Jedno z moich przeżyć z takiej wyprawy misjonarskiej. Któregoś dnia wyruszyłem na obchód kilku wiosek-parafii. Nie można było tam dotrzeć inaczej jak tylko pieszo, bo nie było dróg ani mostów. Wracając, miałem się zatrzymać w jednej wiosce, ale po tygodniowym marszu i „postojach” każdego dnia w innej miejscowości czułem się lekko zmęczony. Katechista też nie nalegał, więc skróciliśmy sobie drogę do domu. Kiedy ludzie z wioski dowiedzieli się, że nie przyjdę do nich, wysłali pieszo, biegiem, dwóch młodych ludzi, by mi powiedzieć, że tam inni czekają na Mszę świętą. Mimo że było to już późne popołudnie, tym razem pojechałem samochodem 17 km, bo ta wioska była koło drogi. Rzeczywiście grupa ludzi czekała przy drewnianej, ale wysprzątanej chatce, która służyła im za kościół od wielu lat. Dało się odczuć, że tu gromadzą się często na modlitwie, a kiedy zapytałem po Mszy świętej, kiedy był tu ostatni raz ksiądz, odpowiedzieli, że chyba 15 albo 17 lat temu.
Mijały lata i wiele się zmieniał wygląd i życie w szkole. Coraz więcej obowiązków nie pozwalało mi na częste i dłuższe nieobecności. Każdego roku przybywało uczniów i trzeba było przygotować nowe sale klasowe. W początkowym okresie zaraz po otwarciu szkoły dzieci mogły mieszkać na miejscu, zaś na soboty i niedziele wracały do rodziny. W latach 70. rząd zabronił prowadzenia internatu, więc wiele sal, które służyły za sypialnie czy sale do prywatnej nauki, opustoszały. Trzeba było je przerobić na mniejsze sale klasowe, które mieściły każda od 40 do 50 uczniów. Podwoiła się więc liczba sal klasowych i liczba dzieci z 320 wzrosła do ponad 650. Do pomocy nie miałem nikogo innego jak tylko świeckich nauczycieli i pracowników. Pracy było wiele, ale było widać też zainteresowanie ze strony rodziców. Wiele dzieci na początku roku nie znalazło miejsca w naszej szkole ze względu na ich brak. Ostatecznie nawet nie mając żadnego doświadczenia pracy w szkole, polubiłem pracę z dziećmi i młodzieżą. Sięgałem pamięcią do moich lat szkolnych i to, co pozytywnego pozostało we wspomnieniach, wprowadzałem w życia, a to, co było raczej przykre, starałem się zmieniać.
Wiele miłych wspomnień pozostało w mojej pamięci z tego okresu. Któregoś dnia wszedłem do klasy na lekcję geografii. Nauczycielka starała się przybliżyć uczniom znajomość regionu i większych miast Madagaskaru. Pod koniec lekcji zapytałem uczniów, a była to ostatnia klasa gimnazjum, od 15 do 18 lat, ilu z nich było w stolicy lub kolejnych miastach na trasie. Na 34 uczniów dwoje widziało stolicę, która jest oddalona o ok. 650 km, 3-4 kolejne większe miasta oraz najbliższe miasto oddalone od Mananjary o 200 km widziało zaledwie siedmioro. Niedaleko od Mananjary, ok. 14 km, był most wiszący, jeden z największych w ówczesnych latach na Madagaskarze. Ku mojemu zdziwieniu aż 13 dzieci nie widziało tego mostu, to znaczy nie miało okazji wyjechać z Mananjary, by go zobaczyć. To poddało mi myśl, by przynajmniej z najstarszymi klasami zorganizować kilkudniową wycieczkę do miejscowości oddalonej o 160 km, gdzie są źródła gorących wód, Park Narodowy znany już w świecie i hydroelektrownia. Naszym środkiem lokomocji była ciężarówka nieprzystosowana absolutnie do przewozu osób. Bagaże dzieci, wyżywienie na kilka dni i około setki uczniów i nauczycieli tłoczeni byli w niej jak sardynki w puszce. Spaliśmy w prowizorycznych namiotach, prawie pod gołym niebem. Nie było innej możliwości, bo większość rodziców nie mogła zapłacić nawet symbolicznej sumy, dlatego każde dziecko musiało zabrać ze sobą kilka garści ryżu. Można sobie