiam się jednak, że moje ludzkie ciało może odmówić mi posłuszeństwa. Liczę na to, że uleczy je moja silna jak skała wiara. Bez wiary potkniemy się o kawałek trawy, z wiarą możemy przenosić góry. Naśladując Chrystusa, podążam śladami Jego stóp po drogach, które wydeptał.
Wiesz, dzisiaj podszedł do mnie mały, czarnoskóry chłopczyk i zapytał: "Dlaczego?". Popatrzyłem na jego umęczone trądem ciało i rzekłem: "Bóg kocha każdego z nas, wobec każdego z nas ma swój plan. Nie lękaj się, ufaj Mu, a będziesz zdrów! Jak nie teraz, to w życiu wiecznym! Jeśli będziesz wierzył, to pomimo że twe ciało ubrane jest w piekielną szatę, w sercu nastanie niebo". Chłopczyk uśmiechnął się i odparł: "Dobry ojcze Janie Beyzymie, nie mam co jeść, nakarm mnie więc swoją wiarą!". Tak, drogi Ojcze Józefie, te dzieci, ci biedni ludzie, nawet tutaj, na wyspie spowitej w śmiertelny trąd, nie tracą miłości i wiary. Jakże to piękne! Jakże to piękne również, że moją miłością do Boga leczę innych. Wiara daje mi skrzydła, na których wzlatuję do nieznanych mi zakamarków mojej duszy.
Wiesz mój drogi Ojcze, udało mi się poprawić stan zdrowia około stu chorych. Sto – to tylko dla niektórych liczba, dla mnie każde życie stanowi sto procent. Moje oczy płaczą codziennie nad widokiem Leprozorium w Ambahivoraka. Cztery nagie budynki, a w nim sto pięćdziesiąt cierpiących dusz, wegetujących w skrajnej nędzy, nierzadko konających bardziej z głodu aniżeli z choroby. Katolicy, poganie, młodzi i starzy, kobiety i mężczyźni… wszyscy stłoczeni razem jak dzikie zwierzęta…
Kochany Ojcze, widząc ich cierpienie, Bóg natchnął mnie taką siłą, że – powiem z dumą – rozpocząłem budowę dzieła mojego życia – szpitala w Maranie. Wiesz, mój drogi, że wymarzyłem sobie, że ów przybytek pomieści aż dwustu chorych! Tylko pomyśl, nie będą oni już konać na brudnej ziemi, tylko otrzymają fachową, medyczną pomoc! Czuję, że Bóg uśmiecha się, kiedy o tym piszę. To nic, że koszt projektu wyceniłem na trzydzieści tysięcy franków, to nic, że misja jezuicka nie posiada funduszy… Wystarczy moje gorące, przepełnione wiarą serce, żeby przedsięwzięcie zakończyło się sukcesem. Dzisiaj Bóg zesłał mi sen: oto proszę moich rodaków z Polski, Austrii i Niemiec o datki. Może więc moje marzenie się ziści? Zamykam oczy i widzę nowoczesny szpital, wyposażony w niezbędne leki i bieżącą wodę… Panie Boże, dopomóż mi, dodaj mi sił, żebym dokończył to dzieło.
Drogi Ojcze, moje ciało powoli opada z sił, chociaż serce tryska swym gorącem bardziej aniżeli, gdybym przebywał w luksusach. Na moim ciele pojawiają się odleżyny, nocami jęczę z bólu, lecz… „Cóż to jest w porównaniu z cierpieniami Chrystusa?”.
Módl się, proszę, za mnie, za szpital w Maranie, za moich podopiecznych, których zwę „Czarnymi Pisklętami”. Powierzam ich wszystkich Bogu. Pamiętaj Ojcze, że nawet tutaj, pośród zawieruchy chorób i głodu, możemy znaleźć się w niebie. Ja, widząc uśmiechniętą, umorusaną czekoladą twarzyczkę malutkiego chłopczyka, już się tam znalazłem.
Niech Bóg będzie z Tobą
Twój Janek – posługacz boży