Jesteś tutaj

Misje w Malawi

Józef Oleksy SJ
08.09.2013

W roku 1985 przyjechał do Polski biskup z Ma­dagaskaru gdyż chciał znaleźć chętnych na misje w tym kraju. Wśród ochotników na wyjazd byłem również ja. Kiedy nadarzyła się okazja rozmowy z o. Prowincjałem Bogusławem Steczkiem, wspo­mniałem mu, że myślę o misji na Madagaskarze. W czasie rozmowy dowiedziałem się, że już trzech jezuitów z naszej prowincji wyraziło chęć wyjazdu na „Czarny Ląd”. W dalszej rozmowie zasugerował mi wyjazd do Zambii, bo jak powiedział „Zambia to polska misja”. Po krótkiej dyskusji zgodziłem się na to. Najpierw musiałem uczyć się języka angielskiego, gdyż w Zambii oficjalnym urzędowym językiem jest angielski.

W kraju tym, jak mi powiedział arcybiskup Adrian Mugandu, są 72 języki i byłoby trudno wybrać któryś z lokalnych języków na oficjalny. W celu nauki angielskiego pojechałem do Irlan­dii i byłem tam ponad rok czasu. 25 stycznia 1988 roku wyjechałem z Londynu do Zambii. Po rocz­nym pobycie w Lusace wysłano mnie na kurs lo­kalnego języka chinyanja, który trwał trzy miesią­ce. Po wspomnianym kursie skierowano mnie do parafii o nazwie Katondwe. Leży ona w odległości 270 km na wschód od Lusaki. Jeśli chodzi o prze­strzeń, to jest ogromna. Sama długość wynosi po­nad 90 km. Rzeczą, która zasługuje na wspomnienie jest fakt, że w listopadzie temperatura dochodzi do 50 stopni w cieniu, a nawet więcej. Wówczas czuje się, że jest naprawdę gorąco. Jednym z problemów w misjonarskiej pracy są też duże odległości do sta­cji misyjnych. Z Katondwe do najbliższej stacji jest 9 km, a do najdalszej 60 km. Trzeba tutaj dodać, że drogi są „buszowe”. Jeśli kapłan chce ludziom po­magać w sprawach duchowych, to powinien mieć z nimi częsty kontakt. Duże odległości są przeszkodą w realizacji celu.

Parafia Katondwe sąsiaduje z Mozambikiem. W Mozambiku przez wiele lat toczyła się wojna domowa i sporo misjonarzy musiało wyjechać. Po ustaniu konfliktu reprezentanci z wielu wiosek pro­sili mnie, abym przyszedł do nich z posługą dusz­pasterską. Po upewnieniu się, że władze lokalne nie są temu przeciwne, zacząłem odwiedzać niektóre miejscowości w Mozambiku. Dotarłem do miejsc, gdzie ponad 25 lat nie było kapłana. Ludzie, którzy chcieli mieć księdza, musieli włożyć wiele wysił­ku – np. przygotować przeprawę przez rzekę, która w czasie pory deszczowej w niektórych miejscach osiągała szerokość do 1 km. Pod koniec mojego po­bytu w Katondwe odwiedzałem siedem miejscowo­ści w Mozambiku, które swoimi rozmiarami przypo­minały duże parafie.

Życie ludzi w parafii Katondwe było i jest trudne również z tego powodu, że pora deszczowa była tam zawsze gorsza niż w innych miejscach Zambii. Odbi­jało się to na zbiorach kukurydzy, która jest podsta­wą wyżywienia. Były lata, kiedy musiało się organi­zować żywnościową pomoc. Dla wszystkich jednak nie starczało i wielu cierpiało głód.

W sierpniu 2000 roku tutejszy Prowincjał skie­rował mnie do Malawi (wschodni sąsiad Zambii), aby otworzyć nową jezuicką parafię w miejscowości, która nazywa się Kasungu. Przybyłem tam 15 wrześ­nia. Przez pierwsze trzy tygodnie mieszkałem w są­siedniej parafii ojców karmelitów, gdyż nasz dom nie był wykończony. Otwarcia nowej parafii pod wezwaniem św. Józefa 22 października 2000 r. do­konał biskup Tarscisius Ziyaye (obecnie arcybiskup w Blantyre). Struktura parafii przedstawia sie nastę­pująco: kościół parafialny w Kasungu, stacje misyjne i wokół nich małe wspólnoty (w miejscowym języku nazywają się „mipakati”). Zasadniczo kapłan przy­jeżdża do stacji misyjnych dwa razy w ciągu trzech miesięcy. Staram się odwiedzać również małe wspól­noty dwa razy w ciągu roku. W moim przypadku oznacza to spotkanie z ludźmi i sprawowanie sakra­mentów. Nie jest dobrze, że tak rzadko parafianie mają kontakt z kapłanem, ale księży po prostu bra­kuje. Również tutaj duże odległości są przeszkodą w częstych spotkaniach z duszpasterzem. Najdalsza stacja misyjna znajduje się 65 km od parafii. Trudno się spodziewać, aby z takiej odległości ludzie przy­chodzili do kościoła, kiedy nie ma systematycznej komunikacji, a jedynie przez okazje można dotrzeć do Kasungu.

A teraz o innej sprawie. O problemie stosun­kowo świeżym, bo istniejącym tu od kilkunastu lat: o chorobie AIDS. Jej skutki są bardzo dotkliwe. W rozmowach z ludźmi usłyszałem, że w naszej pa­rafii jest około 2000 sierot, gdyż rodzice (jedno lub obydwoje) zmarli na tę chorobę. Obecnie w naszej parafii ponad 500 sierot korzysta z pomocy, chcąc ukończyć szkołę podstawową lub średnią. Otrzy­mują wsparcie w postaci żywności, mundurka szkolnego, a nawet nawozów sztucznych do upra­wy kukurydzy. Wspomniana pomoc przychodzi ze Słowenii. Niestety, problem z sierotami będzie się nasilał i chyba nikt nie jest w stanie skutecznie im wszystkim pomóc. Ale ogromnie się cieszymy z każdej ofiary przeznaczonej dla biednych sierot (w lokalnym języku sieroty – „amasiye”).

Kasungu, 16.10.2009 r.