wyobrazić atmosferę radości, jaka wśród nich panowała. Ale nie to jest najważniejsze. Każda taka wycieczka wnosiła coś w życie każdego z uczniów. Czuli się zdani na siebie, a wszelka wygoda była nam absolutnie obca. Byłem zaskoczony, kiedy po wycieczce dzieci wracały nie tylko ze wspomnieniami, ale zeszytami pełnymi notatek. Zdyscyplinowanie i zainteresowanie dzieci tym, co zwiedzały, budziły podziw u przewodników. Często pytali, skąd jesteśmy, z jakiej szkoły, i zapamiętali grupy naszych dzieci. Kilka lat później, kiedy już pracowałem w innej miejscowości, w Fianarantsoa (czyt. Fianarantsua), zatrzymałem się w owej miejscowości, poznawali mnie przewodnicy i pytali: „Czy to nie ksiądz przywoził dzieci malgaskie, by im pokazać Madagaskar?”. I bardzo mile to wspominali. Ale bardzo wzruszające dla mnie było, kiedy po powrocie z takiej wyprawy grupa rodziców czekała na swoje dzieci. Podeszli do mnie rodzice jednego z uczniów i mówią, że dwa dni temu ich dom spłonął i nic nie mogli uratować. Warto dodać, że na wybrzeżu domy budowane są z drewna i liści, więc wystarczy kilka minut, by z domu została tylko kupa popiołu. Dowiedzieli się o tym szefowie klas i po krótkiej naradzie zdecydowali, że to, co zostało z wyżywienia, trochę ryżu i warzywa, nie zabierają ze sobą do domu, ale to wszystko jest dla rodziny ich kolegi. Nawet kilka paczek ciasteczek, jakie kupił kierowca dla dzieci, przekazali na ręce poszkodowanych rodziców. To był naprawdę piękny gest ze strony dzieci, które wczuły się w sytuację swojego kolegi.
Katolicka szkoła w Mananjary nie zajmowała się tylko powszechnym nauczaniem, ale miała też na celu przygotowanie swoich uczniów do życia. Dlatego prócz codziennych zajęć w klasie dzieci pracowały w naszym szkolnym ogródku. Uczyły się siać, sadzić czy szczepić drzewa. Na początku było to tylko uczenie się, które nie przynosiło dużych plonów.
Po czterech latach musiałem wyjechać do Europy, by kończyć jeszcze studia. Na moje miejsce przyjechał o. Czesław Henryk Tomaszewski i kleryk Kazimierz Bąk.
Jest w naszym zakonnym zwyczaju, że nie wraca się na to samo miejsce. Jednak po ukończeniu studiów i ostatnim roku formacji duchowej Ojciec Prowincjał jeszcze raz skierował mnie do Mananjary. Po prawie czterech latach wiele się zmieniło, nie tylko w zewnętrznym wyglądzie, ale i w życiu szkoły. Mimo to ciągle moim pragnieniem była praca na wioskach, praca apostolska. Wspominałem o tym Ojcu Prowincjałowi przy każdej wizycie, ale ciągle słyszałem odpowiedź: „Nie mam nikogo do tej pracy”. Już były dwie szkoły prowadzone przez jezuitów: w Fianarantsoa i Tananarive, które były pierwszorzędnymi dziełami prowincji. Brak było ciągle ludzi doświadczonych i uformowanych jezuitów, ponieważ po odzyskaniu niepodległości przez Madagaskar przez 10 lat był tu ogólny kryzys powołań kapłańskich i zakonnych.
Po kilku jeszcze latach pracy w szkole w Mananjary w kwietniu 1999 roku wezwał mnie do stolicy Ojciec Prowincjał. Kiedy zaczął swoją mowę, przez chwilę myślałem, że zrealizuje się moje pragnienie pracy apostolskiej. Jednak w ostatnim zdaniu było zawarte zupełnie coś innego: „Prowincja dziękuje ci za pracę w Mananjary, a następnym miejscem twojej pracy będzie szkoła pod wezwaniem św. Franciszka Ksawerego w Fianarantsoa”. Tam podjąłem pracę w sierpniu 2000 roku i pracuję do dziś.
Na koniec wrócę do początku, by powiedzieć jedno, myśląc tu o młodych i ochoczych sercach do pracy misyjnej, że w pewnych sprawach może się mylić nawet biskup. W sumie jest to dla mnie 23 rok pracy na Madagaskarze, chociaż nie lubiłem i nie lubię vily.